poniedziałek, 14 lipca 2025

T. Phillips, J. Elledge, Spisek. Czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie***one teorie


Zasadniczo bardzo polecam całą tę książkę.

„Albo raczej: prawdopodobnie tak to wyglądało. Mniej więcej. Nie wiemy tego na pewno, ponieważ jednym z efektów ubocznych upadku administracji centralnej jest zwykle zmniejszenie liczby osób zapisujących różne rzeczy. Dlatego w sporych częściach Europy wiemy o tych stuleciach mniej niż o poprzedzającym je okresie rzymskim czy późniejszym średniowieczu. Ten niedostatek źródeł pisanych skłonił niektórych późniejszych uczonych do nadania okresowi po upadku Rzymu nazwy - obecnie bardzo niemodnej - „wieki ciemne”, bo dosłownie nie mogli zobaczyć, co się wówczas działo. Tak czy inaczej, jedną z cech charakterystycznych cywilizacji jest to, że zostawiają po sobie zapisy, a kiedy upadają, trop zwykle się urywa, ponieważ każdy ma ważniejsze zmartwienia. Dlatego jedna szkoła naukowa nie dostrzega niczego zaskakującego ani podejrzanego w tym, że istnieją takie luki w źródłach pisanych.
 
Istnieje jednak inna szkoła, która ma konkurencyjne wyjaśnienie braku zapisów ze stuleci po upadku Rzymu. Oto ono:
 
Tych stuleci nigdy nie było.
 
W porządku, jasne, Rzym upadł i powstała luka przed początkiem średniowiecznej Europy z jej rycerzami i rycerskością oraz irytującymi długimi wierszami o tym, że najbardziej romantyczną rzeczą, jaką można zrobić, jest nieuprawianie seksu. Tyle że zgodnie z tą teorią rok 1000 nastąpił nie tysiąc lat po standardowo przyjętej dacie narodzin Chrystusa, ale 703 lata później. Około 300 lat europejskiej historii po prostu nigdy się nie wydarzyło.
 
Hipoteza czasu widmowego, jak wiadomo, została opublikowana w 1694 roku, wedle jej własnego kalendarza - lub, według tego powszechnie znanego, w 1991 roku. Jest dziełem Heriberta Illiga, niemieckiego pisarza i wydawcy, który przez większą część swojej kariery tworzył lub promował prace poświęcone historii rewizjonistycznej. Ale ma ona także innych zwolenników, wśród nich technologa Hansa-Ulricha Niemitza, który w 1995 roku opublikował artykuł zatytułowany Hat das dunkle Mittelalter nie existiert? [Czy wczesne średniowiecze nigdy nie istniało?] - klasyczny przykład tego, co można nazwać podejściem: „Hej, tylko pytam”.
 
Według nich dowodem na poparcie tej hipotezy jest niedostatek archeologicznych znalezisk, wiarygodnie datowanych na wspomniany okres, i ograniczenia innych metod, takich jak na przykład datowanie radiometryczne czy dendrochronologia (czyli przyglądanie się słojom drzew). Zwracają oni uwagę na dziwną lukę w historii społeczności żydowskich, które jakby znikają z zapisów we wczesnym średniowieczu, po czym pojawiają się znowu około roku 1000, oraz na to, że rozwój wszystkiego, od metod rolniczych czy wojskowych po sztukę mozaikową i doktrynę chrześcijańską, jakby zatrzymał się na kilka stuleci. Wskazują, że właśnie w tym czasie Konstantynopol przestał wznosić wielkie budowle i że wiek kaplicy katedry w Akwizgranie, wzniesionej około 800 roku i wyposażonej w różnego rodzaju pomysłowe rozwiązania, jak łuki i sklepienia, wydaje się o jakieś dwieście lat zawyżony.
 
Ponadto zauważają, że znaczna część wiedzy o tym okresie pochodzi z tego, co napisano o nim później. Oznacza to, że ktoś gdzieś mógł sfabrykować kłamstwa na temat jego istnienia. Na przykład koalicja władców - papieża Sylwestra II, cesarza Ottona III i cesarza bizantyńskiego Konstantyna V - którzy w latach poprzedzających przełom pierwszego tysiąclecia zawiązali spisek, by namieszać w kalendarzu, ponieważ uznali, że znacznie fajniej i seksowniej będzie rządzić w tysięcznym roku po Chrystusie, a nie w 703, i po prostu wymyślili szmat dziejów, łącznie z pierwszym cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Karolem Wielkim.
 
