Andrzej Krzycki, biskup płocki,
arcybiskup gnieźnieński, sekretarz królowej Bony, siostrzeniec podkanclerzego
Piotra Tomickiego, to jedna z najważniejszych postaci w historii polskiej
kultury i literatury wczesnego renesansu. Dotychczas brakowało monograficznego nowoczesnego
opracowania jego biografii, dlatego też z ciekawością sięgnąłem po książkę
Leszka Barszcza.
Autor, przewodniczący Stowarzyszenia im. Andrzeja Krzyckiego (powołanego do życia w kwietniu 2011),
na podstawie tejże rozprawy doktoryzował się w dziedzinie filologii na
Uniwersytecie Jagiellońskim. Niestety rozczarowanie jego książką przychodzi już
po przeczytaniu czterech stron. Jest to bowiem dzieło historyka-amatora, lokalnego
patrioty, który chce swoją pracą nadać rozgłos swojej miejscowości (Krzycku),
budować dumę lokalnej społeczności z wybitnego krajana, swobodnie przy tym traktującego
zasady rzetelnej pracy naukowej. Umiłowanie małej ojczyzny samo w sobie nie
jest oczywiście niczym złym, niestety jednak Autor, popełniający błędy
warsztatowe, nie potrafił również
zachować obiektywizmu. Na to, że książka pisana jest „z tezą”, wskazuje już
wybór mott, którymi są cytaty z Klemensa Janickiego oraz Platona, mówiące o
zawiści ludzkiej i potwarzach rzucanych na niewinnych. Taki właśnie wizerunek
biskupa – uciśnionej niewinności, będzie prezentowany w toku wywodu.
Konstrukcja książki jest dość
prosta: fakty z życia Krzyckiego przeplatane są interpretacją jego utworów
poetyckich, powstałych w danym okresie. Faktografia w głównym swym nurcie przedstawiona
jest poprawnie, niemniej Autor nie pogłębia analizy, nie próbuje nadać swojemu
wywodowi żadnej głębi, niewiele ma do powiedzenia w kwestii interpretacji
wydarzeń. Stąd też niewiele nowego się z tej książki dowiadujemy, zarówno o
historii Polski, jak i na temat biografii jej bohatera. Jedynymi źródłami, do
jakich sięga Barszcz, są analizowane utwory Krzyckiego oraz jego listy
opublikowane w Acta Tomiciana. Wszystko
to jest dobrze znane i dość wtórne. Nie znalazłem tu nic świeżego i
odkrywczego.
Program badań zakreślony został
przez Autora bardzo ambitnie: „Należało wejrzeć w głąb opisywanych zdarzeń i
przeanalizował [tak w oryginale – PT] relacje rodzinne, koligacje, więzi
towarzyskie, uczucia, emocje, psychologię jednostki twórczej, kulturę
prawno-dyplomatyczną epoki”. Wszystko to wrzucone zostało do jednego worka, nie
powiedziano jednak ani słowa na temat metodologii, którą Barszcz jako historyk literatury
zamierza badać uczucia, emocje i psychologię jednostki. Wydaje się, że program
ten zrealizowany został jedynie w niewielkim stopniu.
Natomiast zdecydowanie rażą sformułowania
takie jak to użyte pod adresem belgijskiego slawisty, historyka literatury
polskiej Claude’a Backvisa: „Badacz otwarcie demonstrował (…) nienawiść do
Krzyckiego, manipulował faktami, niszczył wielkiego patriotę”, zaś jego szkic
poświęcony poecie nazywa Barszcz „paszkwilem naukowym”. „Backvis (…) okazał się
świetnym filologiem, ale zaskakująco słabym historykiem (…) Zdumiewała (…) arogancja
badacza, któremu wydawało się, że wszystko wie, że przeniknął tajemnicę duszy
poety, a sam jest od niego inteligentniejszy oraz bardziej moralny”. Obrywa się
także Uniwersytetowi Jagiellońskiemu, który zamiast stanąć w obronie Tomickiego
i jego siostrzeńca, niegodnie wyróżnił Belga doktoratem honoris causa. Dalej gromy
sypią się jeszcze na głowy nieżyjącej już wybitnej historyk literatury polskiej
Antoniny Jelicz oraz profesora UJ Janusza Gruchały, autora rozprawy Iucunda familia librorum. Humaniści renesansowi w świecie książki,
a także, w mniejszym już stopniu, innych
badaczy. A jesteśmy dopiero na stronie 14 dzieła Barszcza. Doprawdy zdumiewająca
jest agresja, z jaką Barszcz traktuje wszystkich historyków i
literaturoznawców, którzy ośmielają się w inny sposób niż on sam oceniać
dorobek Krzyckiego. Wydaje się również, jakby przeciwnicy polityczni Krzyckiego
i Tomickiego stali się osobistymi wrogami Barszcza.
Pikanterii zarzutom pod adresem Backvisa
dodaje fakt, że Leszek Barszcz sam okazuje się być wyjątkowo słabym
historykiem. O niezrozumieniu, wręcz obcości myślenia historycznego u Autora
świadczy już choćby sposób, w jaki ciska gromy na zdrajców otwierających bramy
miast obcym wojskom i szkalującym Polaków na Zachodzie (z przypisu dowiadujemy
się, że chodzi tu o J.A. Komeńskiego). Czym jednak były „zdrada”, „patriotyzm”
czy „naród” we wczesnej nowożytności, to tłumaczy w swoich książkach choćby
profesor Ludwik Stomma i do nich wypadnie odesłać Czytelnika, nie ma potrzeby rozwijać
tego wątku w tym miejscu. Barszcz wykazuje się czystej wody anachronicznością, widoczną
w całym tekście, która już sama w sobie dyskwalifikuje go naukowo na polu
historii; także historii literatury, bo jakże można poprawnie rozumieć zjawiska
zachodzące w dawnej literaturze bez rozumienia epoki? Zupełnie brakuje mu
wyobraźni i wyczucia historycznego. I kiedy pisze, że nie da się zrozumieć
pewnych dwuznaczności, janusowego oblicza kultury pierwszego trzydziestolecia
XVI w., to bierze się to właśnie z myślenia poza historią, z tego, że próbuje
dawne zjawiska mierzyć dzisiejszymi miarami.
Z tego niezrozumienia pojawiają
się w książce Barszcza tezy, które może nieźle wpisywałyby się w nurt
zideologizowanego pisarstwa historycznego okresu PRL, ale są zdumiewające,
kiedy formułuje się je w XXI wieku: „ważną politycznie sprawą było napisanie
bardzo dobrego epitalamium przez Polaka. Miało być ono zarówno wydarzeniem
artystycznym, jak i politycznym, manifestacją awansu cywilizacyjnego Polski,
która doczekała się poety piszącego równie pięknie po łacinie jak Niemcy i
Włosi. Trudno uwierzyć badaczom, że dla polskiej elity (Łaski, Tomicki,
Lubrański, Szydłowiecki) był bez znaczenia fakt, że do tej pory
najwybitniejszymi poetami piszącymi w kraju po łacinie byli dwaj Niemcy: Paweł
z Krosna oraz Jan Dantyszek” (s. 51). Przenoszenie współczesnych sobie pojęć na
badaną epokę to jeden z największych grzechów, jakich dopuścić się może
historyk. Tego typu przykłady można dalej mnożyć, podajmy tylko jeszcze jeden,
dość kuriozalny: Barszcz wyobraża sobie, że Akademia Krakowska w początkach XVI
w. posiadała już swój Senat, do którego decyzji można się było odwoływać w
sporach cywilnoprawnych (s. 71). W tym kontekście już tylko humorystycznie
brzmi powoływanie się przez Autora na „realia historyczne”.
Na stronie 21 Barszcz popełnia
dwa, wcale niebłahe, błędy historyczne. Po pierwsze awansował Jana Szamotulskiego
Starszego na nieistniejący urząd – „palację kaliską” (w rzeczywistości Szamotulski
był wojewodą kaliskim, „palacja” wygląda na nieudolne spolszczenie łacińskiego palatinatus). Po drugie zaś przydomek m.in.
Jana Starszego, Świdwa, zamienia na Sidawa, przypisując go Andrzejowi (por. Polski Słownik Biograficzny, t. 46). Ewidentnie
więc coś gdzieś kiedyś obiło się Autorowi o uszy, ale nie zapamiętał dokładnie,
o co chodziło. W kilku innych miejscach ma problem z nazwami urzędów (pisze np.
podkanclerz, zamiast prawidłowo podkanclerzy, s. 57) oraz nazwiskami (Mikołaj Czepiel
lub Czepel, nie Czepela, s. 72; nb. Barszcz nie zna opracowania A. Lewickiej-Kamińskiej
Renesansowy księgozbiór Mikołaja Czepla w
Bibliotece Jagiellońskiej, Wrocław 1956, będącego po dziś dzień podstawową
monografią do biografii tej postaci); a wreszcie, wybitny historyk, autor m.in.
znakomitych dzieł poświęconych zainteresowaniom bibliofilskim Piotra Tomickiego
i Macieja z Miechowa, miał na imię Leszek, nie Lesław (Hajdukiewicz, s. 86).
Barszcz również kompletnie nie
zrozumiał postaci kanclerza i prymasa Jana Łaskiego, który z kolei był
bohaterem mojej rozprawy doktorskiej. M.in. błędnie zalicza go do „elity
bibliofilskiej” w omawianym okresie. Jak przedstawiłem to w swojej książce, obecny
stan źródeł nie pozwala na wysunięcie takiej tezy, choć była ona często powtarzana
w dawniejszej historiografii, i z niej zaczerpnął ją Barszcz, wzięła się ona
jednak z nieporozumienia, ponieważ często mylono prymasa z jego bratankiem,
również o imieniu Jan, rzeczywiście bibliofilem, który m.in. zakupił bibliotekę
Erazma z Rotterdamu.
Niestety recenzowana praca jest jedyną
do tej pory biografią Andrzeja Krzyckiego dostępną na rynku. Nawet pomijając
omówione powyżej błędy jej Autora stwierdzić trzeba, iż jest to praca o
charakterze raczej popularyzatorskim niż naukowym. Jest to przy tym jedna z
tych książek, które złoszczą mnie w negatywnym znaczeniu tego słowa. Nie jest
to złość, która skłania do podjęcia sporu z autorem (jak w przypadku książek
Ludwika Stommy),
lecz przeciwnie, wzbudza jedynie niechęć.
Co dziwi najbardziej, to fakt, iż
tak słaba, stronnicza, obciążona bagażem złych emocji oraz błędów warsztatowych
rozprawa mogła stać się podstawą nadania stopnia naukowego na odsądzanym przez
Barszcza od czci i wiary Uniwersytecie Jagiellońskim. Nawet jeśli w
płaszczyźnie literaturoznawczej tekst jest poprawny (aczkolwiek niezbyt
odkrywczy), fiasko spotkało go na polu historycznym. Nasuwa się tutaj
nieodparcie pytanie: jak można zajmować się historią literatury, kiedy ma się tak
bardzo mgliste pojęcie o historii? Opatrzenie tekstu przypisami i bibliografią
nie sprawia, że automatycznie można go uznać za dzieło naukowe. A zaznaczyć trzeba,
że w bibliografii zdarzają się rażące braki, o czym już wspomniałem, dodam
jeszcze tylko, że Barszcz nie zna również fundamentalnej pracy Ferdynanda
Bostela Zakaz Miechowity (Lwów 1884),
choć problematyka ocenzurowania pierwszego wydania kroniki Macieja z Miechowa pojawia
się w jego pracy, służąc mu za jeden z pretekstów do przeprowadzenia ataku na
prymasa Jana Łaskiego. Z dziedziny bibliologii historycznej Barszcz cytuje
podręcznik B. Bieńkowskiej i H. Chamerskiej, którego wartości nie zamierzam podważać,
jednak pamiętać trzeba, że jest to liczący już ćwierć wieku podręcznik dla
studentów bibliotekoznawstwa. Pisząc rozprawę naukową należałoby sięgnąć również
do opracowań naukowych.
Andrzej Krzycki nadal czeka na
swego biografa.
Leszek Barszcz, Andrzej Krzycki : poeta dyplomata prymas,
Oficyna TUM, Gniezno 2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz