Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Polski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Polski. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 lipca 2025

A. Kozicki, Cesarz Bolesław Chrobry


Kilka osób prosiło mnie, żeby przyjrzeć się pisarstwu Andrzeja Kozickiego. Przeczytałem więc „Cesarza Bolesława Chrobrego” (2022, dalej CBC) oraz „Dwu cesarzy zachodnich” (2023, dalej DCZ). Nie będzie z tego recenzji, ale kilkoma uwagami mogę się podzielić.

Obie książki wydane zostały przez tajemniczą „Fundację na rzecz Wspierania Analiz Socjologicznych”, która nie ma nawet własnej strony internetowej, ale za to poprzez osobę prezesa powiązana jest ze stowarzyszeniami piłkarskimi. Żadna z tych publikacji nie jest recenzowana.

Ponieważ formalnie nie są to zatem książki naukowe, sądzę, że nie ma sensu recenzowanie ich jako takich, natomiast nic nie stoi na przeszkodzie opiniowaniu ich przez czytelników. I to właśnie zrobimy.

Przede wszystkim należy podkreślić, iż nie sposób nie docenić akrybii, erudycji i oczytania autora. Jego znajomość źródeł oraz opracowań może imponować. Niestety na tym dobre widomości się kończą. Może najprościej będzie wypunktować wątpliwości (potraktuję obie książki łącznie, ponieważ chronologicznie druga, czyli DCZ, jest po prostu odpowiedzią na zarzuty pod adresem tej pierwszej):

I. Nieprzekonujące są język i forma obu książek. To nie tylko nie są teksty naukowe, ale nawet trudno byłoby je pod tym względem zaliczyć do form popularnonaukowych. Kolokwialny język, jakim posługuje się Kozicki, to język bulwarówek, a tekst podzielony jest na króciutkie, często 2-3 stronicowe rozdzialiki. Autor w DCZ tłumaczy, że to po prostu „mocno odmienna gramatyka”, ale może jednak lepiej byłoby, gdyby pozostał przy tej normalnej.

II. Może to być jedną z przyczyn tego, że wywód Kozickiego jest niejasny i niespójny. Nie potrafi on poprowadzić czytelnika prostą drogą od założeń przez dowody ku wnioskom, tylko swobodnie przeskakuje to tu, to tam, dezorientując czytelnika, który przestaje rozeznawać się, o co właściwie chodzi i dokąd zmierzamy. W rezultacie – i takie chyba było, przynajmniej po części, założenie Autora – otrzymujemy opowieść, która należy nie tyle do kultury pisma, ile do kultury oralnej. Jeśli wyobrazicie sobie wuja snującego przy stole gawędę historyczną, podczas gdy reszta rodziny trochę słucha, trochę podjada, trochę plotkuje z sąsiadami, czasem się wyłącza czy wstaje i wychodzi, złapiecie odpowiedni vibe.

III. Stanowiąca oś wywodu Kozickiego teza dotycząca podjętej przez Ottona III próby wskrzeszenia Dioklecjańskiej tetrarchii (czego wynikiem była koronacja Chrobrego na cesarza podczas zjazdu gnieźnieńskiego) jest na swój sposób interesująca. I sądzę, że byłaby możliwa do obrony, gdyby podejść do tematu na poważnie. Niestety nie została przekonująco uargumentowana, a zatem i obroniona. 

Zdaję sobie sprawę z tego, że baza źródłowa dla badań nad tym okresem naszej historii jest niezadowalająca, ale w takiej sytuacji historyk po prostu formułuje ostrożne hipotezy i nie twierdzi, że wie coś na pewno („nie interesują mnie fakty, ale Chrobry na sto procent był cesarzem” – do tego jeszcze powrócimy). Nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów, po prostu. Tak działa nauka. Jeśli nadzwyczajnym twierdzeniom nie towarzyszą takie dowody, mamy do czynienia z szarlatanerią. Warto o tym pamiętać. Nb. tego właśnie dotyczą zarzuty J. Banaszkiewicza, P. Żmudzkiego i S. Suchodolskiego pod adresem Kozickiego i które ten uznaje za najbardziej godne rozważenia i odpowiedzi – brak jego wywodom podstawy źródłowej. Nie sposób się w tym nie zgodzić.

IV. Nawet jeśli przyjęlibyśmy konstrukcję proponowaną przez Kozickiego, w której jednym z filarów jest Panegiryk Mamertyński z 289 r., to należałoby zadać pytanie, czy nastolatek, nawet jeśli był Ottonem III, byłby w stanie opracować tak skomplikowaną koncepcję. Czy faktycznie był tak wyrobionym politycznie i oczytanym wizjonerem, by opracować taki plan? Czy może stał za tym ktoś jeszcze? I jeśli tak, to kto? Bo nawet jeśli przyjmiemy założenie, że Autor ma rację, to najwyżej poskrobał rzecz po wierzchu, nie próbując dotrzeć do jej jądra. Pytań kluczowych w kolejnym kroku nie zadał.

V. Wywód Kozickiego jest nie tylko niespójny i nieprzekonujący, ale momentami zwyczajnie dziurawy. Kolejny przykład: Sasi buntowali się przeciwko Ottonowi, ponieważ nie chcieli mieć nad sobą króla. Ten był w końcu tak tymi buntami zmęczony, że pewnego dnia im zapowiedział, że od dziś nie rządzi już nimi jako król, tylko jako cesarz. No a cesarz, ho ho, wiadomo, to nie w kij dmuchał. Bunty ustały jak ręką odjął, można się rozejść. Genialne w swojej prostocie. No tak było, uwierzcie Panu Andrzejowi na słowo.

VI. Jeszcze mniej przekonujące jest wyrażone całkowicie serio twierdzenie, że całe pokolenia mediewistów głowiły się nad tym, co miał na myśli Thietmar i nie mogły tego pojąć, ale teraz przyszedł politolog Andrzej Kozicki i wszystko pięknie i prosto im wyjaśnił. Pech, że ci niemądrzy profesorowie, ze Żmudzkim, Banaszkiewiczem i Suchodolskim na czele, nadal nie potrafią zrozumieć i zgłaszają jakieś wątpliwości.

VII. Autor niespecjalnie ukrywa swoją niechęć do historyków akademickich (szczególnie znienawidzony jest Andrzej Sikorski), a dwie ostatnie strony CBC to już zupełnie wprost wylewanie żalów pod ich adresem oraz prezentacja własnych kompleksów. Wszystko to jest zupełnie niepotrzebne.

IX. CBC kończy się „Notą metodologiczną”, z której dowiadujemy się, w jakich seminariach i na jakich uczelniach Autor uczestniczył, a dalej czegóż to nie czytał – i Derridę, i Kuhna, i Isaiah Berlina… Ciekawsze jednak wydają mi się deklaracje metodologiczne, które znalazły się w DCZ: „Tak naprawdę, to wisi mi i powiewa czy fakty istnieją, czy nie. Jestem politologiem, a nie historykiem. W wojnie semantycznej o fakty udziału brać nie muszę (…) Moja teza nie opiera się na faktach, bo nie są one mi potrzebne, ale opiera się na istnieniu Zaginionego żywotu świętego Wojciecha jako nośniku spisanej przez Galla ideologii” (interpunkcja i pisownia oryginalne; s. 19-20). 

Pewnie tylko dlatego, że nie znam się na Derridzie wydaje mi się, że już choćby istnienie bądź nieistnienie źródła, na którym badacz opiera swoje hipotezy, jest faktem. Poza tym może szkoda, że Kozicki podczas swoich intensywnych lektur nie odkrył Durkheima, który wskazał na istnienie faktów społecznych, do których zalicza się także ideologie. A te nie muszą opierać się na faktach w znaczeniu prawdy materialnej. Stanowcze désintéressement wobec jakichkolwiek faktów sprawia, że teoria Kozickiego staje się jeszcze bardziej nonsensowna niż wydawało mi się po zakończeniu lektury CBC. Bo o ile nie tylko rozumiem, ale też z całym przekonaniem podzielam pogląd, że w źródłach powinniśmy szukać nie tylko (a w niektórych przypadkach: nie tyle) rzeczowych informacji odnoszących się do konkretnych wydarzeń dziejących się w rzeczywistości (prawdy materialnej, np. czynności prawnych), lecz także (a w niektórych przypadkach: przede wszystkim) interpretować je i odtwarzać na tej podstawie rzeczywistość kulturową, ideologiczną czy polityczną, jak w tym wypadku, to jednak deklarowana pogarda dla jakichkolwiek faktów W OGÓLE, czyli także wspomnianych faktów społecznych, jest absurdem. Absolutną wisienką na torcie jest wygibas, w którym politolog poucza mediewistów, że kompletnie nie mają pojęcia, co robią. I że mają złą gramatykę.

X. Niepotrzebny jest także flirt z turbolechityzmem. To niestety jeszcze bardziej obniża wiarygodność Autora i osłabia jego argumentację. Można pisać o ideach Ottońskich bez zawoalowanych prób wskrzeszania Imperium Lechickiego. W narracji Kozickiego Chrobry był najpotężniejszym europejskim graczem, rozdającym karty na obszarze od Bugu po Ren i od Bałtyku po Adriatyk. Jako posiadacz relikwii włóczni św. Maurycego oraz złotego tronu Karola Wielkiego, który dał mu Otton III, Chrobry miał też moc tworzenia cesarzy (niestety z książki trudno się dowiedzieć, czy z tej mocy skorzystał). Szkoda tylko, że Autor nie wyjaśnił, jak doszło do tego, że w ciągu zaledwie kilku lat po śmierci Chrobrego cała ta potęga zawaliła się i jakby przeszła w ręce niemieckiego augusta Konrada II, podczas gdy „Mieszko II padł plackiem, nogawki ściskał i łasił się jak pies, gdy na myśl o kości ogonem merda”. Sama zmiana na gnieźnieńskim tronie nie może być wyjaśnieniem tak diametralnej odmiany układu sił. 

Warto jeszcze wrócić do owego złotego tronu, który pojawia się gdzieś w pierwszej połowie książki jako koronny dowód… właściwie nie do końca wiadomo na co, ale najpewniej na tę godność cesarką Chrobrego. I już więcej w tekście nie wraca. Chrobry go sobie zabrał, ale co z nim zrobił, dokąd zawiózł, jak wykorzystywał (przede wszystkim w zakresie ideologii politycznej i legitymizacji władzy), co się z nim wreszcie stało – tym wszystkim Kozicki już sobie głowy nie zawraca. Przecież fakty go nie interesują, więc who cares, czy to założenie (podarunek złotego tronu) w ogóle ma jakikolwiek sens. Tymczasem, jak pisał Artur Wójcik w „Fantazmacie Wielkiej Lechii”: „Gdyby Chrobry otrzymał złoty tron Karola Wielkiego, takie wydarzenie nie umknęłoby naszej tradycji dziejopisarskiej, stając się potężnym czynnikiem politycznym i ideologicznym w kreowaniu władzy królewskiej w Polsce”. 

Jak na to odpowiada Kozicki? Ano bardzo prosto: wszystkie dokumenty potwierdzające ten – excusez le mot – fakt zostały „zniknięte” przez wrogów (CBC, s. 124)! Nie został ani karteluszek! Szast prast i mamy wszystko elegancko wytłumaczone. Spisek! Konstrukcja tak logiczna, że mucha nie siada. Ostatecznie zresztą okazuje się, że ten tron to tak naprawdę jest taki nieistotny fakt, który choć jest niezwykle ważnym argumentem w konstrukcji Kozickiego, to jednak jako fakt nie ma znaczenia. Wiecie, taki tron Schrödingera, który równocześnie istnieje i nieistnieje, w zależności od tego, jak Kozickiemu jest wygodniej.

No i wreszcie, co z tym tytułem cesarskim Chrobrego w kontekście owej deklaracji Autora, chciałoby się zapytać? Była faktem czy nie była? Jeśli była, a Kozickiemu fakty wiszą i powiewają, to po co napisał o niej całą książkę (a nawet dwie)? Sens to pisanie miałoby tylko wówczas, gdyby faktu koronacji nie było. Tylko po co i o czym wówczas pisać? Czy ktoś mi to potrafi rozrysować?

Wójcik zresztą, którego książka ukazała się w 2019 r., jest bardzo krytyczny w stosunku do koncepcji godności cesarskiej dla Chrobrego: „Dorobek naukowy dotyczący analizy, omówienia i charakterystyki zjazdu gnieźnieńskiego jest niezwykle bogaty. Nie zmienia to jednak faktu, że zwolennicy fantazmatu lechickiego bezrefleksyjnie forsują tezę o koronacji cesarskiej Bolesława Chrobrego w czasie tego wydarzenia” (s. 145). Na ile koncepcja Kozickiego jest sensowniejsza od tego, co pisze Bieszk, niech każdy rozstrzygnie sam.

Andrzej Kozicki jest najzupełniej przekonany o własnej wielkości. Taki z niego stupor mundi, że pierwszą książkę napisał „w mocno odmiennej gramatyce” (ciekawy eufemizm) tylko po to, „żeby zbadać wytrzymałość siatek poznawczych historyków. Nie wynika więc to z tego, że nie umiałbym tak pisać jak historycy: używać ich slangu, krążyć w ich założeniach metodologicznych, stosować się do ich paradygmatu (…) Umiem to, owszem, ale uważałem to za łatwiznę i uciekanie od problemów, które tkwią w źródłach pisanych z epoki”. Stosowanie specjalistycznej terminologii oraz metodologii, wypracowanej dla danej dziedziny celem rozwiązywania specyficznych problemów, jest uciekaniem od problemów tej dziedziny. Seems legit. 

Ja przekonania o wspaniałości Kozickiego nie podzielam, dlatego odnośnie do lektur, zamiast CBC polecałbym jednak bardziej tradycyjnie Łowmiańskiego, Labudę, Gieysztora, Kürbisówną, Strzelczyka, Banaszkiewicza, Michałowskiego, Gawlasa, Paca itd., którzy nie testują wytrzymałości naszych siatek poznawczych stosując wydumaną gramatykę, tylko zwyczajnie chcą nam coś powiedzieć o przeszłości.

PS. Panie Andrzeju, proszę pamiętać o notarialnym zabezpieczaniu screenów :)

piątek, 30 maja 2025

A. Wójcik, Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku


Komediowy serial „1670” wzbudził falę zainteresowania kulturą staropolską, co całkiem udanie zostało wykorzystane w popularyzacji historii. Kilka dni temu pisałem o dziełku Joanny Orzeł „My, Sarmaci”, a dziś zmierzymy się z książką „Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku” Artura Wiesława Wójcika, znanego z fantastycznego „Fantazmatu wielkiej Lechii” oraz blogu Sigillum Authenticum.

Prowadzący aktywną działalność w mediach społecznościowych Artur Wójcik także w swoim pisarstwie przejawia zadziorny, blogerski temperament. Widać to już choćby w spisie treści „Sarmatii”: „My nie wybierzemy króla? Potrzymaj nam piwo”, „Sarmackie ‘The Office’”, „Czy Sarmaci mierzyli sobie kutasy?”. Sam Autor pisze, iż jego „książka obejmuje różnorodne ciekawostki i anegdoty, ale głównym motywem jest kultura sarmacka w czasach staropolskich. Znajdą się tu zestawienia wydarzeń dużych i małych. Nie zajdziecie tu jednak klasycznej historii politycznej”. Warto więc zadać sobie pytanie, czy ten skład albo skarbiec znakomitych ciekawostek, by sparafrazować tytuł dzieła Sarmaty Jakuba Kazimierza Haura, składa się na jakiś spójny obraz?

Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, iż „Sarmatia” to jednak książka głównie o staropolskiej kulturze politycznej, choć faktycznie różna od klasycznych opracowań z zakresu historii politycznej. Można więc pisać o niej inaczej i być może przystępniej. Ponadto w naturalny sposób nasuwają się pewne odniesienia do wspomnianej już książki Joanny Orzeł, choć „Sarmatia” pomyślana została inaczej, szerzej, obejmując m.in. wprowadzenie źródłoznawcze oraz genezę mitu sarmackiego wywodzonego z dzieł autorów starożytnych. Wójcik dzieli się z czytelnikiem ciekawymi spostrzeżeniami ogólno-historiograficznymi, zaś Sarmacja, o której pisze, to szerokie pojęcie geograficzno-kulturowe, niezawężone do politycznego ususu. Czy więc ostatecznie jest to koherentne? Tak, choć nie w taki sposób, jakiego wymagalibyśmy od opracowania stricte naukowego. Ten tekst ma własną dynamikę, narzucaną przez specyficzną swadę piszącego.

Jak już wspomniałem, mam wrażenie, iż serial „1670” w ten czy inny sposób inspirował powstanie obu książek. U Wójcika jednak znajdziemy więcej odniesień do kultury popularnej, filmu oraz literatury, poczynając od klasyki, czyli „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Niemniej w pewnym sensie książki J. Orzeł i A. Wójcika można uznać za komplementarne. Choć bardzo różnią się pisarsko i warsztatowo, to ich łączna lektura może dać czytelnikowi ciekawszy i pełniejszy obraz epoki staropolskiej.

W początkowej części dzieła Autor przywołuje nazwiska Adama Leszczyńskiego, Michała Rauszera, Kacpra Pobłockiego i Kamila Janickiego jako „czołowych badaczy i publicystów”, którzy „otwierają nowy kierunek interpretacji naszej tożsamości”, uznany jednak za błędny. I choć w końcowych częściach książki dyskutuje z koncepcją niewolnictwa chłopów, to wydaje się, że trochę zabrakło analizy i dekonstrukcji – błędnych pono przecież – koncepcji wspomnianych chłopomanów, choć Wójcik nieraz pisał o tym na swoim blogu.

Szkoda, że baczniejszej uwagi nie zwrócono na cytaty łacińskie, ponieważ bywa problem z ich poprawnością gramatyczną. Oczywiście nikt nie będzie używał tej książki jak podręcznika gramatyki łacińskiej, przydałaby się tu jednak trochę większa staranność redakcyjna.

No i na koniec kluczowe pytanie, które wszyscy z pewnością sobie zadajecie: czy ta książka warta jest polecenia i lektury? Tak, aczkolwiek w jej odbiorze zapewne decydujący będzie – znów – temperament czytelnika. To książka popularna, ale być może nie dla wszystkich. Jeśli nie podobają Ci się wpisy blogowe Artura, to prawdopodobnie nie zachwycisz się też jego książką. Najlepiej jednak po prostu przekonaj się sam.


niedziela, 25 maja 2025

J. Orzeł, My, Sarmaci

„My, Sarmaci” to nie jest książka o micie sarmatyzmu jako takim, lecz o jego praktycznym zastosowaniu, czyli o polskiej szlachcie XVI-XVIII w. Autorka może nie rozbija z pełną mocą pokutujących do dziś stereotypów dotyczących I Rzeczpospolitej (takich jak spichlerz Europy, niezwykła tolerancja religijna, demokracja szlachecka, obrona Częstochowy, aczkolwiek mnie osobiście zabrakło tu trochę dekonstrukcji mitu przedmurza chrześcijaństwa), jednakże z pewnością je nadkrusza. I to jest, jak uważam, w zupełności wystarczając dla czytelnika niebędącego specjalistą, wobec czego powyższe stwierdzenie nie może być traktowane jako zarzut.

Autorka bardzo umiejętnie odwołuje się różnych klisz i prowadzi czytelnika, pomagając mu zrozumieć świat staropolskiej szlachty. Cytaty tekstów źródłowych przeplatają się z odniesieniami do serialu „1670”, co bardzo ubarwia opowieść.

W kolejnych rozdziałach omówione zostały różne aspekty funkcjonowania państwa polsko-litewskiego, poczynając od ideologii sarmatyzmu, poprzez szlachecką edukację, gospodarkę, wojskowość, życie prywatne, religijne, polityczne aż do postrzegania omawianego fenomenu przez cudzoziemców.

Jest to książka napisana lekko i z polotem, ładną polszczyzną, w sposób wyważony, z zachowaniem wszelkich proporcji i szczyptą poczucia humoru, kompletna, ale nie przegadana, nie rozciągnięta ponad miarę, a jest to jedna z najważniejszych cech dobrej popularyzacji. Summa summarum, jest jedną z najlepszych książek popularyzatorskich z zakresu historii, jakie czytałem. Napisanie takiej książki bez wątpienia wymaga znakomitej znajomości i wyczucia epoki, tym bardziej więc dzieło jest godne polecenia.


piątek, 4 kwietnia 2025

J. Kuza, Genialnie zmyślone?


Według „Słownika języka polskiego” PWN mistyfikacja jest to „celowe wprowadzenie kogoś w błąd przez nadanie czemuś pozorów prawdy”. Jakub Kuza nadaje jednak temu słowu nieco inne znaczenie. Według niego mistyfikacja nie jest prostackim oszustwem, lecz wymagającym sprytu i twórczej energii działaniem mającym na celu stworzenie legendy.
 
Mistyfikatorom przyświecał zatem niekiedy wyższy cel, jakim było dobro Polski (uratowanie zamku w Liwie przez Ottona Warpechowskiego). Mistyfikatorzy mogli być megalomanami (przypadek skarbu inkaskiego na zamku w Niedzicy), niekiedy też oba te elementy mogły się przeplatać, jak w przypadku opowieści Matki Makryny.

Od połowy książki z rozdziału na rozdział napięcie narasta. Od „Protokołów mędrców Syjonu” (co ciekawe, jak wskazuje Autor, wzorowanych bezpośrednio na XVII-wiecznym pamflecie antyjezuickim) przechodzimy do ogólnonarodowego skandalu związanego z galerią Porczyńskich, a wreszcie do crescendo erotycznych listów Fryderyka Chopina do Delfiny Potockiej, które wywołały burzę na arenie międzynarodowej.

Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy numizmatyki (spektakularne fałszerstwo monet), jak i wielbiciele Witkacego (mistyfikacja ponownego pochówku w Zakopanem w 1988 r.). 

Mediewistów mogą zainteresować dwa ostatnie, stosunkowo krótkie teksty o posągu Światowida ze Zbrucza oraz rękopisie Wojnicza.

Jest to dobrze napisana publicystyka historyczna, przyjemna w odbiorze, z ciekawymi ilustracjami, a ponadto z dołączoną bibliografią, która ułatwi zainteresowanemu czytelnikowi dokładniejsze zapoznanie się z poszczególnymi zagadnieniami. Czy warto po nią sięgnąć? Jeśli nie nastawiamy się na opracowanie wysoce specjalistyczne, zdecydowanie tak.

J. Kuza, Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje, Znak, Kraków 2025


czwartek, 14 listopada 2024

M. Delimata-Proch, Rycheza królowa Polski (ok. 995-21 marca 1063)


Jest to książka całkowicie i absolutnie wspaniała. Wspaniała nawet nie tyle ze względu na opowieść biograficzną na temat jej bohaterki (spoiler alert: o Rychezie wiemy bardzo mało), co przede wszystkim warsztatowo i metodycznie. Autorka jednoznacznie i bez wahania rozprawia się z różnymi historiograficznymi fantazjami tworzonymi przez polskich (ale także niemieckich) historyków, poczynając od Adama Naruszewicza aż po Grzegorza Paca, Przemysława Wiszewskiego czy Klaudię Dróżdż, a formułowanymi wbrew wymowie źródeł czy też wielokrotnie w ogóle bez żadnej podstawy źródłowej. Dla amatorów historii wywody te mogą być nużące, ale zawodowi historycy będą czytać (o ile jeszcze nie czytali) z wypiekami na twarzach.
 
M. Delimata-Proch, Rycheza królowa Polski (ok. 995-21 marca 1063). Studium historiograficzne, Kraków 2019

niedziela, 3 listopada 2024

B. Faron, Piastówny na tronach Europy


De facto jest to książka nie tyle o Piastównach, ile o polityce książąt piastowskich, w której kobiety pojawiały się marginalnie i na ogół tylko jako pionki. Ku mojemu rozczarowaniu niemal ani słowa nie poświęcono działalności fundacyjnej czy kulturalnej Piastówien, choć o tym można byłoby chyba napisać więcej niż o ich bezpośrednim zaangażowaniu w politykę, a działalność fundacyjna zawsze była jednym z najważniejszych narzędzi kształtowania polityki.

B. Faron, Piastówny na tronach Europy, Kraków 2021

piątek, 9 lutego 2024

Manuel Rosa ponownie

Nie wiadomo czemu po latach do mainstreamu wrócił temat bredni wygłaszanych przez Manuela Rosę. Ponad 10 lat temu jego książka została już wydania po polsku, nie powodując jednak przewrotu w naszej historiografii. 6 lat temu poświęciłem jej dłuższy wpis na moim blogu i wydawało mi się wówczas, że na tym sprawa się kończy. Tymczasem podobno spotkanie z portugalskim bajkopisarzem zorganizował polski konsulat w Nowym Jorku, udostępniając mu forum do plecenia andronów. Ciekawe, kiedy feta na cześć Janusza Bieszka i Pawła Szydłowskiego?

Na mityng z Rosą do polskiego konsulatu udało się liczne grono ekspertów. Jak donosi Onet: "Jednym z uczestników spotkania był Adam Pietruszewski, uczeń polskiej sobotniej szkoły przy Parafii Św. Cyryla i Metodego. Przybył do konsulatu z kolegami."

Manuel Rosa ma liczne grono fanów, którzy poinformowali go o mojej krytycznej opinii na temat jego książki i z tego powodu zaszczycił mnie on pisząc do mnie e-mail. Kolejnym dowodem na potwierdzenie tezy, jakoby Krzysztof Kolumb był synem króla Władysława, który wcale nie zginął pod Warną, ma być drzewo genealogiczne Radziwiłłów z 1666 r., na którym jest narysowane, że Władysław III był potomkiem rzymskiego rodu Colonna. Rozumiecie? Władysław III pochodził od Colonnów, dlatego gdy uciekł spod Warny i założył rodzinę na Maderze, jego syn przyjął nazwisko Kolumb. Logiczne, prawda?

czwartek, 24 sierpnia 2023

Łódź poprzez wieki. Historia miasta, tom 1: do 1820 roku

Również wczoraj, oprócz egzemplarzy autorskich książki o wojnach włoskich, otrzymałem interesującą nowość z Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego. Jest to pierwszy z zaplanowanej na pięć tomów całości poświęconej historii Łodzi. Książka jest pięknie wydana, z wieloma barwnymi ilustracjami oraz reprodukcjami dokumentów rękopiśmiennych, mapami itp. Typograficznie jest to majstersztyk. I jestem przekonany, że treść nie ustępuje formie, że pod względem merytorycznym również jest to dzieło warte uwagi. Trzeba podkreślić, że w ten projekt wydawniczy zaangażowane są główne instytucje miejskie – Muzeum Miasta Łodzi, Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, Archiwum Państwowe w Łodzi oraz Biblioteka Miejska w Łodzi, która jest koedytorem publikacji.

Jak piszą wydawcy, w tomie tym opisana „została również przeszłość osad, które kiedyś stanowiły odrębne wioski, a obecnie znajdują się w granicach miasta. Dziś przypominają o nich jedynie nazwy poszczególnych części miasta, osiedli czy ulic. Autorzy, którzy wykorzystali wiele nieprzebadanych dotąd źródeł, nie tylko porządkują dotychczasowe ustalenia badaczy, ale również odkrywają przed Czytelnikiem wiele nowych faktów. Ta publikacja pozwala poznać przeszłość administracyjną i gospodarczą miasta, ukazuje życie codzienne jego mieszkańców w okresie staropolskim i przednowoczesnym. Tekst główny uzupełniają kapsuły zawierające fragmenty wartościowych źródeł, biogramy i ciekawostki oraz ilustracje. To książka o Łodzi, nim stała się ona „ziemią obiecaną”.”
 
Wolumin ten oferuje więcej niż to, co obiecuje tytuł. Jest to bowiem istotnie książka o historii Łodzi, ale jest w niej także rozdział o „Przeszłości językowej Łodzi do początku XIX wieku”, tom zaś zamyka rozdział o środowisku fizjogeograficznym miasta. W części historycznej opisano m.in. osadnictwo, dzieje Kościoła do połowy XVI w., zabytki architektury miejskiej czy też pieczęcie i herb Łodzi do początku XIX w. Otrzymujemy więc dzieło dotyczące nie tylko historii miasta, ale opisujące je w sposób interdyscyplinarny, całościowy, w różnych aspektach, z różnych punktów widzenia i na podstawie różnorodnych źródeł. Bardzo polecam nie tylko mieszkańcom Łodzi i regionalistom.
 
Zachęcam także do słuchania podkastu “Łódź poprzez wieki. Rozmowy jak przy kawie.” Justyna Tomaszewska – miłośniczka Łodzi i przewodniczka po jej zakamarkach, rozmawia z autorkami i autorami pięciotomowej publikacji “Łódź poprzez wieki. Historia miasta.”
 

środa, 26 lipca 2023

Ph.E. Steele, Nawrócenie i chrzest Mieszka I

Publicystyka niskich lotów udająca opracowanie naukowe. Nie dziwię się, że tekścik ten najpierw wydała Fronda, jednak drugie wydanie w Wydawnictwo Avalon już nieco dziwi. Przedstawiona przez Philipa Earla Steele’a argumentacja jest bardzo jednostronna, dobrana pod tezę: jedyną przyczyną sprawczą Mieszkowej decyzji o przyjęciu chrztu było natchnienie Ducha Świętego i prawdziwe, głębokie nawrócenie religijne. Wskazywanie przez historyków czynników politycznych w decyzjach władców odnoszących się do sfery sacrum jest według Steele’a błędem „modelu Burckhardtowskiego”. W jego rozumowaniu na postanowienia władców przyjmujących chrześcijaństwo nie miały wpływu żadne czynniki świeckie, sfera profanum zostaje wyłączona. 
 
Warto zauważyć, że Ph.E. Steele popada w błędy, których popełnianie tak ochoczo przypisuje innym historykom. Głównym z nich jest anachronizm. Jak sam wielokrotnie podkreśla (za Gibbonem), każdy człowiek jest dzieckiem swej epoki. Według niego wszyscy historycy, których wnioski nie zgadzają się z jego własną wizją, zapominają o tym, popadając w ahistoryczność. A równocześnie chyba umyka mu, że Konstantyn, Chlodwig czy Mieszko I mogli zupełnie inaczej niż amerykański amator historyk kilkanaście stuleci później pojmować religijność w ogóle, a chrześcijaństwo w szczególności.
 
Na czym polega anonsowana przez wydawcę „przełomowość” pracy Ph.E. Stele’a? To proste. Otóż „dokonał (…) po prostu analizy wszystkich obecnych w naszej historiografii politycznych uzasadnień chrztu Mieszka I. I okazało się, że żaden z tych powodów, podawanych przez historyków jako przyczyna przyjęcia chrześcijaństwa, nie wytrzymał krytyki. W ten sposób drogą eliminacji dochodzimy więc do… pustki – nie mamy żadnego sensownego argumentu cywilizacyjno-politycznego. W tym momencie dokonuje (…) rekonstrukcji mentalności człowieka średniowiecza [sic! W tym momencie każdemu mediewiście zawyją syreny alarmowe – PT], władcy tamtego miejsca i tamtego czasu, i dochodzi (…) do wniosku, że najbardziej prawdopodobnym i całkowicie wiarygodnym wytłumaczeniem chrztu Mieszka I było jego nawrócenie religijne”. Zatem według tego Sherlocka Holmesa polsko-amerykańskiej historiografii, jeśli odrzuci się wszystkie wnioski, do jakich doszli polscy historycy, wówczas to, co pozostanie, musi być prawdą. Elementarne.
 
Jednym z zasadniczych problemów z omawianą pracą jest jednak to, że części kwestionowanych hipotez Steele nie zrozumiał, a przynajmniej przedstawił je w wykoślawiony sposób. I nie wiem, co gorsze: niezrozumienie czy celowe zniekształcenie. Biorąc pod uwagę całkowity brak u autora naukowego obiektywizmu oraz uporczywe dobieranie argumentacji pod z góry przyjętą tezę, nie zdziwiłbym się, gdyby w grę wchodziło to drugie. O rażących brakach w bibliografii przedmiotu w tej sytuacji nie warto już nawet wspominać. Dość powiedzieć, że dla Steele’a jednakową wartość naukową mają prace J. Strzelczyka, S. Trawkowskiego i D.A. Sikorskiego, jaki i beletrystyka P. Jasienicy czy L. Stommy.
 
Według PhE. Steele’a generalnie polska historiografia, z nielicznymi wyjątkami, wykazuje „materialistyczne skrzywienie” (zabrakło tu jedynie epitetu „neomarksizm”, ale tylko dlatego, ze w czasie, kiedy Steele pisał swoją rozprawkę, pojęcie to jeszcze nie weszło w modę), jest zapóźniona o dziesięciolecia w stosunku do historiografii zachodniej (to oczywiście wina komunizmu i PRL) i nadal nie może wyzwolić się z pułapki „paradygmatu Burckhardtowskiego”.
 
Nazywanie tego eseju książką jest nadużyciem. Tomik liczy ogółem 151 stron, z czego strony 21-57 to rozmowa Ph.E. Steele’a z Grzegorzem Górnym, strony 115-151 to aneks z biogramami postaci występujących w tekście, zaś zasadnicza część rozprawki, rozdzielona na dwa quasi-rozdziały, to raptem niewiele ponad 50 stroniczek niedużego formatu (59-113). Wbrew temu, co możemy przeczytać w opisie od wydawcy, w żadnej mierze nie są to stronice przełomowe w polskiej nauce, nie prezentują żadnego nowego, a tym bardziej naukowego spojrzenia i nie ma mowy o jakiejkolwiek szerszej akceptacji tej dewocyjnej publicystyki przez polskich mediewistów. Daję mocne 1 na 10.
 
Ph.E. Steele, Nawrócenie i chrzest Mieszka I, Kraków 2016

poniedziałek, 5 września 2022

Polityka historyczna


Tzw. „Raportu o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej w czasie II wojny światowej. 1939-1945” nie zamierzam komentować, ponieważ – podobnie jak tzw. „raporty” komisji A. Macierewicza, powstające w tym samym klimacie i środowisku politycznym, a ośmielam się stwierdzić, że także przy wykorzystaniu podobnej metodologii – nie ma on nic wspólnego z nauką w ogóle, a z historią w szczególności. Tłumaczą to w swoich wpisach Prof. Prof. Przemysław Wiszewski oraz Dobrochna Kałwa. Redaktorem tego wydawnictwa jest Prof. Konrad Wnęk z Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, który pochwalił się tym faktem na swojej stronie Facebookowej, choć to powód raczej do zażenowania niż do dumy.

Zła passa tzw. "historii najnowszej" trwa. Najpierw tzw. "podręcznik" Roszkowskiego, teraz tzw. "raport" Kaczyńskiego... Jeśli ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości, do jakich patologii prowadzi tzw. "polityka historyczna", czyli de facto próby podporządkowywania nauki polityce i ideologii partii rządzącej, to właśnie otrzymał przykłady wołające o pomstę do nieba.

czwartek, 4 sierpnia 2022

Splendor i wiedza. Biblioteka królewska Stanisława Augusta


Na panowanie Stanisława Augusta Poniatowskiego patrzymy często przez pryzmat jego związków z carycą Katarzyną oraz rozbiorów i upadku Rzeczpospolitej. Opublikowany przez Arx Regia - Wydawnictwo Zamku Królewskiego w Warszawie tom esejów poświęconych królewskiej bibliotece, ale także tworzonej przez Stanisława Augusta kolekcji rycin, malarstwa, grafiki (tu szczególnie esej Jolanty Talbierskiej), rzeźb, instrumentów naukowych, kartografii, numizmatów (o tym pisze Marta Męclewska), naturaliów i innych tego rodzaju eksponatów (jego mecenat miał charakter prawdziwie uniwersalny) przedstawia tego władcę w innej perspektywie. Autorzy zawartych w tym tomie tekstów, badacze z Polski i Ukrainy, nie wchodząc w rozważania na tematy polityczne, rozjaśniają nieco tę czarną legendę otaczającą ostatniego elekcyjnego króla Polski oraz okres jego rządów.

Jak pisze w słowie wstępnym Wojciech Fałkowski, publikacja ta „jest w istocie rodzajem informatora o stanie wiedzy i środowisku intelektualnym w Polsce pod koniec XVIII w.”. I choć w istocie stanisławowska Kunstkammera nie odegrała znaczniejszej roli w rozwoju polskiej nauki czy kultury, stanowiła ważne zjawisko, które dziś należy badać sine ira et studio.



Prezentowana publikacja poświęcona jest problematyce królewskiego kolekcjonerstwa, zainteresowań intelektualnych Stanisława Augusta oraz jego mecenatu kulturalnego i naukowego. Tematem wiodącym pozostaje jednak stanisławowska biblioteka, która została opisana bardzo szczegółowo w zakresie jej kompletowania, przyrostów, sposobu nabywania książek, zakresu i organizacji księgozbioru oraz jego katalogowania, wyposażenia i umeblowania pomieszczeń w których książki przechowywano. Badacze podkreślają wagę, jaką monarcha przywiązywał do programu ideowego swojej biblioteki, z czym wiąże się kwestia czytelników i wypożyczeń, jako że zamiarem króla było utworzenie biblioteki publicznej, dostępnej dla wszystkich zainteresowanych, dlatego też planowo budował on księgozbiór o użytkowym charakterze i nowoczesnym profilu. Równie istotne były kwestie personalne, czyli dobór opiekujących się zbiorami bibliotekarzy oraz księgarzy, z usług których król korzystał.

Poznajemy wreszcie ogólnie losy księgozbioru po upadku Rzeczpospolitej i śmierci króla – w 1803 r. Tadeusz Czacki zakupił ją na potrzeby tworzonego w Krzemieńcu Gimnazjum Wołyńskiego, późniejszego Liceum Krzemienieckiego, a po upadku powstania listopadowego władze carskie przeniosły kolekcję do Kijowa, włączając ją do biblioteki tamtejszego uniwersytetu; księgozbiór stanisławowski w swym zasadniczym zrębie pozostaje w Kijowie do dziś. Trzeba wszakże od razu wyjaśnić, że omawiana książka, będąca zbiorem luźno powiązanych ze sobą szkiców, nie stanowi systematycznego zarysu dziejów biblioteki królewskiej.

Dla mnie osobiście najciekawszą część zbiorów królewskich stanowiła kolekcja inkunabułów, omówiona przez Halinę I. Koval'čuk. Za równie ciekawy uważam tekst poświęcony rękopisom z Collectio Regia, autorstwa Ol'gi P. Stepčenko. Alina Dzięcioł sięgnęła m.in. do początków biblioteki, zestawiając informacje dotyczące książek nabywanych przez Poniatowskiego jeszcze przed jego wyniesieniem na tron królewski, a także nabytków późniejszych. Dowiadujemy się, jakie istniejące wcześniej kolekcje, w całości lub częściowo, trafiły do biblioteki królewskiej, której wielkość ostatecznie w 1798 r. osiągnęła ponad 18 500 woluminów.

Bardzo interesującym zabiegiem jest wykorzystanie przez autorów kolejnych tekstów różnego rodzaju źródeł, co pozwoliło im rozpatrywać zagadnienie królewskiej „księgarni” w różnych aspektach. I tak np. Przemysław Wątroba bada rysunki znajdujące się w Gabinecie Rycin Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie, omawiając na ich podstawie architekturę biblioteki zamkowej. Natomiast Henryk Bartoszewicz pisze nie tylko o zbiorach kartograficznych króla, ale także o rozwoju kartografii polskiej w okresie jego panowania (kartografika stanisławowskie znajdują się obecnie w Archiwum Głównym Akt Dawnych). Nawiasem mówiąc, pokazuje to, jak rozproszone pomiędzy różne instytucje pozostają dziś zbiory królewskie.

Jako jeden z nielicznych niedostatków omawianej publikacji wskazać trzeba brak artykułu przedstawiającego zbiory Stanisława Augusta na tle innych Kunstkammer tworzonych w Polsce i krajach z nią sąsiadujących w epoce oświecenia. Opracowanie takie byłoby bardzo pożądane, gdyż dzięki niemu można byłoby spojrzeć na zjawisko kolekcjonerstwa królewskiego umieszczając je w odpowiednim kontekście. Niemniej pomimo tej luki otrzymaliśmy wszechstronnie nakreślony obraz wspaniałej, imponującej i ważnej kolekcji. Ta bardzo starannie przygotowana edytorsko, bogato ilustrowana publikacja zainteresuje historyków, historyków sztuki i nauki oraz bibliologów.

Przede mną jeszcze lektura dwóch tomów katalogu księgozbioru Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Splendor i wiedza. Biblioteka królewska Stanisława Augusta. Eseje, red. A. Dzięcioł, T. Jakubowski, Warszawa 2022

czwartek, 28 lipca 2022

Egzemplarz pieczętny "Statutów" Jana Łaskiego


Ciekawostka. Jeden z moich fejsbukowych znajomych historyków-amatorów opublikował wczoraj post z informacją, że Szwedzi jednak nie oddadzą Polsce egzemplarza „Statutów” Jana Łaskiego, zagrabionego podczas Potopu (podobno pojawił się taki pomysł i był omawiany przez szwedzkie władze). Wiadomość tę opatrzył zdjęciem pieczętnego egzemplarza „Statutów” ze zbiorów Archiwum Głównego Akt Dawnych w Warszawie oraz komentarzem, że jako jedyny został on ozdobiony iluminacjami malarskimi o wysokim poziomie artystycznym. W komentarzu poprosiłem o źródło tej informacji ze Szwecji oraz wyjaśniłem, że „Statuty” nie mają żadnych iluminacji, a to, co widać na fotografii, to kolorowany drzeworyt. Jedyną odpowiedzią było usunięcie mnie z grona znajomych.

