poniedziałek, 3 lipca 2017

E. Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna


Książka Eda Vulliamy’ego, wbrew temu, co może sugerować jej tytuł, nie jest opowieścią o wojnie. To opowieść o bezradności i bezczynności rządów i organizacji międzynarodowych oraz opinii publicznej wobec zbrodni wojennych, o zaniedbaniach, a czasem wręcz o celowych zaniechaniach w zakresie pociągania zbrodniarzy do odpowiedzialności. To opowieść o niezabliźnionych ranach, o niewyrównanych rachunkach krzywd, o niesprawiedliwości i kłamstwie, które nie pozwala przebaczać. Niestety znów (a raczej wciąż) aktualna. Bo to, o czym pisze ten znakomity brytyjski dziennikarz, jest bardzo uniwersalne. Jak antyczną tragedię, jego książkę można odczytywać wciąż na nowo w różnych kontekstach i podkładając pod nią różne daty i miejsca – Auschwitz, Kielce, Bośnia, Rwanda, Syria… Ten dramat jest odgrywany wciąż na nowo. Zmieniają się miejsca i czasy, lecz to, co pozostaje niezmienne, to obojętność i bezczynność rządów i międzynarodowej opinii publicznej. Zawsze ona zawodziła (przypomnijmy sobie choćby beznadziejną misję „Kuriera z Warszawy”), zawodzi dziś (zupełnym kuriozum jest wygłoszone niedawno stwierdzenie, że ofiarom wojny trzeba pomagać „na miejscu”; więźniom obozów koncentracyjnych zapewne również?) i najpewniej zawodzić też będzie w przyszłości. Nasz grzech zaniechania jest tym cięższy, im doskonalszymi środkami komunikacji masowej dysponujemy. Dziś nie da się już własnej abnegacji zrzucić na niewiedzę. Wiemy o wszystkim, tyle, że nas to po prostu nie obchodzi.

Memento dla naszej cywilizacji stanowią cytowane przez Autora słowa ocalałego z Holocaustu Thomasa Buergenthala: „Zawsze, gdy słyszę te piosenki, mam przed oczyma śpiewających je ludzi w getcie. Ich przekaz jest dobrze znany ofiarom z Bośni i Rwandy oraz miejsc, których nazw już nie pamiętamy. Nazwy się zmieniają, ale nie zmienia się ludzkie cierpienie ani obojętność społeczności międzynarodowej. Nim w końcu podejmiemy jakieś działania, jeśli w ogóle je podejmujemy, giną tysiące niewinnych ludzkich istnień. (…) Jak wytłumaczymy dzieciom i wnukom, że w naszym świecie potrafimy szybko zorganizować czterdzieści miliardów dolarów, by ratować gospodarkę tego czy innego dalekiego kraju, bo jej upadek może źle wpłynąć na notowania na giełdzie, ale guzdrzemy się niemiłosiernie, gdy trzeba ratować ludzi przed śmiercią i cierpieniem zadawanymi przez bezlitosny reżim?”.

Ed Vulliamy pokazuje, że historia odgrywana jest wciąż na nowo wcale nie jako farsa. Chyba że za farsę uznamy fakt, iż kolejne tragedie nie uczą niczego nas jako ludzkości. Skazani jesteśmy na powtarzanie tych samych błędów i przeżywanie wciąż od nowa tych samych tragedii. To nieustannie dzieje się na naszych oczach i trudno nie ulec lękowi, że wydarzy się znów, tym razem u nas.

Kielce w 1946, Omarska w 1992, setki innych miejsc, „których nazw już nie pamiętamy” lub też nigdy ich nie poznaliśmy – tu i tam ci, którzy przeżyli, stawiają sobie pytanie: jak to możliwe, że sąsiedzi, znajomi, przyjaciele, koledzy ze szkoły czy z pracy w imię ideologii mogą zamienić się w dzikie bestie i okrutnie mordować tych, obok których żyli i mieszkali przez dziesięciolecia tylko dlatego, że ci wyznawali inną wiarę? Jak mają żyć ci, którzy z pogromów ocaleli? Czy jest możliwe wybaczenie i pojednanie?

O tej książce nie trzeba wiele pisać. Ona mówi sama za siebie. To jedno z najważniejszych dzieł początku naszego stulecia.

Ed Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz