niedziela, 3 listopada 2013

J. Sobolewska, Książka o czytaniu


Tym razem chciałbym zaproponować Państwu nie recenzję, lecz moją subiektywną impresję z lektury tekstu Justyny Sobolewskiej „Książka o czytaniu”. To zapiski trochę nieuporządkowane i chaotyczne, ale przez to tym bardziej prawdziwe. Jak zachęca Autorka w podtytule swojej książki, resztę dopisuję sam. 

Od czego więc zacząć? Może od tego, że nie wiem, czy – jak twierdzi Autorka – lepiej pamięta się sytuacje towarzyszące czytaniu książek od samej lektury. Ale istotnie pamiętam, że kiedyś Swieżawskiego zamoczył mi deszcz i potem przemoczony czytałem w autobusie mokrą książkę. Czytałem Mikołajka leżąc na trawie w parku w Wilanowie. A „Motory” Zegadłowicza też latem, w pociągu podmiejskim, stojąc na pomoście w otwartych drzwiach. Wspaniale czytało mi się „Listy do Mileny” Kafki z muzyką Chopina w tle. Pamiętam też wiele wieczorów z dzieciństwa, kiedy czytałem przy lampce nocnej siedząc przy biurku (czytanie „Mitologii”, nie pamiętam już czyjego autorstwa, było fascynującą przygodą) albo leżąc już w łóżku (obszarpany „Winnetou” bez grzbietu). Wielu z tych lektur nie pamiętam w ogóle. Ale te wieczory tak. Więc coś w tym chyba jest.

Nie lubię niektórych książek, które np. czytałem w czasie choroby, które otrzymałem w prezencie od jakiejś nielubianej cioci, albo których lektura zbiegła się z jakimiś nieprzyjemnymi wydarzeniami. Ciekaw jestem, czy gdybym „Małego Księcia” przeczytał w innym czasie, to czy bym tę książkę polubił? Nigdy się nie dowiem. Do dziś czuję do niej niechęć.

Czytam powoli, ale w pewnym sensie łapczywie. Z niektórymi książkami zmagam się tydzień lub nawet dłużej. Są książki, które smakuję powoli, delektując się każdym zdaniem, z rozmysłem uprawiając slow reading (ostatnio np. „Nocny pociąg do Lizbony” Mericera czy „Wyznaję” Cabré). Zazwyczaj zresztą czytam nie tylko oczami, lecz także wyobraźnią. Śledząc wzrokiem zdania w wyobraźni odtwarzam sobie opisywany świat. Zbudowanie spójnego obrazu wymaga zazwyczaj nieco czasu, dlatego też pozostaję nieufny w stosunku do technik szybkiego czytania. Bo czytanie to o wiele więcej niż umiejętność techniczna, którą można wykonywać na czas. 

Są jednak i takie, które czytam w jeden dzień. Nigdy jednak nie przeczytałem żadnej książki w jeden wieczór czy w ciągu nocy (choć zdarzyło mi się dokonać tej sztuki w jedno przedpołudnie, jak w przypadku „O starym człowieku co czytał romanse” Sepulvedy). I zawsze w trakcie lektury wybiegam już myślami do książek, które na mnie czekają, ba, które wydaje mi się, że mnie wołają, z których wybiorę kolejną, którą będę czytał już jutro, niedługo, za godzinę. Nigdy nie mam dość, zawsze chcę więcej, chcę kolejnych książek. Ale bywa i tak, że staję przed regałami, wodzę wzrokiem po grzbietach i nie mogę się zdecydować, po którą sięgnąć. Czasem, jak prawdziwy kolekcjoner, lubię po prostu  przyglądać się moim zbiorom.

Niektórzy czytają, albo przynajmniej przeglądają od razu wszystkie nowe nabytki książkowe. Znam osoby, które są zawsze na bieżąco z nowościami. Ja natomiast przeciwnie, co przyniosę do domu, to odstawiam na półkę, a do czytania biorę to, co już swoje odstało. W stosunku do nowych mieszkańców mojej biblioteki jestem nieufny, muszę wpierw oswoić się z ich obecnością, zanim przystąpię do lektury.

W dzieciństwie czytałem wielokrotnie tę samą książkę (np. „Winnetou”, czy powieści Wiesława Wernica). W dorosłym życiu nieczęsto sięgam drugi raz po tę samą książkę. Niewielu tytułom to się przydarzyło. I czasem jest tak, że drugi raz mnie rozczarowuje („Terra Nostra” Fuentesa). Jonathan Carroll twierdzi, że postanowił, iż nigdy nie będzie ponownie czytał książek, które kiedyś uwielbiał, ponieważ zawsze kończy się to rozczarowaniem. Z pewnością jest w tym dużo prawdy. Nigdy jednak nie rozczarowała mnie „Stara baśń” Kraszewskiego, którą czytałem już kilka razy.