***

Być może nawet ciekawsze od samego egzemplarza pieczętnego jest to, co widać na zdjęciu po lewej stronie drzeworytu z Janem Łaskim i królem Aleksandrem. Jest to jednokartkowy druczek nazywany „Modlitwą do św. Rocha”, wytłoczony przez Jana Hallera, nakładem Jana Łaskiego, 4 II 1506 r. Druczek ten podklejony został na wewnętrznej stronie górnej okładziny pieczętnego egzemplarza „Statutów” i bez wątpienia jedynie dzięki temu zachował się do dziś.

Poniżej tytułu zamieszczono tutaj drzeworyt przedstawiający (licząc od lewej) klęczących św. Sebastiana przeszytego strzałami oraz ubranego w długą szatę Jana Łaskiego, ukrzyżowanego Zbawiciela, a wreszcie (skrajnie po prawej) św. Rocha. Roch przedstawiony jest tutaj zgodnie z najbardziej rozpowszechnionym schematem jego wizerunku – w pielgrzymim odzieniu, z sakwą i kijem, wskazujący palcem dżumową dymienicę na udzie. Poniżej drzeworytu dodano podpisy pod postaciami świętych oraz Chrystusa. Postać Łaskiego nie jest opatrzona podpisem, jednakże w obrębie ramki drzeworytowej, tuż przed kanclerzem przy jego kolanach, umieszczony jest herb Korab. Głowa Jezusa zwrócona jest w stronę Łaskiego, klęczącego najbliżej krzyża. Od jego złączonych w modlitewnym geście dłoni biegnie wstęga z napisem Miserere mei Deus, zaś na najmniejszym palcu prawej dłoni zawieszony ma beret. U dołu karty czytamy, iż druczek ten wydany został „nakładem czcigodnego męża, pobożnie zatroskanego o powszechne zbawienie”.

Treść druku stanowią cztery modlitwy codzienne: do Syna Bożego (najdłuższa, 18 wierszy), do św. Sebastiana (9 wierszy), do św. Rocha (2 wiersze) oraz Marii (2 wiersze). Wszystkie modlitwy są błaganiami o obronę przed zarazą.

Dla kanclerza bezpośrednim impulsem do podjęcia inicjatywy tego rodzaju stać się musiała ciężka zaraza, która panowała w Polsce od lata do początków grudnia 1505 roku. Przedstawieni na naszym drzeworycie święci Sebastian i Roch cieszyli się największą sławą spośród kilkudziesięciu patronów chroniących przed morowym powietrzem, zarówno w Polsce, jak i w całej Europie.

Tym, co w zdecydowany sposób odróżnia omawiany tutaj drzeworyt od wszelkich innych przedstawień powstałych według przyjętego schematu jest fakt, iż postać klęczącego z odkrytą głową kanclerza nie została wyposażona w żadne oznaki pełnionej godności (łańcuch na szyi czy też pieczęć). Jest to jedyne znane, pochodzące z tego okresu polskie przedstawienie ikonograficzne wysokiego urzędnika państwowego, na którym pozbawiony jest on wszelkich insygniów pełnionego urzędu.






poniedziałek, 13 czerwca 2022

Władztwo Władysława Łokietka. 700-lecie koronacji królewskiej


W roku 2020 obchodziliśmy ważną dla naszych dziejów rocznicę – siedemsetlecie koronacji Władysława Łokietka na króla Polski (20 stycznia 1320). Z tej okazji w całym kraju organizowano wydarzenia kulturalne i naukowe, ukazało się też kilka okolicznościowych publikacji. W Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie zorganizowano wystawę „Władysław Łokietek – odnowiciel Królestwa Polskiego”, której towarzyszył obszerny katalog opracowany przez Janusza Grabowskiego (dostępny online: https://agad.gov.pl/1320AD.htm). W dniach 20-21 stycznia 2020 w warszawskim Zamku Królewskim zorganizowano konferencję naukową „Władztwo Władysława Łokietka. 700-lecie koronacji królewskiej”. Obecnie wydawnictwo zamkowe opublikowało materiały z tej konferencji.
 
Na prezentowany tom składa się 16 esejów polskich i czeskich historyków, omawiających wyzwania, jakim stawić musiał czoła książę kujawski przystępując do jednoczenia ziem piastowskich po okresie rozbicia dzielnicowego.
 
Teksty, ujęte w trzy bloki problemowe (polityka wewnętrzna, polityka zagraniczna, symbole władzy), omawiają kolejno takie zagadnienia jak: konkurenci do tronu zjednoczonego Królestwa, legitymizacja władzy w państwie odbudowanym po okresie rozbicia dzielnicowego, w tym także stosowanej tytulatury oraz insygniów i sytemu symboli władzy, a także stosunek mieszczaństwa do książąt czy małżeństwo Łokietka z Jadwigą Bolesławówną. 
 
W polityce zagranicznej ważnym dla Piastów problemem były relacje z Czechami, których królowie rościli sobie prawa do korony polskiej. Spór ten był ważnym czynnikiem blokującym akcje zjednoczeniowe podejmowane przez książąt piastowskich. Stosunki te zresztą pozostawały istotną komplikacją także w okresie późniejszym, w pierwszych dekadach panowania Kazimierza Wielkiego. W omawianej publikacji bardzo kompetentnie wypowiadają się na ten temat mediewiści czescy.
 
Znajdziemy tu ponadto rozważania na temat stosunków obu piastowskich królów z książętami śląskimi oraz z Węgrami i Rusią, jak również roli Kościoła, papiestwa i duchowieństwa w polityce, której celem była restytucja królestwa. Najważniejszą wszakże kwestią, myślą przewodnią i osią omawianego zbioru studiów jest koronacja Władysława Łokietka. Stanowi ona punkt odniesienia wszystkich artykułów. Autorzy badają prawomocność tego aktu, zabiegi, jakie do niego doprowadziły, przeszkody, jakie na tej drodze należało pokonać, narzędzia, jakich w tym celu użyto, a wreszcie konsekwencje, jakie z niego płynęły.
 
Wymienione tu sumarycznie problemy przeplatają się w kolejnych tekstach, których autorzy proponują ogląd kwestii zasadniczych z różnych punktów widzenia i z różnych perspektyw, co w rezultacie daje wrażenie nie nadmiaru, lecz komplementarności.
 
Czytelnik znajdzie tu wiele polemik z dawniejszą literaturą przedmiotu, ale także nowych ustaleń oraz pytań na przyszłość. Autorzy starają się wychodzić poza ustalone już i znane konstatacje, stawiając na tej podstawie nowe hipotezy i otwierając nowe perspektywy badawcze. Lektura tego tomu, niezwykle wartościowego merytorycznie, jest bardzo inspirująca i z pewnością stanie się on pozycją obowiązkową w bibliotece każdego badacza polskiego średniowiecza.
 
„Władztwo Władysława Łokietka. 700-lecie koronacji królewskiej”, red. P. Tyszka, W. Fałkowski, Wydawnictwo Zamku Królewskiego, Warszawa 2022

poniedziałek, 5 lipca 2021

„Chamstwa” ciąg dalszy


„Chamstwa” ciąg dalszy. Kacper Pobłocki odpowiada na polemiczny tekst Anny Sosnowskiej z Krytyki Politycznej.

Jest to ciekawie napisany esej (pomijam jego liczne błędy językowe, przydałaby mu się staranniejsza korekta, a także jego nadmierną rozwlekłość; własny punkt widzenia można wyrazić zwięźlej), choć raczej nie przekona nieprzekonanych. Aczkolwiek Autor bardzo stara się dowieść słuszności swojego nowatorskiego, interdyscyplinarnego ujęcia, swojej racji, a także rozlicznych błędów popełnianych przez historyków*, to jednak u krytycznie nastawionego czytelnika lektura ta spotęgować może wrażenie trwania w rozpaczliwym rozkroku. Otóż Pobłocki deklaruje: „Odwróciłem w Chamstwie irytującą mnie konwencję z książek akademickich – gdzie z nazwiska i imienia są wyszczególnieni głównie badacze i badaczki, a obiekt ich badań to anonimowi „chłopi pańszczyźniani” (tak pisze np. Witold Kula w Teorii ekonomicznej ustroju feudalnego). Zamiast tego zanonimizowałem badaczy – są teraz anonimowym „historykiem” czy „antropologiem”, a z imienia i nazwiska na kartach książki pojawiają się chłopi i chłopki. Zamiast tylko postulować „oddawanie głosu” tym, którzy pozostawali „wielkimi niemowami”, a następnie pisać głównie o debatach w kręgach akademickich, oddaję głos klasie ludowej za pomocą niniejszego zabiegu formalnego”. Obok tego jednak całość naszpikowana jest do granic nazwiskami badaczy z różnych dyscyplin: Witold Kula, Jerzy Topolski, Andrzej Wyczański, Marcin Kamler, Jan Bystroń, Józef Burszta, Jacek Olędzki, Julian Krzyżanowski, Stanisław Pigoń, Stanisław Czernik, Walter Benjamin, Julius Scott, Georges Lefebvre, Terry Eagleton, Clifford Geertz itd. Ktoś złośliwie mógłby skonkludować: czyli teraz już nie akademicy mówią za niepiśmiennych chłopów; teraz to chłopi gadają Benjaminem, Lefebvrem, Bursztą czy Kamlerem.

Pobłocki broni się jednak: „Dlaczego o tym tutaj wspominam? Bo choć w swojej formie Chamstwo jest esejem literackim nawiązującym do literatury ludowej, to w treści pozostaje książką naukową (która przeszła też test recenzencki). To, że ustalenia nauki (antropologii, historii, literaturoznawstwa, socjologii, religioznawstwa) są na drugim planie narracji, nie oznacza, że to jest „tylko” esej literacki – w domyśle, fikcja, która powinna „odwalić się” od poważnej nauki. Teoria służy mi do tego, aby otwierać nowe tematy – na pewne sprawy patrzeć pod innym kątem”.

To prawda, że źródłom historycznym można zadawać różne pytania, można naświetlać je na różne sposoby, każda epoka czy nawet każde pokolenie historyków bada je na swój sposób i wyciąga z nich własne wnioski. Ale dla historyków praca ze źródłami zawsze ma swoje rygory, nie można do nich podchodzić w sposób zupełnie woluntarystyczny (jak mi się nie podoba, co na ten temat napisali Wyczański czy Kula, to przywalę Lacanem albo Derridą). W eseju literackim można dobierać teorie do przyjmowanych z góry założeń („patrzenie pod określonym kątem”). W książce naukowej takie ujęcie niekoniecznie się broni. Szczególnie dla historyka, dla którego ostateczną instancją zawsze jest źródło. Co więcej, tam, gdzie nie ma źródeł (pisanych, materialnych, archeologicznych) historyk musi się zatrzymać. Dla Pobłockiego brak źródeł nie jest żadną przeszkodą. Jak sam deklarował, gdy nie ma źródeł, po prostu „łata dziury” czym innym. Dla historyka – horrendum; dla Pobłockiego – zwykła praktyka, której zakwestionowanie budzi zdumienie.

To, o czym tutaj piszę, jest właśnie powodem krytyki, jaka spotyka Pobłockiego ze strony historyków. W odpowiedzi Annie Sosnowskiej pisze on, że nigdy historyków nie atakował. W swojej książce bezpośrednio może rzeczywiście nie, prawda jednak jest taka, że kiedy historycy przeczytali „Chamstwo” i zaczęli się na jego temat wypowiadać, jego reakcja była dość jednoznaczna: my, historycy, nie rozumiemy i nie znamy się (przecież jeden historyk, Jarosław Kita, napisał pozytywną recenzję, a z tego dla Pobłockiego jednoznacznie wynika, że jego książka jest bez zarzutu!), przekłamujemy, nie robimy tego, co powinniśmy, mamy braki w wykształceniu, w metodologii i w ogóle brak nam oczytania (a pewnie jeszcze po prostu zazdrościmy). Nic podobnego. My po prostu mówimy o tym, co Pobłocki zrobił źle, próbując poruszać się w ramach naszej dyscypliny. Z większą korzyścią byłoby przyjąć te uwagi i się nad nimi zastanowić, niż obrażać się i bić na odlew.

Konfrontacyjny jest zresztą nawet tytuł komentowanego tekstu, wskazujący, że dla Pobłockiego jesteśmy „Moskalami”, a jego odpowiedź skierowana jest jedynie do „dobrych” historyczek i historyków, a nie do tych, którzy jego książkę krytykują. Nie wiem, czy wybór tytułu to świadoma prowokacja, czy też zwykła ignorancja, ale tak czy inaczej nie sprzyja to prowadzeniu konstruktywnego dialogu.

Symptomatyczne że Pobłocki powołuje się m.in. na Stommę, pisząc: „Ludwik Stomma od etnologii przeszedł do pisania książek o przeszłości”. Co z tego przejścia do przeszłości wyszło, pisałem tutaj: https://ohistorii.blogspot.com/2013/11/l-stomma-jesli-byo-inaczej.html

I na koniec zupełna perełka, którą pozostawię bez komentarza: „Literackość formy i akademickość treści dostrzegł też i bez problemu Remigiusz Okraska (w bodaj najbardziej szczegółowym omówieniu tej książki).”
*A skoro tak, to proszę bardzo, jeden tylko przykład: od dobrych kilkunastu lat już historycy nie mówią na poważnie o „Rzeczpospolitej szlacheckiej”. Proszę zacząć od lektury książek prof. prof. J. Dzięgielewskiego i J. Ekesa.

wtorek, 8 czerwca 2021

Ludowe historie Polski

 


Na polskim rynku wydawniczym pojawia się kolejna pozycja poświęcona historii ludowej, uciskowi włościaństwa oraz chłopskim buntom. Po ciekawej, choć mającej swoje wady "Ludowej historii Polski" Adama Leszczyńskiego przyszło do nas absolutnie dyletanckie "Chamstwo" Kacpra Pobłockiego, a teraz jeszcze "Siła podporządkowanych" Michała Rauszera (i prawdopodobnie coś jeszcze przeoczyłem). Tej trzeciej książki nie czytałem i jej nie komentuję.

Warto jednak zwrócić uwagę, że dwóch trzech tych autorów nie jest historykami. Podstawowy zarzut wobec Leszczyńskiego (którego doktorat zresztą – „Solidarność” w małych miastach – sytuuje się raczej moim zdaniem w zakresie politologii niż historii) i Pobłockiego polega na tym, że nie znają oni epok, do których w swoich książkach sięgają (średniowiecze i wczesna nowożytność), nie rozumieją ich, nie znają w stopniu choćby dostatecznym ani źródeł, ani literatury przedmiotu, nie dysponują też najprawdopodobniej podstawowymi narzędziami, by te epoki poznać (znajomość łaciny czy warsztat naukowy historyka).
 
Warto też wrócić do pytania, dlaczego przedstawiciele innych nauk humanistycznych i społecznych czują się powołani do pisania akurat o historii. Czy w polskiej historiografii istnieje tak dotkliwa luka, że wypełnienie jej staje się potrzebą chwili, a skoro historycy nie podejmują się tego zadania, spada ono na barki innych? Czy też może po prostu kulturoznawcom historia wydaje się łatwa, bo co tu może być trudnego, skoro zna się kilka dat i faktów, a na dodatek przeczytało się jedną czy dwie książki?
 
Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie uważam, że nie warto pisać historii wykluczonych. Nie odmawiam też prawa do pisania o historii nie-historykom. Zastanawiam się tylko, dlaczego poziom dyskursu tak bardzo się obniża.
 
I jeszcze jedna uwaga na marginesie: skoro już o tym mowa, bardzo przydałaby się nam nowoczesna monografia poświęcona wojnie chłopskiej w Niemczech (1524-1526). W języku polskim mamy trzy książki na ten temat, wszystkie jednak dość stare i bardzo mocno marksistowskie, a ujęcie to nie do końca już dziś przekonuje (F. Engels, "Wojna chłopska w Niemczech", Warszawa 1950; M. Smirin, "Reformacja ludowa Tomasza Münzera i wielka wojna chłopska", cz. 1-2, Warszawa 1951; M. Bensing, S. Hoyer, "Wojna chłopska w Niemczech 1524-1526", Warszawa 1973 (pierwsze wydanie oryginalne w NRD – 1965)).

niedziela, 6 grudnia 2020

R. Gogosz, Od Ziemi Świętej do ziemi Prusów


Oto mam przed sobą książkę napisaną tak niechlujnie, że nie da się jej zbyć zwykłym machnięciem ręki.

Pierwszym sygnałem ostrzegającym, iż mamy do czynienia nie z rzetelną historiografią, a z szarlatanerią, są już pewne sformułowania ze wstępu omawianej publikacji. Otóż pisze w nim R. Gogosz o próbie „wejścia w skórę” księcia Henryka, a także, iż „momentami chciałby spojrzeć” na jego postać „z trochę innej perspektywy, próbując zarysować jego portret psychologiczny”, przyglądając się jego emocjom (s. 9). Tak się jednak składa, że historyk nie „wchodzi w skórę” postaci historycznych, którymi zajmuje się jako uczony, ponieważ wie, że nie jest to możliwe. Oczywiście również Gogoszowi taki zabieg się nie udał. W książce nie ma także śladu żadnego „portretu psychologicznego”. Z powodu braku źródeł jakakolwiek próba nakreślenia takiego portretu z góry skazana była na porażkę. Byłoby to potknięcie może nawet niewarte wzmianki, gdyby w dalszej części pracy jej autor przestrzegał wymogów stawianych rozprawom naukowym. Tak się jednak nie stało, a niedostatek bazy źródłowej, jak się okazało, ma swoje daleko idące konsekwencje.

Z powodu tego braku bowiem autor wiele miejsca poświęca zwykłemu gdybaniu, np. dywagując hipotetycznie o postrzyżynach Henryka (gdyż akurat przeczytał książkę J. Banaszkiewicza o Piaście i Popielu), o których w istocie nic nie wiadomo. Na gołosłownych hipotezach opiera się m.in. cały rozdział drugi książeczki i wiele podrozdziałów kolejnych jej części.

poniedziałek, 23 listopada 2020

A. Leszczyński, Ludowa historia Polski


Czy Polska, formalnie nigdy nie będąca państwem kolonialnym, ma powody do rewizji swojej historiografii w „postmodernistycznym” nurcie dekolonizacji historii? Adam Leszczyński, pracownik Uniwersytetu SWPS i dziennikarz OKO.press, w swojej nowej książce dowodzi, że odpowiedź na to pytanie musi być twierdząca. Opowiedział on historię Polski przedstawioną z punktu widzenia jednej z wykluczonych grup społecznych – ludności chłopskiej (inne grupy, takie jak mieszczanie, robotnicy, Żydzi czy kobiety, interesują go mniej). W jego ujęciu historia ta to trwająca od zarania dziejów historia przemocy, podboju i opresji. Przemoc jest immanentną cechą państw, ponieważ już samo ich powstawanie nie jest możliwe bez jej stosowania. Fundamentem każdego państwa jest kontrola, jakiej elita poddaje zasoby wyprodukowane przez ogół. Bez tej kontroli nie byłoby możliwe zbudowanie żadnego organizmu państwowego.

Kolonizacja historii polega na tym, że piszą ją owe uprzywilejowane elity. W tworzonych przez nie przekazach z różnych względów trudno jest odnaleźć prawdziwy obraz poddanych. Pod tę podszewkę dziejów stara się zajrzeć A. Leszczyński. Ludowa historia Polski to przede wszystkim książka o wykluczonych. Są w tym eseju prawdziwe emocje, jest empatia w stosunku do uciśnionych. Leszczyński pisze z pasją o tym, co boli jego samego. To książka w znacznej mierze osobista. Jest w niej wrażliwość, którą znamy już choćby z tekstów Ryszarda Kapuścińskiego czy Olgi Tokarczuk. Wyraźna, powiedzmy, lewicowość dzieła dla jednych czytelników może być jego zaletą, dla innych jednak – zasadniczą wadą.

sobota, 20 czerwca 2020

„Mam na Pana nowy zamach…”

W maju 2020 r., nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego, ukazał się długo oczekiwany wybór korespondencji Jerzego Giedroycia z historykami oraz świadkami historii, uczestnikami i obserwatorami przełomowych wydarzeń z historii Polski XX w. Zamysłem wydawców dzieła, Sławomira N. Nowinowskiego i Rafała Stobieckiego, było przede wszystkim zebranie materiałów do dziejów historiografii polskiej na emigracji. Jak piszą we wstępie, „zasadniczym celem niniejszej edycji jest udokumentowanie zjawiska, które (…) określiliśmy mianem polityki historycznej Jerzego Giedroycia”. Innymi słowy, chodzi o wszechstronne zaprezentowanie na podstawie źródeł epistolograficznych inicjatyw historiograficznych Redaktora.

Ważne jest, jak swoją rolę w tym zakresie postrzegał sam Jerzy Giedroyc. W jednym z listów pisał na ten temat: „Od początku wydawania pisma prowadzimy w nim dział Najnowszej historii Polski, w którym zamieszczamy wspomnienia i przyczynki historyczne z największym obiektywizmem. Idzie nam bowiem o dotarcie – w miarę możności – do prawdy historycznej, niezależnie od tego, czy naświetlenie faktów nam się podoba, czy nie”. Redaktor sam był zainteresowany najnowszą historią Polski, pragnął przy tym przeciwdziałać fałszerstwom oficjalnej historiografii. Co ważne, nie uznawał tendencji do wybielania naszych dziejów, przemilczania niewygodnych dla Polaków faktów. Historia była w jego pojęciu integralną całością, ponieważ nawet ponure okresy są jej immanentną częścią. O nich również należy pamiętać, dyskutować, uczyć, nigdy zaś nie wolno ich przemilczać.

piątek, 29 maja 2020

Norman Davies

Dwugłos o pisarstwie historycznym Normana Daviesa. Marcin Kula w wywiadzie, którego udzielił 12 lat temu „Rzeczpospolitej”, stwierdził: „Trzeba powiedzieć, że znakomita większość tego, co jako środowisko historyczne wytwarzamy, nie trafia do ludzi. I to nasza wina, w sensie sposobu pisania, popularyzacji itd. Nie oszukujmy się, polscy historycy nie lubią Normana Daviesa. W moim przekonaniu po prostu mu zazdroszczą” (K. Masłoń, T. Stańczyk, Czym innym jest pamięć, czym innym historia, „Rzeczpospolita”, wydanie z dnia 26 kwietnia 2008 r.). 

Zupełnie przeciwnie natomiast pisał o tym brytyjskim historyku Jan Ciechanowski w liście do Jerzego Giedroycia: (15 maja 1989 r.): „Niestety znowu miałem prawdziwe urwanie głowy z powodu Daviesa, który porobił masę błędów – zresztą jak zwykle – w jego części naszej wspólnej książki o emigracji [K. Sword, N. Davies, J. Ciechanowski, The Formation of the Polish Community in Great Britain. 1939-1950, School of Slavonic and East European Studies, London 1989] i trzeba to było wszystko poprawiać. Udało mi się usunąć całą masę błędów czysto faktycznych [sic!], ale wiele różnych ‘kwiatków’ jeszcze zostało, jak np. że Ameryka wypowiedziała wojnę Niemcom (!), że oficerowie, którzy zginęli w Katyniu, w większości byli zmobilizowani we wrześniu i nie brali udziału w walkach z Niemcami. Wszystko to osłabia wartość książki, nad którą mocno się napracowałem ze Swordem. Niestety, nasi rodacy popsuli Daviesa hymnami pochwalnymi nt. jego książek, które roją się od błędów, i on sobie teraz na przenajróżniejsze rzeczy pozwala” („Mam na Pana nowy zamach…”. Wybór korespondencji Jerzego Giedroycia z historykami i świadkami historii 1946-2000, wyd. S.M. Nowinowski, R. Stobiecki, t. 1, Łódź 2020, s. 314).

Osobiście nie ukrywam krytycznego stosunku do twórczości N. Daviesa. „Boże igrzysko” nie podobało mi się. Czytałem tę książkę jeszcze w studenckich czasach, ale już wówczas potrafiłem wskazać zupełnie szkolne błędy, jakie się w niej znalazły. Słaby jest również np. "Mikrokosmos", w którym autor pokazał, że zupełnie nie rozumie epok dawniejszych, średniowiecza i wczesnej nowożytności. Dla opinii M. Kuli zupełnie nie znajduję uzasadnienia. Ciekaw jestem Państwa opinii: czego zazdrościmy Normanowi Daviesowi?

czwartek, 28 maja 2020

„Mam na Pana nowy zamach…”

Mam to! Dziś przyszła paczka z Łodzi, a w niej trzy tomy korespondencji Jerzego Giedroycia z historykami i świadkami historii z lat 1946–2000. Łącznie około 3000 stron druku. Listy te są bezcennym źródłem dla badaczy dziejów historiografii polskiej drugiej połowy XX w. Ależ się cieszę! 

Publikacja dostępna jest także w postaci e-booka.