wtorek, 7 stycznia 2025

A. Lubińska, Książka i biblioteka w wybranych pracach Umberta Eco


Z cyklu książek o książkach warto polecić wydane niedawno opracowanie Anny Lubińskiej poświęcone problematyce bibliologicznej w dziełach Umberta Eco.

Autorka wyraźnie zafascynowana jest bohaterem swojej książki i bezkrytycznie podziela wszystkie jego tezy, nawet te, które z biegiem czasu się zdezaktualizowały (np. dotyczące Internetu i jego korzystnego wpływu na kulturę książki i pisma, nieuwzględniające niejednokrotnie destrukcyjnego wpływu mediów społecznościowych) czy też takie, które są w najlepszym przypadku dyskusyjne („Internet nie jest prostym zjawiskiem. Jest jak książka: czy książka jest dobra, czy zła? Jeśli jest zatytułowana ‘Mein Kampf’, to jest zła, jeśli ‘Biblia’, to dobra”).
 
Ta bezkrytyczność i jedynie mechaniczne zestawianie poglądów U. Eco na kulturę książki, z całym szacunkiem dla erudycji Autorki, jest największym mankamentem tej monografii. Lubińska ze wzruszającą prostotą stwierdza, że wszystkie opinie Eco najnormalniej w świecie zawsze były trafne.
 
Wartością dzieła jest bardzo pracowite i sumienne zgromadzenie wszelkich refleksji U. Eco związanych z szeroko pojętą bibliologią – pisaniem, czytaniem, publikowaniem (działalnością wydawniczą), gromadzeniem książek, ich roli w kulturze, stosunkowi bibliofilów do kolekcjonowanych woluminów itd.
 
Jeśli więc chcecie się dowiedzieć, jakie były poglądy włoskiego semiotyka na książkę, sięgnijcie po opracowanie A. Lubińskiej. Resztę jednak (czyli krytykę jego teorii) będziecie musieli dopisać sobie sami.
 
PS. Mój prywatny przyczynek do problemu bibliomanii: latem ubiegłego roku kupiłem ‘Bibliofollię’ i położyłem na którejś stercie książek. Teraz nie jestem w stanie jej odnaleźć.
 
A. Lubińska, Książka i biblioteka w wybranych pracach Umberta Eco. Studium bibliologiczne, Wrocław 2024

niedziela, 5 stycznia 2025

Z. Zaporowski, Mistrzowie, koledzy i przechodnie


Uniwersytecki Pudelek – tak chyba najkrócej można byłoby scharakteryzować książeczkę Z. Zaporowskiego. Jest to zbiór plotkarskich wspomnień o różnych nieżyjących już osobach, znanych Autorowi, najczęściej związanych z jego macierzystym Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Całość pisana jest językiem potocznym, kolokwialnym, co nie dodaje tekstowi waloru autentyczności, lecz wręcz przeciwnie, zdaje się świadczyć o braku ogłady i klasy Autora. Wystarczy zestawić „Mistrzów, kolegów i przechodniów” z „Dziennikiem” W. Czaplińskiego, o którym pisałem niedawno. Tam również znajdują się rzeczy kontrowersyjne, różnica klas jednak jest homeryczna.

Inna różnica polega na tym, że tekst Zaporowskiego jest kastrowany. W wielu fragmentach nazwiska pojawiających się w nich postaci zostały wykropkowane. Niezrozumiałe jest, w jakim celu dokonano takiego zabiegu. Jeśli Autor nie chciał pisać o tych osobach wprost, mógł po prostu pominąć odnośne fragmenty. Ocenzurowane zdania na ogół nie mają żadnego znaczenia dla merytoryki całości. Odnośne akapity byłyby bez nich całkowicie zrozumiałe, nie drażniłyby jednak czytelnika znakiem wielokropka w nawiasie kwadratowym.
 
Żeby poznać charakter tej książki, wystarczy przeczytać dwa cytaty. Pierwszy dotyczy Aleksandra Gieysztora: „Prof. Gieysztor to zadziwiająca postać w naszej nauce, zwłaszcza historycznej: człowiek napisał jedną książkę naukową, poza tym wstępy, przedmowy, a był uważany za wybitnego oraz wpływowego historyka” (s. 87). I drugi o Józefie Szymańskim, który po śmierci dbającej o niego żony „Zaczął nosić brudne koszule, bo nie miał pewnie mu kto wyprać. Także miał „cudowne”, nigdy nieprasowane spodnie, z licznymi otworami w okolicach kieszeni i nie tylko tam, co wyglądało, jakby Profesor kiepował pety na ubraniu (…) W Instytucie zaczęto nawet lansować jego nową ksywkę Brudny Harry” (pisownia oryginalna, s. 97-98). I tak przez całe 230 stron.
 
Co znamienne, Zaporowski pisze tyleż o ludziach, których wspomina, ile o samym sobie. Konstrukcja tych nekrologów, jak sam je we wstępie nazywa, wygląda mniej więcej tak: „Kiedy spotkałem X, robiłem to i to. Odegrał on taką a taką rolę w moim życiu” (zamiast po prostu: „X był tym a tym”).
 
Jeśli lubiliście skecze Ewy Szumańskiej z cyklu „Będąc młodą lekarką”, to bez wahania możecie sięgać po tę książeczkę, ponieważ jest ona utrzymana w podobnym duchu. Ja nawet potrafię sobie wyobrazić słuchowisko rozpoczynające się od słów: „Będąc młodym adiunktem przyszedł do mnię Zygmunt Mańkowski…”. Niestety, owe komeraże Zaporowskiego po prostu trudno jest omawiać na poważnie.
 
Pracowałem na Wydziale Humanistycznym UMCS przez 9 lat, dzięki czemu poznałem wiele osób pojawiających się na kartach tej książki, a także jej Autora. Odchodziłem stamtąd bez żalu, bo i mnie wyrządzono tam wiele świństw. Nie mam do tej uczelni żadnego sentymentu. No ale żeby pisać o tym książkę…? A mam nieprzeparte wrażenie, że głównym celem tej pisaniny było opowiedzenie wszem wobec o podłościach, które spotkały Autora ze strony uniwersyteckich kolegów.
 
Z. Zaporowski, Mistrzowie, koledzy i przechodnie, Brzezia Łąka 2024

wtorek, 31 grudnia 2024

M. Łomnicka, Domowe biblioteki


„Po co ci tyle książek?” – nie tylko ja często słyszę to pytanie. Odpowiedzi jest wiele, ale są one dość nieoczywiste. Bo faktycznie, po co? Sporo kosztują, zajmują dużo miejsca, a i tak wszystkich nigdy się nie przeczyta. Czasem powtarza się wypowiedź Umberto Eco, według którego książki są antidotum na dolegliwości duszy, ale takie dictum nie przekona nieprzekonanego. Każdy z bibliofilów zresztą zapewne ma swoją odpowiedź. Ja również mam własną.

 
Co o czytaniu i zbieraniu książek sądzą mniej lub bardziej znani miłośnicy literatury, możemy dowiedzieć się z poświęconych temu problemowi publikacji. Takich zbiorów wywiadów oraz esejów ukazało się w Polsce już około dziesięciu. Niektóre z nich są fantastyczną, porywającą lekturą, stanowiącą prawdziwą przygodę intelektualną („Książki i ludzie” B.N. Łopieńskiej), inne przeraźliwie nudne, schematyczne i wymuszone („Pokaż mi swoją bibliotekę” A. Rybki).
 
W grudniu 2024 r. ukazał się kolejny zbiór wywiadów z bibliofilami i kolekcjonerami: „Domowe biblioteki. Reportaże o prywatnych księgozbiorach” M. Łomnickiej.
 
Czy domowe księgozbiory to już tylko przeżytek, czy może jednak wciąż mają one jakąś wartość kulturową (a niekiedy też i materialną)? Kto gromadzi księgozbiory w czasach, w których ponad 1/3 społeczeństwa nie ma w domu ani jednej książki, a zarówno w szeroko rozumianych tekstach popkultury, jak i w praktyce projektowania wnętrz nie ma na nie miejsca? Komu w ogóle potrzebne są tradycyjne biblioteki w czasach kultury cyfrowej i mikroapartamentów? Czy biblioteka po śmierci właściciela to tylko kłopot dla spadkobierców*?
 
Odpowiedzi na te pytania każdy zbieracz musi udzielić sobie sam. Ale warto sięgnąć po rozmowy Łomnickiej choćby po to, żeby poszukać inspiracji do takich refleksji.
 