Koronny argument fanów czasu widmowego wiąże się jednak z mierzeniem samego czasu. Kalendarz juliański, wprowadzony przez Juliusza Cezara w 45 roku p.n.e. i stosowany przez mniej więcej 1600 lat, proponuje prosty cykl trzech zwykłych lat, po których następuje rok przestępny, co daje średnią długość roku 365,25 dnia. To jednak nieco więcej niż 365,24219 dnia, w którym to czasie Ziemia okrąża Słońce - co oznacza, że co 128 lat w kalendarzu juliańskim przybywa jeden dzień. Pod koniec XVI wieku powinno być już trzynaście dni. Ale kiedy astronomowie pracujący dla papieża Grzegorza XIII zajęli się reformą kalendarza, stwierdzili, że nadwyżka wynosi tylko dziesięć dni. Papieski dekret, zgodnie z którym po czwartku czwartego października 1582 roku nastąpił piątek piętnastego października 1582, wystarczył do „naprawienia" kalendarza.
 
Wiecie, co może wyjaśnić tę rozbieżność? Założenie, że od narodzin Chrystusa minęły nie 1582 lata, ale zaledwie 1285 lat.
 
Innymi słowy: że mniej więcej trzy wieki historii nigdy się nie wydarzyły.
 
Zatem na pierwszy rzut oka hipoteza czasu widmowego wydaje się pasować do tej poszlaki i do niejasnego poczucia, że to trochę dziwne, że w historii jest kilka wieków, o których w zasadzie nic nie wiemy. I czy rzeczywiście możemy być pewni, że Cezar i Jezus Chrystus żyli naprawdę 2000, a nie 1700 lat temu? W końcu znany nam dziś kalendarz nie był stosowany aż do około 800 roku, mniej więcej do czasu, kiedy powstawały łuki w Akwizgranie. Pozostają nam tylko słowa dawno zmarłych autorytetów.
 
A jeśli te autorytety się myliły? A jeśli nawet kłamały? Czy możemy być pewni? Czy możemy kiedykolwiek naprawdę wiedzieć?
 
Cóż, tak, możemy. Hipoteza czasu widmowego to bzdura. Ma odrobinę sensu tylko wtedy, gdy skupicie się wyłącznie na Europie Zachodniej, gdzie upadek Rzymu zostawił paskudną lukę w zapisach. Gdzie indziej - w Chinach dynastii Tang, w Persji Abbasydów i w pozostałej części świata islamskiego, który zaczął się rozwijać dopiero w VII wieku - historia toczyła się w szybkim tempie. To samo dotyczy Bizancjum, następcy cesarstwa wschodniorzymskiego, które trwało aż do 1453 roku, nawet jeśli nie zawsze wznosiło w Konstantynopolu tyle wspaniałych budowli, ile według dzisiejszych co bardziej cynicznych obserwatorów powinno tam być. Hipoteza ta wymaga również zignorowania dowodów astronomicznych, na przykład zaćmienia Słońca odnotowanego przez Pliniusza Starszego w 59 roku n.e. i świadczącego, że wydarzenia starożytności są dokładnie tak odległe w czasie, jak można się tego spodziewać.
 
Co zaś się tyczy przejścia z kalendarza juliańskiego na kalendarz gregoriański, to nigdy nie miało ono na celu zresetowania kalendarza do 45 roku p.n.e., czyli do czasu wprowadzenia go przez Juliusza Cezara, ale chodziło o przywrócenie go, po przyjęciu przez Kościół katolicki, do stanu, w jakim był podczas soboru nicejskiego w 325 roku. Astronomowie papieża Grzegorza XIII skorygowali kalendarz o dziesięć dni, nie o trzynaście, ponieważ próbowali poradzić sobie tylko z dwunastoma, a nic z szesnastoma stuleciami różnicy. Nie jest to problem, który wymagałby rozwiązania.
 
Stwierdzenie, że ogromna liczba ludzi podpisuje się pod tą teorią spiskową, byłoby dalekie od prawdy: niewielu youtuberów, którzy ślęczą nad zabójstwem JFK lub najnowszymi wypowiedziami Q, wydaje się zaniepokojonych, że cesarz Otton III mydlił nam wszystkim oczy. Hipoteza czasu widmowego mówi nam jednak coś o działaniu teorii spiskowych. Bierze garść „faktów" - jedne są ścisłe, ale całkowicie wytłumaczalne, inne po prostu błędne - i łączy je w pozornie przekonującą narrację. Jeśli jesteście Amerykanami lub zachodnimi Europejczykami, z mizerną znajomością historii, hipoteza może wydawać się wam prawdziwa. Jedyny problem w tym, że prawdziwa nie jest” (s. 260-264).

poniedziałek, 7 lipca 2025

A. Kozicki, Cesarz Bolesław Chrobry


Kilka osób prosiło mnie, żeby przyjrzeć się pisarstwu Andrzeja Kozickiego. Przeczytałem więc „Cesarza Bolesława Chrobrego” (2022, dalej CBC) oraz „Dwu cesarzy zachodnich” (2023, dalej DCZ). Nie będzie z tego recenzji, ale kilkoma uwagami mogę się podzielić.

Obie książki wydane zostały przez tajemniczą „Fundację na rzecz Wspierania Analiz Socjologicznych”, która nie ma nawet własnej strony internetowej, ale za to poprzez osobę prezesa powiązana jest ze stowarzyszeniami piłkarskimi. Żadna z tych publikacji nie jest recenzowana.

Ponieważ formalnie nie są to zatem książki naukowe, sądzę, że nie ma sensu recenzowanie ich jako takich, natomiast nic nie stoi na przeszkodzie opiniowaniu ich przez czytelników. I to właśnie zrobimy.

Przede wszystkim należy podkreślić, iż nie sposób nie docenić akrybii, erudycji i oczytania autora. Jego znajomość źródeł oraz opracowań może imponować. Niestety na tym dobre widomości się kończą. Może najprościej będzie wypunktować wątpliwości (potraktuję obie książki łącznie, ponieważ chronologicznie druga, czyli DCZ, jest po prostu odpowiedzią na zarzuty pod adresem tej pierwszej):

I. Nieprzekonujące są język i forma obu książek. To nie tylko nie są teksty naukowe, ale nawet trudno byłoby je pod tym względem zaliczyć do form popularnonaukowych. Kolokwialny język, jakim posługuje się Kozicki, to język bulwarówek, a tekst podzielony jest na króciutkie, często 2-3 stronicowe rozdzialiki. Autor w DCZ tłumaczy, że to po prostu „mocno odmienna gramatyka”, ale może jednak lepiej byłoby, gdyby pozostał przy tej normalnej.

II. Może to być jedną z przyczyn tego, że wywód Kozickiego jest niejasny i niespójny. Nie potrafi on poprowadzić czytelnika prostą drogą od założeń przez dowody ku wnioskom, tylko swobodnie przeskakuje to tu, to tam, dezorientując czytelnika, który przestaje rozeznawać się, o co właściwie chodzi i dokąd zmierzamy. W rezultacie – i takie chyba było, przynajmniej po części, założenie Autora – otrzymujemy opowieść, która należy nie tyle do kultury pisma, ile do kultury oralnej. Jeśli wyobrazicie sobie wuja snującego przy stole gawędę historyczną, podczas gdy reszta rodziny trochę słucha, trochę podjada, trochę plotkuje z sąsiadami, czasem się wyłącza czy wstaje i wychodzi, złapiecie odpowiedni vibe.

III. Stanowiąca oś wywodu Kozickiego teza dotycząca podjętej przez Ottona III próby wskrzeszenia Dioklecjańskiej tetrarchii (czego wynikiem była koronacja Chrobrego na cesarza podczas zjazdu gnieźnieńskiego) jest na swój sposób interesująca. I sądzę, że byłaby możliwa do obrony, gdyby podejść do tematu na poważnie. Niestety nie została przekonująco uargumentowana, a zatem i obroniona. 

Zdaję sobie sprawę z tego, że baza źródłowa dla badań nad tym okresem naszej historii jest niezadowalająca, ale w takiej sytuacji historyk po prostu formułuje ostrożne hipotezy i nie twierdzi, że wie coś na pewno („nie interesują mnie fakty, ale Chrobry na sto procent był cesarzem” – do tego jeszcze powrócimy). Nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów, po prostu. Tak działa nauka. Jeśli nadzwyczajnym twierdzeniom nie towarzyszą takie dowody, mamy do czynienia z szarlatanerią. Warto o tym pamiętać. Nb. tego właśnie dotyczą zarzuty J. Banaszkiewicza, P. Żmudzkiego i S. Suchodolskiego pod adresem Kozickiego i które ten uznaje za najbardziej godne rozważenia i odpowiedzi – brak jego wywodom podstawy źródłowej. Nie sposób się w tym nie zgodzić.

IV. Nawet jeśli przyjęlibyśmy konstrukcję proponowaną przez Kozickiego, w której jednym z filarów jest Panegiryk Mamertyński z 289 r., to należałoby zadać pytanie, czy nastolatek, nawet jeśli był Ottonem III, byłby w stanie opracować tak skomplikowaną koncepcję. Czy faktycznie był tak wyrobionym politycznie i oczytanym wizjonerem, by opracować taki plan? Czy może stał za tym ktoś jeszcze? I jeśli tak, to kto? Bo nawet jeśli przyjmiemy założenie, że Autor ma rację, to najwyżej poskrobał rzecz po wierzchu, nie próbując dotrzeć do jej jądra. Pytań kluczowych w kolejnym kroku nie zadał.

V. Wywód Kozickiego jest nie tylko niespójny i nieprzekonujący, ale momentami zwyczajnie dziurawy. Kolejny przykład: Sasi buntowali się przeciwko Ottonowi, ponieważ nie chcieli mieć nad sobą króla. Ten był w końcu tak tymi buntami zmęczony, że pewnego dnia im zapowiedział, że od dziś nie rządzi już nimi jako król, tylko jako cesarz. No a cesarz, ho ho, wiadomo, to nie w kij dmuchał. Bunty ustały jak ręką odjął, można się rozejść. Genialne w swojej prostocie. No tak było, uwierzcie Panu Andrzejowi na słowo.

VI. Jeszcze mniej przekonujące jest wyrażone całkowicie serio twierdzenie, że całe pokolenia mediewistów głowiły się nad tym, co miał na myśli Thietmar i nie mogły tego pojąć, ale teraz przyszedł politolog Andrzej Kozicki i wszystko pięknie i prosto im wyjaśnił. Pech, że ci niemądrzy profesorowie, ze Żmudzkim, Banaszkiewiczem i Suchodolskim na czele, nadal nie potrafią zrozumieć i zgłaszają jakieś wątpliwości.

VII. Autor niespecjalnie ukrywa swoją niechęć do historyków akademickich (szczególnie znienawidzony jest Andrzej Sikorski), a dwie ostatnie strony CBC to już zupełnie wprost wylewanie żalów pod ich adresem oraz prezentacja własnych kompleksów. Wszystko to jest zupełnie niepotrzebne.

IX. CBC kończy się „Notą metodologiczną”, z której dowiadujemy się, w jakich seminariach i na jakich uczelniach Autor uczestniczył, a dalej czegóż to nie czytał – i Derridę, i Kuhna, i Isaiah Berlina… Ciekawsze jednak wydają mi się deklaracje metodologiczne, które znalazły się w DCZ: „Tak naprawdę, to wisi mi i powiewa czy fakty istnieją, czy nie. Jestem politologiem, a nie historykiem. W wojnie semantycznej o fakty udziału brać nie muszę (…) Moja teza nie opiera się na faktach, bo nie są one mi potrzebne, ale opiera się na istnieniu Zaginionego żywotu świętego Wojciecha jako nośniku spisanej przez Galla ideologii” (interpunkcja i pisownia oryginalne; s. 19-20). 

Pewnie tylko dlatego, że nie znam się na Derridzie wydaje mi się, że już choćby istnienie bądź nieistnienie źródła, na którym badacz opiera swoje hipotezy, jest faktem. Poza tym może szkoda, że Kozicki podczas swoich intensywnych lektur nie odkrył Durkheima, który wskazał na istnienie faktów społecznych, do których zalicza się także ideologie. A te nie muszą opierać się na faktach w znaczeniu prawdy materialnej. Stanowcze désintéressement wobec jakichkolwiek faktów sprawia, że teoria Kozickiego staje się jeszcze bardziej nonsensowna niż wydawało mi się po zakończeniu lektury CBC. Bo o ile nie tylko rozumiem, ale też z całym przekonaniem podzielam pogląd, że w źródłach powinniśmy szukać nie tylko (a w niektórych przypadkach: nie tyle) rzeczowych informacji odnoszących się do konkretnych wydarzeń dziejących się w rzeczywistości (prawdy materialnej, np. czynności prawnych), lecz także (a w niektórych przypadkach: przede wszystkim) interpretować je i odtwarzać na tej podstawie rzeczywistość kulturową, ideologiczną czy polityczną, jak w tym wypadku, to jednak deklarowana pogarda dla jakichkolwiek faktów W OGÓLE, czyli także wspomnianych faktów społecznych, jest absurdem. Absolutną wisienką na torcie jest wygibas, w którym politolog poucza mediewistów, że kompletnie nie mają pojęcia, co robią. I że mają złą gramatykę.

X. Niepotrzebny jest także flirt z turbolechityzmem. To niestety jeszcze bardziej obniża wiarygodność Autora i osłabia jego argumentację. Można pisać o ideach Ottońskich bez zawoalowanych prób wskrzeszania Imperium Lechickiego. W narracji Kozickiego Chrobry był najpotężniejszym europejskim graczem, rozdającym karty na obszarze od Bugu po Ren i od Bałtyku po Adriatyk. Jako posiadacz relikwii włóczni św. Maurycego oraz złotego tronu Karola Wielkiego, który dał mu Otton III, Chrobry miał też moc tworzenia cesarzy (niestety z książki trudno się dowiedzieć, czy z tej mocy skorzystał). Szkoda tylko, że Autor nie wyjaśnił, jak doszło do tego, że w ciągu zaledwie kilku lat po śmierci Chrobrego cała ta potęga zawaliła się i jakby przeszła w ręce niemieckiego augusta Konrada II, podczas gdy „Mieszko II padł plackiem, nogawki ściskał i łasił się jak pies, gdy na myśl o kości ogonem merda”. Sama zmiana na gnieźnieńskim tronie nie może być wyjaśnieniem tak diametralnej odmiany układu sił. 

Warto jeszcze wrócić do owego złotego tronu, który pojawia się gdzieś w pierwszej połowie książki jako koronny dowód… właściwie nie do końca wiadomo na co, ale najpewniej na tę godność cesarką Chrobrego. I już więcej w tekście nie wraca. Chrobry go sobie zabrał, ale co z nim zrobił, dokąd zawiózł, jak wykorzystywał (przede wszystkim w zakresie ideologii politycznej i legitymizacji władzy), co się z nim wreszcie stało – tym wszystkim Kozicki już sobie głowy nie zawraca. Przecież fakty go nie interesują, więc who cares, czy to założenie (podarunek złotego tronu) w ogóle ma jakikolwiek sens. Tymczasem, jak pisał Artur Wójcik w „Fantazmacie Wielkiej Lechii”: „Gdyby Chrobry otrzymał złoty tron Karola Wielkiego, takie wydarzenie nie umknęłoby naszej tradycji dziejopisarskiej, stając się potężnym czynnikiem politycznym i ideologicznym w kreowaniu władzy królewskiej w Polsce”. 

Jak na to odpowiada Kozicki? Ano bardzo prosto: wszystkie dokumenty potwierdzające ten – excusez le mot – fakt zostały „zniknięte” przez wrogów (CBC, s. 124)! Nie został ani karteluszek! Szast prast i mamy wszystko elegancko wytłumaczone. Spisek! Konstrukcja tak logiczna, że mucha nie siada. Ostatecznie zresztą okazuje się, że ten tron to tak naprawdę jest taki nieistotny fakt, który choć jest niezwykle ważnym argumentem w konstrukcji Kozickiego, to jednak jako fakt nie ma znaczenia. Wiecie, taki tron Schrödingera, który równocześnie istnieje i nieistnieje, w zależności od tego, jak Kozickiemu jest wygodniej.

No i wreszcie, co z tym tytułem cesarskim Chrobrego w kontekście owej deklaracji Autora, chciałoby się zapytać? Była faktem czy nie była? Jeśli była, a Kozickiemu fakty wiszą i powiewają, to po co napisał o niej całą książkę (a nawet dwie)? Sens to pisanie miałoby tylko wówczas, gdyby faktu koronacji nie było. Tylko po co i o czym wówczas pisać? Czy ktoś mi to potrafi rozrysować?

Wójcik zresztą, którego książka ukazała się w 2019 r., jest bardzo krytyczny w stosunku do koncepcji godności cesarskiej dla Chrobrego: „Dorobek naukowy dotyczący analizy, omówienia i charakterystyki zjazdu gnieźnieńskiego jest niezwykle bogaty. Nie zmienia to jednak faktu, że zwolennicy fantazmatu lechickiego bezrefleksyjnie forsują tezę o koronacji cesarskiej Bolesława Chrobrego w czasie tego wydarzenia” (s. 145). Na ile koncepcja Kozickiego jest sensowniejsza od tego, co pisze Bieszk, niech każdy rozstrzygnie sam.

Andrzej Kozicki jest najzupełniej przekonany o własnej wielkości. Taki z niego stupor mundi, że pierwszą książkę napisał „w mocno odmiennej gramatyce” (ciekawy eufemizm) tylko po to, „żeby zbadać wytrzymałość siatek poznawczych historyków. Nie wynika więc to z tego, że nie umiałbym tak pisać jak historycy: używać ich slangu, krążyć w ich założeniach metodologicznych, stosować się do ich paradygmatu (…) Umiem to, owszem, ale uważałem to za łatwiznę i uciekanie od problemów, które tkwią w źródłach pisanych z epoki”. Stosowanie specjalistycznej terminologii oraz metodologii, wypracowanej dla danej dziedziny celem rozwiązywania specyficznych problemów, jest uciekaniem od problemów tej dziedziny. Seems legit. 

Ja przekonania o wspaniałości Kozickiego nie podzielam, dlatego odnośnie do lektur, zamiast CBC polecałbym jednak bardziej tradycyjnie Łowmiańskiego, Labudę, Gieysztora, Kürbisówną, Strzelczyka, Banaszkiewicza, Michałowskiego, Gawlasa, Paca itd., którzy nie testują wytrzymałości naszych siatek poznawczych stosując wydumaną gramatykę, tylko zwyczajnie chcą nam coś powiedzieć o przeszłości.

PS. Panie Andrzeju, proszę pamiętać o notarialnym zabezpieczaniu screenów :)

piątek, 13 czerwca 2025

B.A. Catlos, Królestwa wiary

Po lekturze „Inkwizycji hiszpańskiej” H. Kamena sięgnąłem wreszcie po „Królestwa wiary” Briana A. Catlosa.

Książka ta przed swoją polską premierą nietrafnie reklamowana była przez wydawcę jako opowieść o podboju i rekonkwiście, która nie zakończyła się w 1492 r., lecz trwała do XVII w. Oczywiście Catlos niczego takiego nie pisze i trudno mi rozstrzygnąć, czy ze strony Rebis była to zwykła niewiedza odnośnie do treści publikowanej książki, czy też celowe granie na podżeganie konfliktu. Tymczasem to w ogóle nie jest książka o rekonkwiście.

Jak deklaruje sam Autor, jest to na nowo opowiedziana historia Al-Andalus, muzułmańskiej Hiszpanii; kraju, który od swego zarania tworzony był przez ludzi trzech religii, w ciągu kilku wieków żyjących obok siebie w pokoju. Kraju, którego historia zakończyła się w 1492 r., którego pozostałości istniały do roku 1614, kiedy to ostatni muzułmanie, „dyskryminowani i przymusowo nawracani na chrześcijaństwo”, zostali wygnani, a którego ślady istnieją do dziś (wiedzieliście, że nie licząc nazw miejscowych około 10% słownictwa języka hiszpańskiego wywodzi się z arabskiego? No to już wiecie). Kraju, w którym konflikty wcale nie najczęściej powodowane były różnicami wyznaniowymi. Jak podkreśla sam Catlos, „dużo częściej wybuchały [one – PT] wewnątrz tych wspólnot niż między nimi”.

Catlos zapewnia, iż spisuje „nową historię” muzułmańskiej Hiszpanii: „postanowiłem stworzyć od podstaw świeżą fabułę  i starałem się na tyle, na ile pozwalała mi na to ekonomika publikacji, zajrzeć za kulisy i zbadać dynamikę wydarzeń, które są często przysłonięte przez inne, ale odgrywają ważną rolę w tworzeniu historii: dziejów kobiet, niewolników, renegatów i funkcjonariuszy”. Tej obiecanej perspektywy w książce jednak brakuje: to opowieść snuta z punktu widzenia męskiej elity – politycznej, wojskowej i intelektualnej, w której kobiety czy niewolnicy pojawiają się rzadko i jedynie marginalnie, innych zaś grup wykluczonych nie ma w ogóle.

Henry Kamen dyskredytuje wyobrażenie przedstawione przez M.R. Menocal w jej „Ozdobie świata” (polskie wydanie: Kraków 2006) jako zbyt romantyczne i oderwane od rzeczywistości. Czy Catlos również maluje taki odrealniony, irenistyczny obraz? Nie, przede wszystkim dlatego, iż jego książka napisana została z perspektywy władz i społeczności muzułmańskiej i nie uwzględnia w takim samym stopniu całej mozaiki społecznej Półwyspu. Ta była o wiele bardziej skomplikowana. 

Catlos pisze z jednej strony o początkowym zacieraniu granic międzywyznaniowych w życiu prywatnym (rodziny mieszane), z drugiej zaś o religijnych konfliktach i aktach przemocy. W późniejszym średniowieczu (od początku XIII w.) społeczności różnych wyznań stawały się w coraz większym stopniu zamknięte na siebie, nie mieszały się, izolowały się coraz bardziej, a wzajemna wrogość narastała. I tak właśnie współcześnie tę kwestię postrzegamy. Jest to jednak tylko część prawdy. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, sięgnijcie po tę książkę.


piątek, 6 czerwca 2025

H. Kamen, Inkwizycja hiszpańska


Bardzo potrzebne i oczekiwane nowe, poprawione i uzupełnione wydanie klasycznego dzieła Henry’ego Kamena.

Nigdy zbyt wiele obalania stereotypów. I Henry Kamen właśnie to robi. Przedstawia społeczeństwo hiszpańskie późnego średniowiecza nie jako sfanatyzowany tłum, którego emanacją była bezlitośnie krwiożercza maszyna – inkwizycja. Brytyjski historyk pisze o społeczeństwie heterogenicznym, w którym na ogół współistniały obok siebie pokojowo trzy religie – chrześcijańska, żydowska oraz muzułmańska (na ten temat zob. też M.R. Menocal, „Ozdoba świata. Jak muzułmanie, żydzi i chrześcijanie tworzyli kulturę tolerancji w średniowiecznej Hiszpanii”, Kraków 2006). Sama inkwizycja zaś nie była tak demoniczna i nie wywarła tak wielkiego negatywnego wpływu na hiszpańskie społeczeństwo, jak to się zazwyczaj przedstawia. Jej legendarne już okrucieństwo jest czarną legendą stworzoną w XIX wieku (temu mitowi poświęcony jest ostatni rozdział).
 
Jest to zatem książka nie tylko o instytucji, ale też o społeczeństwie hiszpańskim wczesnej nowożytności (od drugiej połowy XV w.), w którym ta instytucja była zakorzeniona i z którego wyrosła. To swego rodzaju społeczna historia Hiszpanii ze szczególnym uwzględnieniem kwestii wyznaniowych.

piątek, 30 maja 2025

A. Wójcik, Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku


Komediowy serial „1670” wzbudził falę zainteresowania kulturą staropolską, co całkiem udanie zostało wykorzystane w popularyzacji historii. Kilka dni temu pisałem o dziełku Joanny Orzeł „My, Sarmaci”, a dziś zmierzymy się z książką „Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku” Artura Wiesława Wójcika, znanego z fantastycznego „Fantazmatu wielkiej Lechii” oraz blogu Sigillum Authenticum.

Prowadzący aktywną działalność w mediach społecznościowych Artur Wójcik także w swoim pisarstwie przejawia zadziorny, blogerski temperament. Widać to już choćby w spisie treści „Sarmatii”: „My nie wybierzemy króla? Potrzymaj nam piwo”, „Sarmackie ‘The Office’”, „Czy Sarmaci mierzyli sobie kutasy?”. Sam Autor pisze, iż jego „książka obejmuje różnorodne ciekawostki i anegdoty, ale głównym motywem jest kultura sarmacka w czasach staropolskich. Znajdą się tu zestawienia wydarzeń dużych i małych. Nie zajdziecie tu jednak klasycznej historii politycznej”. Warto więc zadać sobie pytanie, czy ten skład albo skarbiec znakomitych ciekawostek, by sparafrazować tytuł dzieła Sarmaty Jakuba Kazimierza Haura, składa się na jakiś spójny obraz?

Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, iż „Sarmatia” to jednak książka głównie o staropolskiej kulturze politycznej, choć faktycznie różna od klasycznych opracowań z zakresu historii politycznej. Można więc pisać o niej inaczej i być może przystępniej. Ponadto w naturalny sposób nasuwają się pewne odniesienia do wspomnianej już książki Joanny Orzeł, choć „Sarmatia” pomyślana została inaczej, szerzej, obejmując m.in. wprowadzenie źródłoznawcze oraz genezę mitu sarmackiego wywodzonego z dzieł autorów starożytnych. Wójcik dzieli się z czytelnikiem ciekawymi spostrzeżeniami ogólno-historiograficznymi, zaś Sarmacja, o której pisze, to szerokie pojęcie geograficzno-kulturowe, niezawężone do politycznego ususu. Czy więc ostatecznie jest to koherentne? Tak, choć nie w taki sposób, jakiego wymagalibyśmy od opracowania stricte naukowego. Ten tekst ma własną dynamikę, narzucaną przez specyficzną swadę piszącego.

Jak już wspomniałem, mam wrażenie, iż serial „1670” w ten czy inny sposób inspirował powstanie obu książek. U Wójcika jednak znajdziemy więcej odniesień do kultury popularnej, filmu oraz literatury, poczynając od klasyki, czyli „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Niemniej w pewnym sensie książki J. Orzeł i A. Wójcika można uznać za komplementarne. Choć bardzo różnią się pisarsko i warsztatowo, to ich łączna lektura może dać czytelnikowi ciekawszy i pełniejszy obraz epoki staropolskiej.

W początkowej części dzieła Autor przywołuje nazwiska Adama Leszczyńskiego, Michała Rauszera, Kacpra Pobłockiego i Kamila Janickiego jako „czołowych badaczy i publicystów”, którzy „otwierają nowy kierunek interpretacji naszej tożsamości”, uznany jednak za błędny. I choć w końcowych częściach książki dyskutuje z koncepcją niewolnictwa chłopów, to wydaje się, że trochę zabrakło analizy i dekonstrukcji – błędnych pono przecież – koncepcji wspomnianych chłopomanów, choć Wójcik nieraz pisał o tym na swoim blogu.

Szkoda, że baczniejszej uwagi nie zwrócono na cytaty łacińskie, ponieważ bywa problem z ich poprawnością gramatyczną. Oczywiście nikt nie będzie używał tej książki jak podręcznika gramatyki łacińskiej, przydałaby się tu jednak trochę większa staranność redakcyjna.

No i na koniec kluczowe pytanie, które wszyscy z pewnością sobie zadajecie: czy ta książka warta jest polecenia i lektury? Tak, aczkolwiek w jej odbiorze zapewne decydujący będzie – znów – temperament czytelnika. To książka popularna, ale być może nie dla wszystkich. Jeśli nie podobają Ci się wpisy blogowe Artura, to prawdopodobnie nie zachwycisz się też jego książką. Najlepiej jednak po prostu przekonaj się sam.


niedziela, 25 maja 2025

J. Orzeł, My, Sarmaci

„My, Sarmaci” to nie jest książka o micie sarmatyzmu jako takim, lecz o jego praktycznym zastosowaniu, czyli o polskiej szlachcie XVI-XVIII w. Autorka może nie rozbija z pełną mocą pokutujących do dziś stereotypów dotyczących I Rzeczpospolitej (takich jak spichlerz Europy, niezwykła tolerancja religijna, demokracja szlachecka, obrona Częstochowy, aczkolwiek mnie osobiście zabrakło tu trochę dekonstrukcji mitu przedmurza chrześcijaństwa), jednakże z pewnością je nadkrusza. I to jest, jak uważam, w zupełności wystarczając dla czytelnika niebędącego specjalistą, wobec czego powyższe stwierdzenie nie może być traktowane jako zarzut.

Autorka bardzo umiejętnie odwołuje się różnych klisz i prowadzi czytelnika, pomagając mu zrozumieć świat staropolskiej szlachty. Cytaty tekstów źródłowych przeplatają się z odniesieniami do serialu „1670”, co bardzo ubarwia opowieść.

W kolejnych rozdziałach omówione zostały różne aspekty funkcjonowania państwa polsko-litewskiego, poczynając od ideologii sarmatyzmu, poprzez szlachecką edukację, gospodarkę, wojskowość, życie prywatne, religijne, polityczne aż do postrzegania omawianego fenomenu przez cudzoziemców.

Jest to książka napisana lekko i z polotem, ładną polszczyzną, w sposób wyważony, z zachowaniem wszelkich proporcji i szczyptą poczucia humoru, kompletna, ale nie przegadana, nie rozciągnięta ponad miarę, a jest to jedna z najważniejszych cech dobrej popularyzacji. Summa summarum, jest jedną z najlepszych książek popularyzatorskich z zakresu historii, jakie czytałem. Napisanie takiej książki bez wątpienia wymaga znakomitej znajomości i wyczucia epoki, tym bardziej więc dzieło jest godne polecenia.