piątek, 15 lutego 2013

J.-C. Carrière, U. Eco, Nie myśl, że książki znikną



„Śmierć książki” to problematyka dość nośna i mocno eksploatowana w ostatnich czasach. Pytania na temat „końca książki” często zadają dziennikarze, powstało też wiele tekstów dotyczących tej kwestii - artykułów w gazetach, czasopismach fachowych, publikacji internetowych oraz książek. Trudno jednak wskazać takie publikacje, które przedstawiałyby zagadnienie w sposób wyważony, obiektywny i całościowy. Najczęściej są to niestety teksty o zabarwieniu sensacyjnym, bądź to hurraoptymistycznie głoszące rychły triumf hipernowoczesnych technologii, odsyłających do lamusa takie przeżytki jak książka drukowana, już to - przeciwnie - histerycznie broniące tradycyjnego medium. Czy więc książka zniknie? Jak wskazuje tytuł recenzowanego tomu, obaj biorący udział w dyskusji intelektualiści, Jean-Claude Carrière i Umberto Eco, na tak postawione pytanie dają odpowiedź negatywną. Jednak i tutaj nie znajdziemy niestety całościowego ujęcia problematyki nowego czytelnictwa i wpływu nań nowych technologii.


Swobodne rozmowy Carrière’a i Eco o współczesności przeplatane są pasjonującymi opowieściami i anegdotami o historii książki, bibliotek, kina, kultury, religii, a także o historii cenzury. Bo trzeba pamiętać, że historia nauki czy literatury, każdej ludzkiej działalności intelektualnej, to także dzieje zakazów i płonących stosów. Nie jest to jednak żaden systematyczny wykład historii, co w tym wypadku uznać należy za wielką zaletę prezentowanej narracji. Okazuje się bowiem, że o historii również można ciekawie opowiadać. I nie tylko o historii, ale również o lekceważonych często „szpargałach” – starych woluminach, jako że „historia książki pozwala czasem odtworzyć dzieje danej cywilizacji” (Jean-Claude Carrière). Pamiętajmy, że jest to też książka o pasji, pasji zbierania książek. Obaj dyskutanci opowiadają o niej w tak soczysty sposób, że czytając to ma się ochotę pobiec do najbliższego antykwariatu czy też księgarni.

Są jednak i takie fragmenty, które nie wytrzymują krytyki. Rozmówcy subtelnie podkreślają od czasu do czasu wyższość książki tradycyjnej nad nowymi technologiami, powtarzając po raz kolejny te same, znane dobrze każdemu studentowi banalne argumenty: do jej lektury nie są potrzebne specjalne urządzenia, nie zagrażają jej kryzysy energetyczne - czytać można bez prądu w dzień czy wieczorem przy świecy. Jeśli dorobek naszej kultury zawierzymy całkowicie nośnikom technologicznym, to w wypadku jakiejś katastrofy całkowicie i bezpowrotnie on przepadnie. Liczące 500 lat inkunabuły bez trudu można dziś odczytać. Natomiast nośniki powstałe 20 lat temu (taśmy magnetyczne, dyskietki) są obecnie możliwe do odczytania tylko o tyle, o ile dysponujemy starym modelem komputera. Nie zwrócono tu jednak uwagi na kolejne zagrożenia, związane tym razem ze zmieniającymi się formatami plików, choćby tylko plików tekstowych - te zapisane kilkanaście lat temu w popularnych wówczas edytorach są dziś już trudne do odtworzenia. Nie można więc nawet spekulować, co będzie z np. nośnikami optycznymi za kilkaset lat. Z drugiej strony mamy także casus martwych, zapomnianych języków i pism, których dziś nie potrafimy odczytać. Czyż trzeba bardziej dobitnego przykładu, by wykazać, jak historia się powtarza?

Nihil novi sub sole, wszystko już było. Pendrive to według Carrière’a i Eco unowocześniona wersja osiemnastowiecznej walizkowej biblioteczki podróżnej, zawierającej książki w formacie kieszonkowym, którą zawsze można było mieć przy sobie. Książki pojawiają się więc tutaj jako pewien etap w rozwoju narzędzi do przechowywania pamięci. Zarówno książkom, jak i współcześnie maszynom przekazywana jest jakaś część ludzkiej pamięci. Niektóre przytaczane analogie wydają się być jednak mocno naciągane (np. zapłodnienie in vitro jakoby „przewidziane” w Mahabharacie). Ocenianie fragmentów dawnych tekstów ze współczesnej perspektywy jest anachronizmem.

Co więcej, obaj dyskutanci momentami zapuszczają się wręcz w ślepy zaułek, np. proponując stworzenie urzędu „weryfikatora” Internetu, czyli mówiąc wprost - cenzora oceniającego, które z publikowanych informacji są prawdziwe, a które nie. Ogólnie rzecz biorąc obaj panowie demonizują Internet i nieco przesadzają w ocenie jego negatywnych wpływów. Ich dywagacje na temat tego medium są cokolwiek jałowe i jednostronne. Można odnieść wrażenie, że stanowi on dla nich jedynie śmietnik, nie dostrzegają zaś zjawisk pozytywnych, które ze sobą niesie, już choćby w dziedzinie informacji - baz danych, katalogów bibliotecznych, bibliotek cyfrowych itd.

Eco mówi: „Internet sprawił, że powróciliśmy do epoki alfabetu. Jeżeli przypadkiem uznaliśmy, że oto nastała cywilizacja obrazu, za sprawą komputera ponownie odkrywamy galaktykę Gutenberga, no i w rezultacie wszyscy zmuszeni jesteśmy do czytania”. Zgoda, ale nie dopowiedział on tu, że przecież lektura tekstu elektronicznego (a w szczególności hipertekstu) w zasadniczy sposób różni się od lektury tekstu drukowanego.

„Czy film zabił malarstwo, a telewizja kino?” pyta we Wstępie Jean-Philippe de Tonnac. Z pewnością odpowiedź brzmi „nie”, ale to nie oznacza, że nic się nie zmieniło po upowszechnieniu tych wynalazków. Pewne funkcje malarstwa przejęła fotografia raczej niż film (przede wszystkim portret). Malarstwo XX wieku odeszło dość daleko od realizmu, choć w całym wcześniejszym okresie dziejów było sztuką mimetyczną. Podobnie w literaturze po upowszechnieniu telewizji nie ma już potrzeby pisać tak, jak Eliza Orzeszkowa, z drobiazgowymi, ciągnącymi się w nieskończoność opisami przyrody.

Dalej Carrière i Eco zwracają uwagę na problem nadmiarowości informacji dostępnej w postaci cyfrowej, w Internecie oraz we współczesnych mediach. Nie sposób obecnie z zalewu informacji wybrać tego, co prawdziwe i istotnie ważne, a przynajmniej selekcja taka jest bardzo trudna. Także współczesny naukowiec nie ma możliwości zapoznać się nawet ze streszczeniami wszystkich prac powstających w zakresie dyscypliny, którą się zajmuje. A mimo to każdy musi ciągle się uczyć, nie tylko naukowiec, ale nawet pracownik biurowy czy robotnik. Wszyscy ciągle muszą przyswajać nową wiedzę w związku z postępem technologicznym. Rezultat jest taki (szczególnie dla badaczy), że po kilku latach „wypada się z obiegu”, ponieważ nie sposób nadążać za rozwojem własnej dyscypliny.

Jak czytamy we Wstępie, „w dyskusji z udziałem Jeana-Claude’a Carrière’a i Umberta Eco nie chodzi o to, by obaj autorytatywnie wypowiedzieli się, jakiego rodzaju zmiany i zagrożenia zwiastować może zastosowanie na masową skalę (albo i nie) książki elektronicznej”. I rzeczywiście, żaden z nich tego nie robi. Natomiast „ci wytrawni bibliofile, kolekcjonerzy starych i unikatowych egzemplarzy, badacze i poszukiwacze inkunabułów, skłonni są uważać książkę, podobnie jak koło, za wynalazek doskonały, którego nic nie jest w stanie zastąpić”. Według Umberto Eco książka osiągnęła swą najdoskonalszą postać, dotarła do granicy doskonałości, której przekroczyć się już nie da. Czy jednak takie stwierdzenie jest uprawnione? Czy rzeczywiście możemy twierdzić, że dla przyszłych pokoleń książka tradycyjna będzie nadal najdoskonalsza?
Jakby uprzedzając te zastrzeżenia, Jean-Philippe de Tonnac pisze dalej: „Książkę czeka prawdziwa rewolucja technologiczna. Lecz czymże jest książka? Czym są znajdujące się w naszych domach i bibliotekach całego świata tomy zawierające wiedzę człowieka i ukazujące jego marzenia, odkąd zaczął posługiwać się pismem? W jakim stopniu przybliżają nam one wieczną odyseję ludzkiego umysłu? Jaki wizerunek świata nam przekazują? Kierując swoją uwagę głównie ku najwartościowszym pozycjom, ku arcydziełom, w których niczym w soczewce skupiają się wzorce kulturowe, czy nie zapominamy o zasadniczej funkcji książki, polegającej najzwyczajniej w świecie na zachowaniu tego, co nasza złudna pamięć może raz na zawsze pominąć? A może powinniśmy pogodzić się z mniej chwalebną cechą ludzkiej natury, zwracając również uwagę na niesłychane ubóstwo myśli cechujące masową produkcję literacką?” 

Ważne miejsce w dyskusji zajmuje kwestia przypadku, który często zapewne decydował o tym, jakie dzieła zostały zachowane dla potomności: „To, co nazywamy kulturą, jest w istocie długotrwałym procesem selekcji i kontroli. Liczne księgozbiory, obrazy, filmy, komiksy, dzieła sztuki padły łupem inkwizytorów, płomieni lub zaginęły w wyniku najzwyklejszego niedbalstwa. Czy była to najcenniejsza część naszego wielowiekowego, niezmierzonego dziedzictwa? A może były to rzeczy bezwartościowe? Czy w tych dziedzinach ludzkiej twórczości zgromadziliśmy samorodki złota, czy też ostał nam się w dłoniach tylko muł? Dziś jeszcze czytamy Eurypidesa, Sofoklesa i Ajschylosa, którzy uważani są za trzech wielkich tragediopisarzy greckich. Gdy jednak Arystoteles w Poetyce, dziele poświęconym tragedii, wymienia najwybitniejszych przedstawicieli tego gatunku dramatycznego, nie wspomina o żadnym z nich. Czyżby to, co nie dotrwało do naszych czasów, było lepsze i bardziej reprezentatywne dla teatru greckiego aniżeli to, co zdołaliśmy zachować? Czy ktokolwiek jest w stanie rozstrzygnąć dziś te wątpliwości?”

Dziełom zaginionym, utraconym oraz tym, które nigdy nie powstały, poświęcona jest inna książka wydana przez W.A.B. z tej samej znakomitej serii „Z Wagą” - Księga ksiąg utraconych Stuarta Kelly (Warszawa 2008). Tutaj powiedzmy więc  tylko, że zarówno Carrière, jak i Eco podkreślają, że taka selekcja ma również dobre strony: w odmętach dziejów zasłużenie zatonęły utwory, o których nie warto pamiętać. Niestety dyskutantom nie przyszło do głowy, że nawet zwoje zawierające „wierutne brednie”, lecz pochodzące sprzed dwóch czy trzech tysięcy lat, gdyby zachowały się do dziś, byłyby bezcennym skarbem dla współczesnych badaczy. Jednakże z drugiej strony zastanawianie się, czy dzieła bezpowrotnie zaginione nie były właśnie tymi najwybitniejszymi w dziejach ludzkości, nie ma żadnego sensu.

Obaj rozmówcy J.-P. de Tonnaca słusznie zwracają uwagę, że to, kim jesteśmy obecnie, uwarunkowane jest naszą przeszłością (jako gatunku ludzkiego). Nie ma możliwości odcięcia się od historii, od przeszłości. Nie można o nich zapominać. Chociażby: gdyby nie wynalazek pisma alfabetycznego, a następnie wynalazek druku, nie istniałyby dziś komputery. Nie przychodzimy znikąd. Cywilizacja i kultura są zjawiskami ciągłymi, dynamicznymi, ale nie skokowymi. Nie można o przeszłości zapominać, jeśli chcemy wiedzieć, kim dziś jesteśmy i dlaczego współczesność wygląda tak a nie inaczej, bowiem współczesność ma swoje korzenie w przeszłości. Nauk humanistycznych nie sposób uprawiać w oderwaniu od ich historii. Ta książka w bardzo interesujący, choć nie bezpośredni sposób odpowiada na pytanie, po co nam historia. Wspomnijmy tu tylko o ciekawym eksperymencie, o którym opowiada Jean-Claude Carrière: zaproponował on swoim studentom, by na podstawie satyry Boileau odtworzyli oni dźwięki XVII-wiecznego Paryża, biorąc przy tym pod uwagę, że „domy były niegdyś niższe, bruki - drewniane, koła powozów - żelazne, i tak dalej”.

Reasumując, jest to książka dla bibliofilów, smakoszy literatury, osób zafascynowanych słowem drukowanym, historyków książki oraz literatury.

Jesteś ciekaw, jak w Anglii narodziła się powieść mieszczańska? Co wspólnego ma pismo z architekturą? Kto był najbardziej interesującym poetą francuskim XVII wieku? Dlaczego kolekcjonowanie inkunabułów może stać się prawdziwą pasją? I co to w ogóle jest inkunabuł? W jaki sposób w starożytności czytano zwoje? Jakie są źródła pochodzenia współczesnych języków? A może jaka jest - w perspektywie historycznej - różnica między durniem a imbecylem? To jest książka dla Ciebie!


Jean-Claude Carrière, Umberto Eco, Nie myśl, że książki znikną, wywiad przeprowadził Jean-Philippe de Tonnac, W.A.B, Warszawa 2010

2 komentarze:

  1. A oto głos sprzed ponad pół wieku – słowa J. Parandowskiego („Alchemia słowa”, Warszawa 1956): "Jesteśmy godną zaufania potomnością. Jak żadna staramy się zapewnić książkom najdłuższą egzystencję. Stworzyliśmy doskonałe środki konserwacji. Wielkie biblioteki w pancerzach z żelaza i betonu, z podziemnymi galeriami, chronią najlichszy strzęp papieru od starych wrogów: ognia i wody, a spieszą, by go tak samo uchronić od klęsk nowoczesnej wojny. Nadciąga tu z pomocą mikrofilm, który pozwala zmieścić w walizce zawartość całych sal bibliotecznych i tę walizkę w dniach grozy unieść w spokojne miejsce. W ten sposób nie tylko książki, ale i czasopisma, a nawet dzienniki, które musiano by w końcu wyrzucić, bo nie starczyłoby dla nich przestrzeni, które by zresztą uległy prędzej czy później zagładzie z przyczyny marnego i kruszącego się materiału, zdobędą szanse przeżycia długich wieków w tej swojej mikroskopijnej postaci. I jeszcze więcej: pojawił się pomysł, by niektóre dzieła były wydawane w formie pudełka, zawierającego tekst drukowany, fotografię rękopisu, ikonografię autora i jego pracy, wreszcie jego głos nagrany na płytę.
    Już dawniej postarano się ustrzec od zużycia pierwsze wydania współczesnych książek, tak poszukiwane przez bibliofilów, gdy staną się rzadkością: w Bibliothèque Nationale oznacza się je trójkątną pieczątką zielonego koloru i albo się ich wcale nie pożycza, albo bardzo rzadko. Oczywiście nie każdy dostępuje tego zaszczytu: wybiera się autorów, którzy mają widoki na nieśmiertelność. Dyrekcja biblioteki zachowuje rzecz w sekrecie, świat literacki usiłuje go przeniknąć, są kwasy, pretensje, urazy, słyszy się o takich, którzy poszukują protekcji u kustoszów, by dostać 'zielony trójkąt', nieomal równie pożądany jak rozetka Legii Honorowej. Przyszłość, jak zawsze, wypłata niejednego figla i bibliofile XXV wieku będą załamywać ręce nad zagładą pierwszych wydań autorów, którzy w swoim czasie nie byli godni 'zielonego trójkąta'."
    Sam Autor by się chyba zdziwił, jak prorocze były jego słowa o „pudełkach”, które mieszczą w swoim wnętrzu tekst, grafikę i dźwięk. Dzisiaj wydaje się to tak naturalne i oczywiste – multimedialność nie robi już na nas wrażenia. Właściwie w dzisiejszych czasach już rzadko co absorbuje naszą uwagę i wzbudza długotrwały zachwyt. Kiedyś podziw dla wynalazku, nowej technologii trwał dłużej, jej twórcy mogli napawać się sukcesem i liczyć na sławę i pamięć u potomnych. Obecnie ulepszeń i unowocześnień jest tyle, że te zaistniałe za chwilę giną wraz z pojawieniem się kolejnych. Czy znamy dziś nazwiska ich autorów, tak jak po wsze czasy zapamiętane zostało nazwisko Gutenberga? Inna sprawa, że często nowoczesność zapisywana jest na konto firm i wielkich korporacji, nie wielkich indywidualności.
    A swoją drogą – ciekawe, cóż będzie kolekcjonował bibliofil XXV wieku. Audiobooki? książki artystyczne? wonderbooki? czy może wciąż książki drukowane, które będą się cieszyły estymą równą tej, jaką my obdarzamy inkunabuły? A może książka papierowa będzie jedyną formą, jaka zdoła się zachować i będzie odczytywalna za 5 stuleci?... Przyszłość zapewne wypłata nam jakiegoś figla.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy komentarz i dobrze dobrany cytat.
    Długotrwała archiwizacja plików cyfrowych jest problemem, którego rozwiązanie jeszcze jest nieznane. Po prostu jest to jeszcze zbyt młoda technologia. Niestety "wydania" już odchodzą w niebyt, nawet w przypadku książki tradycyjnej - od bodaj kilkunastu lat w przypadku nowych książek numeru wydania się nie podaje; wydawca nie drukuje nakładu, który czeka w magazynie, aż zostanie rozprzedany, lecz wypuszcza na rynek tyle egzemplarzy, ile zostanie zamówione i dodrukowuje w razie potrzeby. "Zielonego trójkąta" nie ma już więc na czym de facto stawiać...
    Tego, co gotuje przyszłość nigdy się niestety nie dowiemy, ale na pewno bylibyśmy zaskoczeni, gdybyśmy mogli przez chwilę sięgnąć wzrokiem kilka stuleci wprzód...

    OdpowiedzUsuń