Książka Eda Vulliamy’ego,
wbrew temu, co może sugerować jej tytuł, nie jest opowieścią o wojnie. To opowieść
o bezradności i bezczynności rządów i organizacji międzynarodowych oraz opinii
publicznej wobec zbrodni wojennych, o zaniedbaniach, a czasem wręcz o celowych
zaniechaniach w zakresie pociągania zbrodniarzy do odpowiedzialności. To opowieść
o niezabliźnionych ranach, o niewyrównanych rachunkach krzywd, o niesprawiedliwości
i kłamstwie, które nie pozwala przebaczać. Niestety znów (a raczej wciąż)
aktualna. Bo to, o czym pisze ten znakomity brytyjski dziennikarz, jest bardzo
uniwersalne. Jak antyczną tragedię, jego książkę można odczytywać wciąż na nowo
w różnych kontekstach i podkładając pod nią różne daty i miejsca – Auschwitz, Kielce,
Bośnia, Rwanda, Syria… Ten dramat jest odgrywany wciąż na nowo. Zmieniają się
miejsca i czasy, lecz to, co pozostaje niezmienne, to obojętność i bezczynność
rządów i międzynarodowej opinii publicznej. Zawsze ona zawodziła (przypomnijmy
sobie choćby beznadziejną misję „Kuriera z Warszawy”), zawodzi dziś (zupełnym
kuriozum jest wygłoszone niedawno stwierdzenie, że ofiarom wojny trzeba pomagać
„na miejscu”; więźniom obozów koncentracyjnych zapewne również?) i najpewniej
zawodzić też będzie w przyszłości. Nasz grzech zaniechania jest tym cięższy, im
doskonalszymi środkami komunikacji masowej dysponujemy. Dziś nie da się już
własnej abnegacji zrzucić na niewiedzę. Wiemy o wszystkim, tyle, że nas to po
prostu nie obchodzi.
Memento dla naszej
cywilizacji stanowią cytowane przez Autora słowa ocalałego z Holocaustu Thomasa
Buergenthala: „Zawsze, gdy słyszę te piosenki, mam przed oczyma śpiewających je
ludzi w getcie. Ich przekaz jest dobrze znany ofiarom z Bośni i Rwandy oraz
miejsc, których nazw już nie pamiętamy. Nazwy się zmieniają, ale nie zmienia
się ludzkie cierpienie ani obojętność społeczności międzynarodowej. Nim w końcu
podejmiemy jakieś działania, jeśli w ogóle je podejmujemy, giną tysiące
niewinnych ludzkich istnień. (…) Jak wytłumaczymy dzieciom i wnukom, że w naszym
świecie potrafimy szybko zorganizować czterdzieści miliardów dolarów, by
ratować gospodarkę tego czy innego dalekiego kraju, bo jej upadek może źle wpłynąć
na notowania na giełdzie, ale guzdrzemy się niemiłosiernie, gdy trzeba ratować
ludzi przed śmiercią i cierpieniem zadawanymi przez bezlitosny reżim?”.
Ed Vulliamy pokazuje,
że historia odgrywana jest wciąż na nowo wcale nie jako farsa. Chyba że za
farsę uznamy fakt, iż kolejne tragedie nie uczą niczego nas jako ludzkości.
Skazani jesteśmy na powtarzanie tych samych błędów i przeżywanie wciąż od nowa
tych samych tragedii. To nieustannie dzieje się na naszych oczach i trudno nie
ulec lękowi, że wydarzy się znów, tym razem u nas.
Kielce w 1946, Omarska
w 1992, setki innych miejsc, „których nazw już nie pamiętamy” lub też nigdy ich
nie poznaliśmy – tu i tam ci, którzy przeżyli, stawiają sobie pytanie: jak to
możliwe, że sąsiedzi, znajomi, przyjaciele, koledzy ze szkoły czy z pracy w
imię ideologii mogą zamienić się w dzikie bestie i okrutnie mordować tych, obok
których żyli i mieszkali przez dziesięciolecia tylko dlatego, że ci wyznawali
inną wiarę? Jak mają żyć ci, którzy z pogromów ocaleli? Czy jest możliwe
wybaczenie i pojednanie?
O tej książce nie
trzeba wiele pisać. Ona mówi sama za siebie. To jedno z najważniejszych dzieł początku
naszego stulecia.
Ed Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz