piątek, 30 maja 2025

A. Wójcik, Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku


Komediowy serial „1670” wzbudził falę zainteresowania kulturą staropolską, co całkiem udanie zostało wykorzystane w popularyzacji historii. Kilka dni temu pisałem o dziełku Joanny Orzeł „My, Sarmaci”, a dziś zmierzymy się z książką „Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku” Artura Wiesława Wójcika, znanego z fantastycznego „Fantazmatu wielkiej Lechii” oraz blogu Sigillum Authenticum.

Prowadzący aktywną działalność w mediach społecznościowych Artur Wójcik także w swoim pisarstwie przejawia zadziorny, blogerski temperament. Widać to już choćby w spisie treści „Sarmatii”: „My nie wybierzemy króla? Potrzymaj nam piwo”, „Sarmackie ‘The Office’”, „Czy Sarmaci mierzyli sobie kutasy?”. Sam Autor pisze, iż jego „książka obejmuje różnorodne ciekawostki i anegdoty, ale głównym motywem jest kultura sarmacka w czasach staropolskich. Znajdą się tu zestawienia wydarzeń dużych i małych. Nie zajdziecie tu jednak klasycznej historii politycznej”. Warto więc zadać sobie pytanie, czy ten skład albo skarbiec znakomitych ciekawostek, by sparafrazować tytuł dzieła Sarmaty Jakuba Kazimierza Haura, składa się na jakiś spójny obraz?

Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, iż „Sarmatia” to jednak książka głównie o staropolskiej kulturze politycznej, choć faktycznie różna od klasycznych opracowań z zakresu historii politycznej. Można więc pisać o niej inaczej i być może przystępniej. Ponadto w naturalny sposób nasuwają się pewne odniesienia do wspomnianej już książki Joanny Orzeł, choć „Sarmatia” pomyślana została inaczej, szerzej, obejmując m.in. wprowadzenie źródłoznawcze oraz genezę mitu sarmackiego wywodzonego z dzieł autorów starożytnych. Wójcik dzieli się z czytelnikiem ciekawymi spostrzeżeniami ogólno-historiograficznymi, zaś Sarmacja, o której pisze, to szerokie pojęcie geograficzno-kulturowe, niezawężone do politycznego ususu. Czy więc ostatecznie jest to koherentne? Tak, choć nie w taki sposób, jakiego wymagalibyśmy od opracowania stricte naukowego. Ten tekst ma własną dynamikę, narzucaną przez specyficzną swadę piszącego.

Jak już wspomniałem, mam wrażenie, iż serial „1670” w ten czy inny sposób inspirował powstanie obu książek. U Wójcika jednak znajdziemy więcej odniesień do kultury popularnej, filmu oraz literatury, poczynając od klasyki, czyli „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Niemniej w pewnym sensie książki J. Orzeł i A. Wójcika można uznać za komplementarne. Choć bardzo różnią się pisarsko i warsztatowo, to ich łączna lektura może dać czytelnikowi ciekawszy i pełniejszy obraz epoki staropolskiej.

W początkowej części dzieła Autor przywołuje nazwiska Adama Leszczyńskiego, Michała Rauszera, Kacpra Pobłockiego i Kamila Janickiego jako „czołowych badaczy i publicystów”, którzy „otwierają nowy kierunek interpretacji naszej tożsamości”, uznany jednak za błędny. I choć w końcowych częściach książki dyskutuje z koncepcją niewolnictwa chłopów, to wydaje się, że trochę zabrakło analizy i dekonstrukcji – błędnych pono przecież – koncepcji wspomnianych chłopomanów, choć Wójcik nieraz pisał o tym na swoim blogu.

Szkoda, że baczniejszej uwagi nie zwrócono na cytaty łacińskie, ponieważ bywa problem z ich poprawnością gramatyczną. Oczywiście nikt nie będzie używał tej książki jak podręcznika gramatyki łacińskiej, przydałaby się tu jednak trochę większa staranność redakcyjna.

No i na koniec kluczowe pytanie, które wszyscy z pewnością sobie zadajecie: czy ta książka warta jest polecenia i lektury? Tak, aczkolwiek w jej odbiorze zapewne decydujący będzie – znów – temperament czytelnika. To książka popularna, ale być może nie dla wszystkich. Jeśli nie podobają Ci się wpisy blogowe Artura, to prawdopodobnie nie zachwycisz się też jego książką. Najlepiej jednak po prostu przekonaj się sam.


niedziela, 25 maja 2025

J. Orzeł, My, Sarmaci

„My, Sarmaci” to nie jest książka o micie sarmatyzmu jako takim, lecz o jego praktycznym zastosowaniu, czyli o polskiej szlachcie XVI-XVIII w. Autorka może nie rozbija z pełną mocą pokutujących do dziś stereotypów dotyczących I Rzeczpospolitej (takich jak spichlerz Europy, niezwykła tolerancja religijna, demokracja szlachecka, obrona Częstochowy, aczkolwiek mnie osobiście zabrakło tu trochę dekonstrukcji mitu przedmurza chrześcijaństwa), jednakże z pewnością je nadkrusza. I to jest, jak uważam, w zupełności wystarczając dla czytelnika niebędącego specjalistą, wobec czego powyższe stwierdzenie nie może być traktowane jako zarzut.

Autorka bardzo umiejętnie odwołuje się różnych klisz i prowadzi czytelnika, pomagając mu zrozumieć świat staropolskiej szlachty. Cytaty tekstów źródłowych przeplatają się z odniesieniami do serialu „1670”, co bardzo ubarwia opowieść.

W kolejnych rozdziałach omówione zostały różne aspekty funkcjonowania państwa polsko-litewskiego, poczynając od ideologii sarmatyzmu, poprzez szlachecką edukację, gospodarkę, wojskowość, życie prywatne, religijne, polityczne aż do postrzegania omawianego fenomenu przez cudzoziemców.

Jest to książka napisana lekko i z polotem, ładną polszczyzną, w sposób wyważony, z zachowaniem wszelkich proporcji i szczyptą poczucia humoru, kompletna, ale nie przegadana, nie rozciągnięta ponad miarę, a jest to jedna z najważniejszych cech dobrej popularyzacji. Summa summarum, jest jedną z najlepszych książek popularyzatorskich z zakresu historii, jakie czytałem. Napisanie takiej książki bez wątpienia wymaga znakomitej znajomości i wyczucia epoki, tym bardziej więc dzieło jest godne polecenia.


czwartek, 22 maja 2025

R. Piwowarczyk, Arka Noego odnaleziona


Straszliwy pseudonaukowy bełkot i poplątanie z pomieszaniem. Autor, doktor filozofii, ks. Roman Piwowarczyk, bez zażenowania i całkowicie bezrefleksyjnie miesza tu wiarę religijną, kreacjonizm młodej Ziemi (pisze, iż w jednej warstwie archeologicznej znajdują się szczątki dinozaurów, różnych zwierząt, w tym także gospodarskich, ludzi oraz narzędzia, więc dzieje Ziemi to kilka tysięcy lat, nie ma mowy o żadnych milionach, a tym bardziej miliardach), teksty mistyków chrześcijańskich, a nawet turbolechityzm (wychodząc od Stryjkowskiego, według którego „korzenie Polski i innych narodów słowiańskich sięgają szóstego syna Jafeta” i dalej gładko w śledzeniu tej pseudogenealogii przechodząc do apologii Janusza Bieszka). Tekst, liczący 250 stron, napakowany jest cytatami biblijnymi oraz pochodzącymi z różnych innych tekstów średniowiecznych i wczesnonowożytnych, interpretowanymi literalnie na potrzeby przyjętej z góry tezy, co jest dyskwalifikujące, jeśli mamy oceniać Autora i jego dzieło według kryteriów naukowych. Natomiast tytułowemu obiektowi znajdującemu się na górze Ararat poświęcone są raptem trzy (!) strony. Na tych trzech stronach ks. dr przedstawił bardzo pobieżny opis czegoś, co widać na filmie nakręconym przez ekipę „odkrywców”. Brak oczywiście jakichkolwiek danych technicznych (Autor nie ma pojęcia o technice) czy wiarygodnych interpretacji znaleziska (tych nie potrafi formułować). Czytelnik po prostu musi wierzyć na słowo, że wszystko jest tak, jak to mówi ks. Piwowarczyk i nie zauważać, że mówi nieskładnie i zupełnie od rzeczy.