M. Łomnicka, Domowe biblioteki. Reportaże o prywatnych księgozbiorach, Biblioteka Analiz, Warszawa 2024
 
*Spoiler alert: najczęściej to tylko kłopot. Jeden z rozmówców Łomnickiej wspominał, że planuje przekazać swoje zbiory do BUW, ale jeśli nadal tak zakłada, to czeka go (lub jego spadkobierców) duże a niemiłe zaskoczenie. BUW, tak jak i inne biblioteki, nie przyjmuje żadnych kolekcji w całości.

niedziela, 29 grudnia 2024

W. Czapliński, Dziennik z lat 1958-1981

„Trzeba starać się o prawdę, chociażby nawet przykrą” – to zdanie, zanotowane przez Władysława Czaplińskiego pod koniec życia, w 1979 r., mogłoby stać się mottem jego „Dzienników”. Czytałem już wiele książek wspomnieniowych, autobiografii, dzienników i pamiętników. Większość z nich była przez autorów cyzelowana, gładzona i pudrowana. W dziele Czaplińskiego tych zabiegów nie ma. Jest w nim prawdziwe życie ze wszystkimi jego blaskami i cieniami, dorodnością i chropowatościami.
 
Czapliński nie owija w bawełnę, nie upiększa rzeczywistości, przedstawia ją w całej brutalności politycznych gierek, uniwersyteckich rozgrywek, knucia intryg, wzajemnych niechęci, animozji, obrażania się i poczucia urazy, różnego rodzaju układów – towarzyskich, zawieranych z władzą oraz współzależności władzy ze środowiskiem naukowym. Wszystko to opisane bez znieczulenia i bez upiększania. 
 
Wielu znanych historyków pojawia się tu przedstawionych w niekorzystnym świetle (tak, nasi mistrzowie pisywali słabe doktoraty i habilitacje, bywali leniwi i nieproduktywni, a czasem bywali także marnymi ludźmi i miewali różne słabości oraz bywali małostkowi). Całość jest dość skandalizującym dokumentem życia naukowego pierwszych trzydziestu pięciu lat PRL („Dziennik”, pisany od 1958 r., zawiera też wspomnienia wcześniejsze, sięgające 1945 r.). Wielkie wyrazy uznania należą się wydawcy tekstu, doktorowi Tomaszowi Siewierskiemu, który podjął decyzję o publikacji „Dziennika” w całości, bez cenzorskich skrótów.
 
Sportretowane zostało głównie naukowe środowisko wrocławskie i częściowo także warszawskie, ale możemy chyba zakładać, że nie były one diametralnie różne od pozostałych polskich ośrodków naukowych.
 
Czapliński daje się poznać jako człowiek nauki, głęboko jej poświęcony, choć żyjący w nieidealnym świecie. Równocześnie sam jednak niejednokrotnie sprawia wrażenie osoby oschłej, niezbyt przyjemnej, kostycznej, drażliwej, a przy tym bezkompromisowo weredycznej.
 
„Dziennik” to arcyciekawa lektura dla wszystkich zainteresowanych historią historiografii, polskiej nauki oraz rolą w niej ośrodka wrocławskiego. A ileż tu dotyczących go smaczków!
 
Gdybym miał kusić się na jakieś porównania, wskazałbym na nieco podobne w charakterze, choć nie aż tak jędrne pamiętniki Stefana Kieniewicza (S. Kieniewicz, Pamiętniki, do druku przygotował J. Kieniewicz, Kraków 2021).
 
Jako suplement podaję top 3 najgorszych pamiętników historyków, jakie czytałem:
 

1. Barański M., Wspomnienia 1943-1989, Warszawa 2020
 
 
W. Czapliński, Dziennik z lat 1958-1981, red. T. Siewierski, Warszawa 2024

 

niedziela, 22 grudnia 2024

J. Naumowicz, Narodziny Bożego Narodzenia


Prac o historii religii napisano już całą bibliotekę. Jedne z nich są lepsze, inne gorsze. „Narodziny Bożego Narodzenia” Józefa Naumowicza to jedna z tych pozycji, po które nie warto sięgać, jeśli interesuje Was prawda historyczna, a nie religijny dogmat.
 
Celem Autora jest udowodnienie, że ustanowienie święta Bożego Narodzenia i umieszczenie go w kalendarzu w dniu 25 grudnia jest oryginalnym wynalazkiem chrześcijańskim, na który nie miały wpływu żadne inne, wcześniejsze religie i kultury. Teza taka jest kontrowersyjna z różnych względów.
 
Przede wszystkim Naumowicz traktuje z jednej strony kultury przedchrześcijańskie (egipską, grecką, rzymską, perską), z drugiej zaś judaistyczną i chrześcijańską (które stworzyły Stary i Nowy Testament) jako kultury zupełnie nie stykające się, nieprzenikające, odrębne, choć w jakiejś mierze równoległe. Według niego Biblia nie zaczerpnęła nic z tych kultur, jest dziełem całkowicie autonomicznym. Niewyrażone wprost, jednak wyraźnie czytelne jest założenie, iż została ona natchniona przez Boga, a zatem jest w całości prawdziwa, zaś boskie natchnienie jest jej jedynym kontekstem. Wszelkie ewentualne podobieństwa motywów znanych z innych kultur są przypadkowe bądź też świadczą o prawdziwości autarkicznego przekazu biblijnego. 
 
Z tej tezy wynika dla Autora kolejna: skoro bardzo wielu ludzi w coś wierzyło, to znaczy, że to coś musi być prawdziwe, a jedynym źródłem prawdy jest wyłącznie chrześcijański Bóg. W ten sposób wszystko samo się udowadnia bez żadnego wysiłku ze strony tego, kto przedstawia taką koncepcję.
 
Z powyższych założeń wypływa wniosek, iż symbolika biblijna jest kulturowo niezależna oraz najprawdziwsza, czy też jak byśmy dziś powiedzieli – ma najwyższy priorytet. Czyli, na przykład, chrześcijańskie porównania Chrystusa do Słońca wywodzą się jedynie ze Starego Testamentu, nie mają natomiast nic wspólnego z jakimikolwiek pogańskimi kultami słońca czy rzymskim Sol Invictus.
 
Drugi powód, dla którego nie można przyjąć głównej tezy książki jest taki, iż wywód Naumowicza nie daje się pogodzić ze znanymi faktami historycznymi. Mam na myśli choćby proces przejmowania przez chrześcijan świątyń pogańskich i zamieniania ich na chrześcijańskie kościoły czy też włączania do roku liturgicznego innych świąt przedchrześcijańskich. Tego rodzaju zjawisk nie bierze on zupełnie pod uwagę.
 
Autor pomija także inne elementy religii chrześcijańskiej, które zostały przejęte (a przynajmniej mają swoje odpowiedniki) z religii dawniejszych, takie jak choćby narodziny z dziewicy czy zmartwychwstanie bóstwa. Tych zbieżności jest zbyt wiele, by poważny badacz mógł je ignorować, tak jak to robi Naumowicz. Różne znane paralele w ogóle nie dają mu do myślenia. Według niego święta chrześcijańskie i pogańskie rozwijały się równolegle i całkowicie niezależnie od siebie, gdyż chrześcijanie w żaden sposób nie czerpali z dorobku kultur wcześniejszych.
 
Naumowicz podkreśla kilkakrotnie, iż autorzy kazań bożonarodzeniowych z IV w. nie nawiązywali do solarnych wierzeń pogańskich. W istocie nic nam nie mówi o genezie chrześcijańskiego Bożego Narodzenia, jednak dla Naumowicza jest to niezbity dowód na to, że wierzenia chrześcijańskie nie miały absolutnie nic wspólnego z kultami solarnymi i w żaden sposób nawet do nich nie nawiązywały.
 
Dodajmy, że w wielu miejscach Autor bezkrytycznie cytuje autorów wczesnochrześcijańskich, uznając ich opinie za dowody ostatecznie rozstrzygające (skoro o jakimś zjawisku nie pisali, to znaczy, że to zjawisko nie istniało). Jest to argumentacja słaba jak społeczny kandydat na prezydenta.
 
Najważniejsza kwestia, której Naumowicz nie wyartykułował wprost, jest taka, że datowanie dzienne wydarzeń z życia Chrystusa to nic więcej niż czyste spekulacje późnoantycznych czy wczesnośredniowiecznych teologów. Nie ma to żadnej podstawy w materiale źródłowym (Ewangeliach). Ponieważ są to kwestie umowne, warto zastanowić się, dlaczego teologowie wybrali akurat tę datę. Istnienie zjawiska astronomicznego, jakim jest przesilenie zimowe, to tylko część odpowiedzi. Teolodzy późnej starożytności powiązali z nim datę narodzin Chrystusa, Naumowicz zaś przyznaje, że chrześcijański rok liturgiczny wpisuje się w cykle astronomiczne. Ale na jakiej podstawie odrzuca wszelkie sugestie dotyczące możliwości czerpania przez wczesnych chrześcijan inspiracji z obrządków przedchrześcijańskich? Nie wiadomo. Całkowicie brakuje merytorycznego uzasadnienia. Jest to negacja zupełnie arbitralna, bez jakiejkolwiek rzeczowej argumentacji.
 
Naumowicz tworzy sobie chochoła z rzymskich ceremonii z okazji narodzin Niezwyciężonego Słońca i z tym chochołem na kilkudziesięciu stronach z zapałem walczy. Dlaczego nie sięga głębiej w poszukiwaniu kultów solarnych mogących mieć wpływ na święto chrześcijańskie, dlaczego bierze pod uwagę wyłącznie rzymskie obrządki początków naszej ery? Oto tajemnica wiary.
 
Krótko mówiąc, według Naumowicza tezy o tym, że Boże Narodzenie zastąpiło wcześniejsze kulty przedchrześcijańskie obchodzone w dniu przesilenia zimowego, są niczym więcej niż atakami na Kościół wyprowadzanymi przez jego wrogów.
 
Mały plus przyznać można omawianej książce za to, iż Autor podaje nieco wiadomości o wczesnym chrześcijaństwie, niemniej trudno je uznać za jakiś spójny wywód, który miałby większą wartość. Odnośnie do tego tematu również istnieje obfita literatura i łatwo można znaleźć znacznie lepsze opracowania. 
 
Można też ewentualnie potraktować tę lekturę jako ćwiczenie z chronologii w zakresie ustalania dat narodzin Jezusa. Warto jednak pamiętać, że Naumowicz pomija milczeniem dobrze znane rozbieżności chronologiczne wydarzeń historycznych i ewangelicznych, których nie sposób pogodzić. Po prostu wybiera z nich to, co mu pasuje do tezy. Problemy, z którymi historycy na różne sposoby zmagają się już od kilkunastu stuleci, dla niego w ogóle nie istnieją. Dzieło metodologicznie absolutnie się nie broni, a cała argumentacja podporządkowana została przyjętej z góry tezie.
 
Nie jest to tekst, który przyswoiłby każdy dziesięciolatek, jednak odnoszę wrażenie, że książka została zaprojektowana – także typograficznie – w taki sposób, by mogła stać się prezentem na pierwszą komunię. Wartość tego woluminu nie wykracza raczej poza ten zakres.
 
PS. Nie twierdzę, że hipoteza zastępstwa jest stuprocentowym pewnikiem. Twierdzę jednak, że podjęta przez Naumowicza próba jej obalenia jest stuprocentową porażką.
 
J. Naumowicz, Narodziny Bożego Narodzenia, Kraków 2016

poniedziałek, 16 grudnia 2024

Strefa wolna od UFO


Châteauneuf-du-Pape, położone w regionie Provence-Alpes-Côte d’Azur w południowo-wschodniej Francji, jest jedną z najbardziej znanych francuskich wiosek produkujących wino. Posiada również jedno z najbardziej dziwacznych praw winiarskich na świecie, wywodzące się z histerii związanej z UFO z lat 1950.

 
We wrześniu 1954 r. robotnik kolejowy Marius Dewilde spotkać miał dwóch przybyszów z Marsa, którzy wylądowali na torach kolejowych niedaleko jego ogródka. Marsjanie podróżowali pojazdem w kształcie metalowego cygara. W związku z tym wydarzeniem sołtys i rada sołecka uchwalili przepis, mówiący, iż „Przelot, lądowanie i start statków powietrznych znanych jako latające spodki lub latające cygara, niezależnie od ich narodowości, są zabronione na terytorium Wspólnoty”, a „Każdy statek powietrzny, znany jako latający spodek lub latające cygaro, który wyląduje na terytorium społeczności, zostanie natychmiast zatrzymany w areszcie”. Za egzekucję tego przepisu, czyli aresztowanie kolejnych przybyszów z kosmosu, odpowiedzialni byli urzędnik leśny oraz miejscowy policjant.