Niemniej są też książki, do których chciałbym wrócić, o których cały czas sobie powtarzam, że muszę je przeczytać jeszcze raz (Kafka, Kundera, Remarque, Marquez, Dostojewski). Ale nigdy nie znajduję na to czasu, bo jest tyle nowych książek, których jeszcze nie czytałem.

Sobolewska nie pisze o czytaniu wielu książek na raz, przynajmniej nie rzuciło mi się to w oczy. A przecież chyba każdy czytelnik na pewnym poziomie zaawansowania tak robi. Ja zawsze mam „w czytaniu” 2-3 pozycje.

Rzadko bazgrzę po książkach, ale jako rasowy bibliofil bardziej cenię książkę czytaną niż całkiem nową. Nieczytanej jednak czegoś brakuje. Dlatego lubię czasem kartkować encyklopedie i słowniki, które przeszły już przez setki innych rąk. Z drugiej strony jako bibliolog mam świadomość, że nie bazgrząc po książkach pozbawiam cennego materiału moich przyszłych biografów i badaczy książki XX wieku.

Do zaznaczania miejsca, w którym przerwałem lekturę, używam zakładek, zazwyczaj nie zakładam książki byle czym. Choć zdarza się, że wykorzystuję w tej roli portfel czy telefon. Czasem znajduję w książkach, które kupiłem używane, jakiś stary bilet, rachunek, papierek… niestety rzadko się to zdarza. A szkoda, bo takie odkrycie zawsze przyjmuję z zaciekawieniem i pewnym rodzajem czułości. To, co znajdę, pozostawiam na miejscu, żeby po latach ktoś inny mógł dokonać tego samego odkrycia. Nie chcę pozbawiać kogoś tej przyjemności. Sam niestety takich niespodzianek między kartkami raczej nie zostawiam. Ściślej rzecz biorąc, nigdy przez roztargnienie, ponieważ czasem robię to celowo.

Kiedy byłem dzieciakiem, nie używałem zakładek, często odkładałem książki grzbietem do góry, przez co odkształcały się im grzbiety. Kolega, z którym często pożyczaliśmy sobie książki i komiksy, złościł się na mnie za to, że niszczę w ten sposób jego książki, i w końcu przestał mi je pożyczać. „Ludzie bezdomni” Żeromskiego, których otrzymałem jako nagrodę na zakończenie któregoś roku szkolnego, leżeli tak przez całe wakacje, dzięki czemu grzbiet tego egzemplarza nabrał niepowtarzalnego, zaokrąglonego kształtu. Mam go zresztą do dziś. Co z kolei przypomina mi, że niestety wielu tych nagród książkowych już nie posiadam. Żałuję zresztą, że nie zachowały się praktycznie żadne książki z mojego dzieciństwa. Mógłbym pewnie odkupić „Dzieci z Bullerbyn”, „W pustyni i w puszczy” czy „Burzliwe dzieje pirata Rabarbara”, ale to już nie byłyby te same egzemplarze. W wieku lat kilkunastu zawzięcie z nimi walczyłem wywożąc je do antykwariatów, oddając lub wynosząc do piwnicy, gdzie najprawdopodobniej zniszczały.

W okresie studiów w podobny sposób pozbyłem się książek „nastoletnich” (kolejne etapy moich czytelniczych fascynacji to sf, heroic fantasy, sensacja – „makliny” i później „ladlamy”, jak potocznie się je nazywało). Nie muszę chyba dodawać, że po magisterium pożegnałem się bez żalu z książkami gromadzonymi w okresie studiów, głównie z biblioteczką filozoficzną.

Obecnie mój prywatny księgozbiór liczy kilka tysięcy tomów, przypuszczam, że jest to nie mniej niż 5000 czy 6000 woluminów, dokładnej ich liczby jednak nie znam. I stale powiększa się ona o nowe nabytki. Nigdy jednak nie podjąłem się próby obliczenia czy skatalogowania tego zbioru. Książki, których już nie chcę mieć, oddaję, wymieniam lub sprzedaję. Ale zdarza się i tak, że po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że książka, której się pozbyłem, była jednak warta zatrzymania i kupuję drugi egzemplarz.

Ustawianie książek na półkach i opracowanie obowiązującego systemu to trudny problem. Większość mojego księgozbioru to oczywiście książki historyczne, które układam według jakiegoś (z grubsza) porządku. Odrębne półki mają biografie (specjalna półka na PIWowskie marmurki), historia sztuki, bibliologia, starożytność, średniowiecze, renesans, nauki pomocnicze, historia filozofii, historia Kościoła, turkologia, bałkanistyka oraz słowniki i encyklopedie. 1,5 półki mają duże Ceramy. Ale z narastaniem księgozbioru coraz trudniej tego porządku przestrzegać, działy zaczynają się mieszać, bibliologia przelewa się już do encyklopedii. Przynajmniej mniejszy problem jest z beletrystyką, bo ta leży poupychana w sterty na regale w sypialni i na górnej półce w szafie.

Wadą układania książek w sterty jest to, że trudno jest w nich cokolwiek znaleźć. Sporo pracy mnie kosztowało wygrzebanie „Alchemii słowa” Parandowskiego, który nieoczekiwanie leżał tam, gdzie się go nie spodziewałem – między powieściami Kraszewskiego (którego nb. uwielbiam, mam w szafie tylko drobną część jego dorobku pisarskiego, zaledwie sto kilkadziesiąt woluminów). Z książkami naukowymi jest lepiej, odkąd kupiłem regały, ale wcześniej przez kilka lat wszystkie książki leżały spakowane w pudłach. Przekładanie tych pudeł po to, żeby odnaleźć potrzebną książkę, było naprawdę ciężką, czasem wręcz syzyfową pracą, ponieważ bywało i tak, że potrzebnego tomu nie udawało mi się odnaleźć nawet po dwukrotnym przerzuceniu wszystkiego z miejsca na miejsce.

Z drugiej strony zaletą układania książek w sterty jest to, że po upływie jakiegoś czasu można dokonywać ciekawych odkryć: „O rany, to ja to mam?!” Mój księgozbiór potrafi mnie czasem zaskakiwać.

Kiedyś doczytywałem do końca każdą książkę, porzucenie lektury przed dobrnięciem do ostatniej strony wydawało mi się niewłaściwe. Ale później doszedłem do wniosku, że życie jest za krótkie, a książek jest za dużo, żeby męczyć się z czytaniem tego, co wydaje mi się niemądre albo mnie nudzi. I tak nie przeczytam wszystkich tych, które warto przeczytać, więc tym bardziej warto się starać przeczytać jak najwięcej tych dobrych. Daję sobie prawo niedoczytywania. Jeśli więc książka mnie nudzi, po prostu ją odkładam. I przyznaję, że dość często mi się to zdarza, szkoda po prostu czasu na czytanie tego, co nie sprawia przyjemności. Tyle jest książek na świecie, a tak mało czasu na ich przeczytanie... I co się z tym wiąże, tych nieprzeczytanych najczęściej nie zapamiętuję. Z pozycji klasycznych nie doczytałem „Gargantui i Pantagruela”.

Był taki czas, kiedy bez książki nie ruszałem się z domu. Ale niedawno doszedłem do wniosku, że tak dużo czasu spędzam nad książkami, że ostatnio czasem nie biorę ze sobą nic do czytania, kiedy poruszam się po mieście. Nie dotyczy to jednak oczywiście podróży na dłuższych trasach, w które ostatnio zacząłem zabierać ze sobą także książki audio.

Nie potrafię nazwać swoich inspiracji czytelniczych. Czytam bo… no właśnie, dlaczego? Bo jestem ciekawy świata, tak chyba brzmiałaby najlepsza odpowiedź. Najbliższa prawdy, choć zapewne rozczarowująca dla kogoś, kto oczekiwałby długiego uzasadniającego wywodu.

Kupowanie książek to zawsze dla mnie małe święto. Niezależnie od tego, czy kupuję w Internecie, czy w zwykłej księgarni. Ale rzadko kiedy potrafię ograniczyć się do kupna tylko jednego tomu. I cóż, kupowanie książek poprawia mi humor. Kiedy jest mi smutno, kupuję książkę.

Wybiegając myślą w przyszłość, pozostaje pytanie, co ma się stać z księgozbiorem po mojej śmierci. Jeszcze nie znalazłem na nie odpowiedzi.

A Państwo w jaki sposób czytają? Zapraszam do dyskusji.

Justyna Sobolewska, Książka o czytaniu czyli resztę dopisz sam, Warszawa 2012

1 komentarz:

  1. Do książek podchodzę jak do jedzenia, elementarnej i dającej wiele przyjemności czynności, bez której nie mogę się obyć. To wpływa na moje książkowe zakupy- często wybieram coś pod wpływem chwili, a wizyta w księgarni przypomina buszowanie w cukierni. Niestety, często również tak zakupione książki tygodniami zbierają kurz, bo po przyjściu do domu przeszła mi ochota na akurat ten "smak". Czytam w różnych miejscach, a moim ulubionym zaraz po łóżku jest pociąg. Lubię czytać powoli, delektując się lekturą niczym wykwintną potrawą. Niemniej, gdy trafię na prawdziwy rarytas, to zdarza mi się zarywać noce, by tylko doczytać do końca:) Zakładki chyba zaczynam kolekcjonować, choć wcześniej zaznaczałam strony tym, co akurat było pod ręką. Teraz mam nawet jedną zakładkę "na specjalne okazje":) Nie zdarzyło mi się jeszcze przeczytać czegoś dwa razy, choć jest wiele książek, z którymi przygodę chciałabym powtórzyć:)

    OdpowiedzUsuń