piątek, 16 maja 2025

K. Łapiński, Najmądrzejszy. Biografia Sokratesa


Powiedzmy to sobie wprost: biografia Sokratesa autorstwa Krzysztofa Łapińskiego jest przydatnym opracowaniem popularnym, jednakże z fragmentami na poziomie wiedzy z podręcznika szkolnego, co już na wstępie może zniechęcać specjalistów. Warto zwrócić uwagę, iż książka anonsowana jest przez wydawcę – Agora – jak produkt marketingowy opiniami zamówionymi u osób o znanych nazwiskach, niebędących jednak specjalistami (dr Katarzyna Kasia oraz prof. Magdalena Środa – obie filozofki specjalizują się w etyce oraz publicystyce, nie są natomiast znane z prac na temat historii filozofii).

Czy rzeczywiście mamy do czynienia z „dziełem monumentalnym”, jak chce ta druga? Czy tekst popularny, zaprojektowany na sukces rynkowy i tak prezentowany, można rozpatrywać w kategoriach monumentalizmu? Sprawdźmy.

Krzysztof Łapiński próbuje osadzić swój tekst w kulturze oralnej (choć to określenie w jego książce się nie pojawia), kulturze pamięci. Powołuje się przy tym na prowadzone w początkach XX w. badania nad funkcjonowaniem ludzkiej pamięci. Tymczasem badania takie, obejmujące ludzi zanurzonych w późno nowożytnej multimedialnej kulturze zachodniej, nic nie mówią o tym, jak funkcjonowała pamięć ludzi żyjących około 2500 lat temu. Zmiany społeczne, kulturowe czy technologiczne spowodowały, że nasze umysły działają zupełnie inaczej. Zwracał na to uwagę choćby Marshall McLuhan, ale przecież zmiany, jakie w umyśle i pamięci powodować miało pismo, krytykował już sam Sokrates w platońskim Fajdrosie. Łapiński nie zdaje sobie sprawy, jak wielki anachronizm popełnia. Stawia to jego warsztat naukowy oraz metodologię pod dużym znakiem zapytania.

Jest to jeden z najpoważniejszych błędów w tej książce, jednak ponieważ został popełniony na samym początku, rzutuje na całą dalszą lekturę.

W książce znajdziemy ponadto odwołania do różnych badań psychologicznych, społecznych, etnologicznych, a także do kultury współczesnej, Internetu i mediów społecznościowych oraz osobistych obserwacji i wspomnień Autora. Padają takie określenia jak „antyczny hejter”, które w moim odczuciu są rażące. Wszystko to na uproszczonym poziomie i niestety nie zawsze sensownie (jak choćby w przypadku przywołania zasady nieoznaczoności Heisenberga, które ostatecznie nie jest ani uzasadnione naukowo, ani dowcipne; kłania się Alan Sokal i jego „Modne bzdury”).

Uproszczenia są niezbędnym narzędziem w warsztacie popularyzatora, jednak stosowane nieumiejętnie, bez wyczucia, stają się obosiecznym mieczem. Starając się umieścić życie Sokratesa w odpowiednim kontekście, K. Łapiński pisze już to o wojnach perskich, już to o Atenach V w. p.n.e., już to demokracji ateńskiej, już to o filozofii presokratejskiej czy sofistach, a o wszystkim tym oczywiście w znacznych uproszczeniach. Oczywiście wszystkie te uproszczenia są niezbędne, czy jednak – odwracając pytanie – rzeczywiście niezbędne było opisywanie wszystkich tych kwestii? Czy w tych uproszczeniach nie zanadto rozmywa się zasadniczy temat książki? Tym bardziej, iż ze względu na brak źródeł Autor wielokrotnie musi odwoływać się do analogii, uogólnień czy wręcz spekulacji. A wszystkie te zagadnienia kontekstowe zostały już wielokrotnie opisane w innych opracowaniach, nierzadko znacznie lepiej. Może więc wystarczyłoby odesłanie czytelnika do odpowiedniej literatury? Tym bardziej, że w efekcie otrzymaliśmy opasły, pięciuset stronicowy tom, a dobra popularyzacja powinna cechować się m.in. zwięzłą formą. Takie pytania Autor powinien był sobie zadać pracując nad tą książką, bowiem również jej konstrukcja budzi wątpliwości.

Co do meritum, to nie ma niespodzianek. K. Łapiński streszcza i interpretuje przede wszystkim dialogi Platona, będące głównym źródłem do biografii „najmędrszego człowieka” w historii. Merytorycznie trudno stawiać uzasadnione zarzuty, biografia Sokratesa zrekonstruowana została dość sprawnie i wyczerpująco. Z drugiej strony jednak nie dowiadujemy się w tym zakresie w zasadzie niczego ponad to, co napisał już przed niemalże stuleciem w swoich komentarzach Władysław Witwicki. Brak tu jakichkolwiek nowych interpretacji, hipotez, pytań, ustaleń czy źródeł. Szkoda, gdyż nie ma zasady mówiącej, iż popularyzacja nie może być błyskotliwa.

Zastrzeżenia budzi podawanie niekiedy niekanonicznych – tak to nazwijmy – form tytułów dialogów Platona czy wręcz cytowanie wydań nieistniejących, co niespecjalistom, do których książka jest adresowana, bardzo utrudni ewentualne dotarcie do tekstu źródłowego. Przykładowo cytowany kilkukrotnie „Alkibiades Większy” nie jest dziełem Platona, a polski czytelnik takiego tekstu w ogóle nie odnajdzie. Chodzi bowiem o „Alkibiadesa I” Pseudo-Platona. Jednak ani Pseudo-Platona, ani tym bardziej żadnego Platońskiego „Alkibiadesa Większego” nie znajdujemy w zestawieniu bibliograficznym. Jest to kolejny powód, by bardziej krytycznie przyjrzeć się warsztatowi naukowemu K. Łapińskiego.

Tu dygresja: K. Łapiński zarzucił mi generalną nierzetelność w zasadzie w odniesieniu do każdego akapitu tej opinii. Jest to rozczarowujące, ale całkowicie psychologicznie zrozumiałe. Nikt nie lubi czytać krytycznych opinii o swoich dziełach. Jednym z przykładów mojej nierzetelności ma być powyższe wskazanie błędu, jakim jest powoływanie się na nieistniejące teksty, których opisy nie pojawiają się ani w bibliografii, ani w przypisach. W tym przypadku zresztą Łapiński zarzuca mi nie tylko nierzetelność, lecz także nieuctwo („błagam… tu jest dopuszczalna oboczność, a co do autorstwa - trwałją spory” – pisownia oryginalna). Tymczasem istnieje polski przekład tego tekstu: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4957792/alkibiades-i-i-inne-pisma i w przypadku opracowania popularnego to rozstrzyga sprawę. Dywagacje na temat dopuszczalnej oboczności mogą pojawić się w filologicznym tekście specjalistycznym, natomiast laikowi nie są do niczego potrzebne, a jedynie utrudniają odbiór i uniemożliwiają ewentualne odnalezienie tekstu oryginalnego. No i jak już wspomniałem, w każdej sytuacji czytelnikowi należy podać opis bibliograficzny dzieła, na które się powołujemy. A skoro już o przypisach bibliograficznych mowa, to one także są przez Łapińskiego źle konstruowane. Początkowo o tym nie wspominałem, ponieważ to akurat jest najmniejszy mankament tej książki, którego czytelnicy niespecjalistyczni prawdopodobnie nawet nie zauważą, no ale skoro już temat wypłynął...

Czy więc jest to „dzieło monumentalne”, jak chce M. Środa? Z akademickiego punktu widzenia – nie i owo pochlebne stwierdzenie uznać należy w najlepszym wypadku za nieporozumienie. Prezentowana biografia Sokratesa służyć może jako lektura uzupełniająca dla licealistów planujących studia humanistyczne, z tym wszakże zastrzeżeniem, iż wspomniane powyżej błędy, jakimi jest obarczona, mogą spowodować, że powoływanie się na wiedzę zaczerpniętą z tej książki w czasie egzaminu może skutkować jego oblaniem. Jest to przykład niezbyt udanej popularyzacji, co stwierdzam z niekłamaną przykrością. Przykrością tym większą, że nie mam wątpliwości, iż gdyby całość przeredagować, przebudować w sposób bardziej przemyślany strukturę książki, całość skrócić i poprawić błędy, efekt byłby godny pochwały. W obecnym kształcie ta książka jest nie tyle zła, co po prostu źle pomyślana i zaprojektowana, choć tkwi w niej niewykorzystany potencjał, który mógłby zostać uwolniony przez kompetentnego redaktora.


sobota, 5 kwietnia 2025

S. Pękala, Wojna idei 2.0


W związku z moimi badaniami dotyczącymi pseudonauki sięgnąłem po książkę Szymona Pękali „Wojna idei 2.0” licząc na to, że znajdę w niej jakieś wskazówki, w jaki sposób można byłoby próbować wejść w dialog z osobami wierzącymi w teorie spiskowe i „naukę alternatywną”.

Szymon Pękala zaczyna dobrze, postulując otwartość na dialog. Szybko jednak okazuje się, że ta książka jest nie tylko o tym, jak rozmawiać, żeby nie wywoływać lub nie pogłębiać konfliktu, ale także o tym, jak manipulować dyskutantem tak, by skłonić go do rewizji własnego punktu widzenia. Ponadto rozważania Autora dotyczą głównie dyskusji na temat polityki. Czy opisywane przez niego zasady dałoby się przenieść na inne trudne tematy? Zapewne tak, co nie zmienia faktu, że jego perspektywa jest dość jednostronna.

Otrzymujemy zatem poradnik, który stawia sobie dość ambitne cele: „Jest to książka dla osób, które szukają sposobów na rozbrojenie konfliktów w najbliższym otoczeniu oraz na pokojowe poruszanie drażliwych kwestii”.

Z każdego zdania bije stanowcza pewność siebie Autora, co – szczególnie w połączeniu z kolokwialnym stylem – niekoniecznie musi robić dobre wrażenie na czytelniku. Do tego mamy „zdroworozsądkową” argumentację i anegdotyczne przykłady z własnego życia, które mają układać się na praktyczny podręcznik rozmowy z osobami o odmiennych poglądach. A wisienką na tym metodologicznym torcie jest kilkukrotnie powołuje się na kontrowersyjnego kanadyjskiego psychologa Jordana Petersona oraz cytowanie internetowych memów (z podaniem przypisu!).

A skoro już o warsztacie (para)naukowym Pękali mowa, warto zwrócić uwagę na zdanie ze strony 84: „Abstrahując już nawet od stanu szkolnictwa wyższego i dewaluacji nadawanych przez nie tytułów, to studia wyższe w samym swoim założeniu dają (a przynajmniej powinny dawać) podstawy do rozwoju specjalizacji w jakiejś wąskiej dziedzinie, nie zaś do lepszego, pełniejszego zrozumienia konfliktów społeczno-kulturowych”. Jak dowiaduję się z Internetu, Pękala z wykształcenia jest inżynierem po Akademii Górniczo-Hutniczej, co może w jakimś sensie wyjaśniać jego pogląd na cele kształcenia na poziomie akademickim. Nie zmienia to jednak faktu, że cytat ten pokazuje, jak bardzo jego Autor nie rozumie, czym jest uniwersytet humboldtowski i jakie są założenia wyższych studiów innych niż inżynierskie. Bo studia humanistyczne czy społeczne w samym swoim założeniu są dokładną odwrotnością tego, co wydaje się Pękali. Niestety takie niezrozumienie jest częstą przypadłością przedstawicieli nauk ścisłych.

Naiwne jest także jego założenie, że nasi adwersarze będą chcieli rzeczowo, szczerze i z namysłem odpowiadać na nasze pytania o ich motywację i uzasadnienie wyznawanych poglądów. Każdy, kto próbował dyskutować z osobami o odmiennych poglądach wie aż nadto dobrze, że bardzo rzadko się tak dzieje (szczególnie w dyskusjach internetowych). Wszystko to bardzo mocno podważa wiarygodność Autora i z każdą stroną coraz trudniej jest traktować jego wywody poważnie.

Wracając jednak do powodów, dla których sięgnąłem po tę książkę: czy zatem da się rozmawiać z pseudonaukowcami tak, aby zasiać w nich ziarno wątpliwości co do „faktów alternatywnych”, w które wierzą? Jak sądzi Autor „Wojny idei 2.0”, prawdopodobnie tak, wymaga to jednak zastosowania pewnej dozy technik manipulacyjnych. Dyskusja na racjonalne argumenty nie ma sensu. Sam Pękala zresztą pisze wprost: „Nie rozmawiaj na poziomie nauki, bo nie ta sfera jest dla ludzi problematyczna, tylko na poziomie polityki” (s. 145). Ponadto nie jest możliwe przekonanie osób fanatycznie wyznających skrajne poglądy. Warto z nimi dyskutować jedynie o tyle, by ich demaskować i zniechęcać innych do pójścia w ich ślady. Te wnioski nie są zanadto optymistyczne, trudno się jednak z nimi nie zgodzić.

S. Pękala, Wojna idei 2.0. Jak przekonać przekonanych, Znak, Kraków 2025


piątek, 4 kwietnia 2025

J. Kuza, Genialnie zmyślone?


Według „Słownika języka polskiego” PWN mistyfikacja jest to „celowe wprowadzenie kogoś w błąd przez nadanie czemuś pozorów prawdy”. Jakub Kuza nadaje jednak temu słowu nieco inne znaczenie. Według niego mistyfikacja nie jest prostackim oszustwem, lecz wymagającym sprytu i twórczej energii działaniem mającym na celu stworzenie legendy.
 
Mistyfikatorom przyświecał zatem niekiedy wyższy cel, jakim było dobro Polski (uratowanie zamku w Liwie przez Ottona Warpechowskiego). Mistyfikatorzy mogli być megalomanami (przypadek skarbu inkaskiego na zamku w Niedzicy), niekiedy też oba te elementy mogły się przeplatać, jak w przypadku opowieści Matki Makryny.

Od połowy książki z rozdziału na rozdział napięcie narasta. Od „Protokołów mędrców Syjonu” (co ciekawe, jak wskazuje Autor, wzorowanych bezpośrednio na XVII-wiecznym pamflecie antyjezuickim) przechodzimy do ogólnonarodowego skandalu związanego z galerią Porczyńskich, a wreszcie do crescendo erotycznych listów Fryderyka Chopina do Delfiny Potockiej, które wywołały burzę na arenie międzynarodowej.

Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy numizmatyki (spektakularne fałszerstwo monet), jak i wielbiciele Witkacego (mistyfikacja ponownego pochówku w Zakopanem w 1988 r.). 

Mediewistów mogą zainteresować dwa ostatnie, stosunkowo krótkie teksty o posągu Światowida ze Zbrucza oraz rękopisie Wojnicza.

Jest to dobrze napisana publicystyka historyczna, przyjemna w odbiorze, z ciekawymi ilustracjami, a ponadto z dołączoną bibliografią, która ułatwi zainteresowanemu czytelnikowi dokładniejsze zapoznanie się z poszczególnymi zagadnieniami. Czy warto po nią sięgnąć? Jeśli nie nastawiamy się na opracowanie wysoce specjalistyczne, zdecydowanie tak.

J. Kuza, Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje, Znak, Kraków 2025