niedziela, 17 sierpnia 2025
M. Wilk, Jedyna. Biografia Karoliny Lanckorońskiej
poniedziałek, 14 lipca 2025
T. Phillips, J. Elledge, Spisek. Czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie***one teorie
Zasadniczo bardzo polecam całą tę książkę.
poniedziałek, 7 lipca 2025
A. Kozicki, Cesarz Bolesław Chrobry
piątek, 13 czerwca 2025
B.A. Catlos, Królestwa wiary
Po lekturze „Inkwizycji hiszpańskiej” H. Kamena sięgnąłem wreszcie po „Królestwa wiary” Briana A. Catlosa.
Książka ta przed swoją polską premierą nietrafnie reklamowana była przez wydawcę jako opowieść o podboju i rekonkwiście, która nie zakończyła się w 1492 r., lecz trwała do XVII w. Oczywiście Catlos niczego takiego nie pisze i trudno mi rozstrzygnąć, czy ze strony Rebis była to zwykła niewiedza odnośnie do treści publikowanej książki, czy też celowe granie na podżeganie konfliktu. Tymczasem to w ogóle nie jest książka o rekonkwiście.
Jak deklaruje sam Autor, jest to na nowo opowiedziana historia Al-Andalus, muzułmańskiej Hiszpanii; kraju, który od swego zarania tworzony był przez ludzi trzech religii, w ciągu kilku wieków żyjących obok siebie w pokoju. Kraju, którego historia zakończyła się w 1492 r., którego pozostałości istniały do roku 1614, kiedy to ostatni muzułmanie, „dyskryminowani i przymusowo nawracani na chrześcijaństwo”, zostali wygnani, a którego ślady istnieją do dziś (wiedzieliście, że nie licząc nazw miejscowych około 10% słownictwa języka hiszpańskiego wywodzi się z arabskiego? No to już wiecie). Kraju, w którym konflikty wcale nie najczęściej powodowane były różnicami wyznaniowymi. Jak podkreśla sam Catlos, „dużo częściej wybuchały [one – PT] wewnątrz tych wspólnot niż między nimi”.
Catlos zapewnia, iż spisuje „nową historię” muzułmańskiej Hiszpanii: „postanowiłem stworzyć od podstaw świeżą fabułę i starałem się na tyle, na ile pozwalała mi na to ekonomika publikacji, zajrzeć za kulisy i zbadać dynamikę wydarzeń, które są często przysłonięte przez inne, ale odgrywają ważną rolę w tworzeniu historii: dziejów kobiet, niewolników, renegatów i funkcjonariuszy”. Tej obiecanej perspektywy w książce jednak brakuje: to opowieść snuta z punktu widzenia męskiej elity – politycznej, wojskowej i intelektualnej, w której kobiety czy niewolnicy pojawiają się rzadko i jedynie marginalnie, innych zaś grup wykluczonych nie ma w ogóle.
Henry Kamen dyskredytuje wyobrażenie przedstawione przez M.R. Menocal w jej „Ozdobie świata” (polskie wydanie: Kraków 2006) jako zbyt romantyczne i oderwane od rzeczywistości. Czy Catlos również maluje taki odrealniony, irenistyczny obraz? Nie, przede wszystkim dlatego, iż jego książka napisana została z perspektywy władz i społeczności muzułmańskiej i nie uwzględnia w takim samym stopniu całej mozaiki społecznej Półwyspu. Ta była o wiele bardziej skomplikowana.
Catlos pisze z jednej strony o początkowym zacieraniu granic międzywyznaniowych w życiu prywatnym (rodziny mieszane), z drugiej zaś o religijnych konfliktach i aktach przemocy. W późniejszym średniowieczu (od początku XIII w.) społeczności różnych wyznań stawały się w coraz większym stopniu zamknięte na siebie, nie mieszały się, izolowały się coraz bardziej, a wzajemna wrogość narastała. I tak właśnie współcześnie tę kwestię postrzegamy. Jest to jednak tylko część prawdy. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, sięgnijcie po tę książkę.
piątek, 6 czerwca 2025
H. Kamen, Inkwizycja hiszpańska
piątek, 30 maja 2025
A. Wójcik, Sarmatia. Czarna legenda złotego wieku
Prowadzący aktywną działalność w mediach społecznościowych Artur Wójcik także w swoim pisarstwie przejawia zadziorny, blogerski temperament. Widać to już choćby w spisie treści „Sarmatii”: „My nie wybierzemy króla? Potrzymaj nam piwo”, „Sarmackie ‘The Office’”, „Czy Sarmaci mierzyli sobie kutasy?”. Sam Autor pisze, iż jego „książka obejmuje różnorodne ciekawostki i anegdoty, ale głównym motywem jest kultura sarmacka w czasach staropolskich. Znajdą się tu zestawienia wydarzeń dużych i małych. Nie zajdziecie tu jednak klasycznej historii politycznej”. Warto więc zadać sobie pytanie, czy ten skład albo skarbiec znakomitych ciekawostek, by sparafrazować tytuł dzieła Sarmaty Jakuba Kazimierza Haura, składa się na jakiś spójny obraz?
Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, iż „Sarmatia” to jednak książka głównie o staropolskiej kulturze politycznej, choć faktycznie różna od klasycznych opracowań z zakresu historii politycznej. Można więc pisać o niej inaczej i być może przystępniej. Ponadto w naturalny sposób nasuwają się pewne odniesienia do wspomnianej już książki Joanny Orzeł, choć „Sarmatia” pomyślana została inaczej, szerzej, obejmując m.in. wprowadzenie źródłoznawcze oraz genezę mitu sarmackiego wywodzonego z dzieł autorów starożytnych. Wójcik dzieli się z czytelnikiem ciekawymi spostrzeżeniami ogólno-historiograficznymi, zaś Sarmacja, o której pisze, to szerokie pojęcie geograficzno-kulturowe, niezawężone do politycznego ususu. Czy więc ostatecznie jest to koherentne? Tak, choć nie w taki sposób, jakiego wymagalibyśmy od opracowania stricte naukowego. Ten tekst ma własną dynamikę, narzucaną przez specyficzną swadę piszącego.
Jak już wspomniałem, mam wrażenie, iż serial „1670” w ten czy inny sposób inspirował powstanie obu książek. U Wójcika jednak znajdziemy więcej odniesień do kultury popularnej, filmu oraz literatury, poczynając od klasyki, czyli „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Niemniej w pewnym sensie książki J. Orzeł i A. Wójcika można uznać za komplementarne. Choć bardzo różnią się pisarsko i warsztatowo, to ich łączna lektura może dać czytelnikowi ciekawszy i pełniejszy obraz epoki staropolskiej.
W początkowej części dzieła Autor przywołuje nazwiska Adama Leszczyńskiego, Michała Rauszera, Kacpra Pobłockiego i Kamila Janickiego jako „czołowych badaczy i publicystów”, którzy „otwierają nowy kierunek interpretacji naszej tożsamości”, uznany jednak za błędny. I choć w końcowych częściach książki dyskutuje z koncepcją niewolnictwa chłopów, to wydaje się, że trochę zabrakło analizy i dekonstrukcji – błędnych pono przecież – koncepcji wspomnianych chłopomanów, choć Wójcik nieraz pisał o tym na swoim blogu.
Szkoda, że baczniejszej uwagi nie zwrócono na cytaty łacińskie, ponieważ bywa problem z ich poprawnością gramatyczną. Oczywiście nikt nie będzie używał tej książki jak podręcznika gramatyki łacińskiej, przydałaby się tu jednak trochę większa staranność redakcyjna.
No i na koniec kluczowe pytanie, które wszyscy z pewnością sobie zadajecie: czy ta książka warta jest polecenia i lektury? Tak, aczkolwiek w jej odbiorze zapewne decydujący będzie – znów – temperament czytelnika. To książka popularna, ale być może nie dla wszystkich. Jeśli nie podobają Ci się wpisy blogowe Artura, to prawdopodobnie nie zachwycisz się też jego książką. Najlepiej jednak po prostu przekonaj się sam.
niedziela, 25 maja 2025
J. Orzeł, My, Sarmaci
„My, Sarmaci” to nie jest książka o micie sarmatyzmu jako takim, lecz o jego praktycznym zastosowaniu, czyli o polskiej szlachcie XVI-XVIII w. Autorka może nie rozbija z pełną mocą pokutujących do dziś stereotypów dotyczących I Rzeczpospolitej (takich jak spichlerz Europy, niezwykła tolerancja religijna, demokracja szlachecka, obrona Częstochowy, aczkolwiek mnie osobiście zabrakło tu trochę dekonstrukcji mitu przedmurza chrześcijaństwa), jednakże z pewnością je nadkrusza. I to jest, jak uważam, w zupełności wystarczając dla czytelnika niebędącego specjalistą, wobec czego powyższe stwierdzenie nie może być traktowane jako zarzut.
Autorka bardzo umiejętnie odwołuje się różnych klisz i prowadzi czytelnika, pomagając mu zrozumieć świat staropolskiej szlachty. Cytaty tekstów źródłowych przeplatają się z odniesieniami do serialu „1670”, co bardzo ubarwia opowieść.
W kolejnych rozdziałach omówione zostały różne aspekty funkcjonowania państwa polsko-litewskiego, poczynając od ideologii sarmatyzmu, poprzez szlachecką edukację, gospodarkę, wojskowość, życie prywatne, religijne, polityczne aż do postrzegania omawianego fenomenu przez cudzoziemców.
Jest to książka napisana lekko i z polotem, ładną polszczyzną, w sposób wyważony, z zachowaniem wszelkich proporcji i szczyptą poczucia humoru, kompletna, ale nie przegadana, nie rozciągnięta ponad miarę, a jest to jedna z najważniejszych cech dobrej popularyzacji. Summa summarum, jest jedną z najlepszych książek popularyzatorskich z zakresu historii, jakie czytałem. Napisanie takiej książki bez wątpienia wymaga znakomitej znajomości i wyczucia epoki, tym bardziej więc dzieło jest godne polecenia.
czwartek, 22 maja 2025
R. Piwowarczyk, Arka Noego odnaleziona
piątek, 16 maja 2025
K. Łapiński, Najmądrzejszy. Biografia Sokratesa
Czy rzeczywiście mamy do czynienia z „dziełem monumentalnym”, jak chce ta druga? Czy tekst popularny, zaprojektowany na sukces rynkowy i tak prezentowany, można rozpatrywać w kategoriach monumentalizmu? Sprawdźmy.
Krzysztof Łapiński próbuje osadzić swój tekst w kulturze oralnej (choć to określenie w jego książce się nie pojawia), kulturze pamięci. Powołuje się przy tym na prowadzone w początkach XX w. badania nad funkcjonowaniem ludzkiej pamięci. Tymczasem badania takie, obejmujące ludzi zanurzonych w późno nowożytnej multimedialnej kulturze zachodniej, nic nie mówią o tym, jak funkcjonowała pamięć ludzi żyjących około 2500 lat temu. Zmiany społeczne, kulturowe czy technologiczne spowodowały, że nasze umysły działają zupełnie inaczej. Zwracał na to uwagę choćby Marshall McLuhan, ale przecież zmiany, jakie w umyśle i pamięci powodować miało pismo, krytykował już sam Sokrates w platońskim Fajdrosie. Łapiński nie zdaje sobie sprawy, jak wielki anachronizm popełnia. Stawia to jego warsztat naukowy oraz metodologię pod dużym znakiem zapytania.
Jest to jeden z najpoważniejszych błędów w tej książce, jednak ponieważ został popełniony na samym początku, rzutuje na całą dalszą lekturę.
W książce znajdziemy ponadto odwołania do różnych badań psychologicznych, społecznych, etnologicznych, a także do kultury współczesnej, Internetu i mediów społecznościowych oraz osobistych obserwacji i wspomnień Autora. Padają takie określenia jak „antyczny hejter”, które w moim odczuciu są rażące. Wszystko to na uproszczonym poziomie i niestety nie zawsze sensownie (jak choćby w przypadku przywołania zasady nieoznaczoności Heisenberga, które ostatecznie nie jest ani uzasadnione naukowo, ani dowcipne; kłania się Alan Sokal i jego „Modne bzdury”).
Uproszczenia są niezbędnym narzędziem w warsztacie popularyzatora, jednak stosowane nieumiejętnie, bez wyczucia, stają się obosiecznym mieczem. Starając się umieścić życie Sokratesa w odpowiednim kontekście, K. Łapiński pisze już to o wojnach perskich, już to o Atenach V w. p.n.e., już to demokracji ateńskiej, już to o filozofii presokratejskiej czy sofistach, a o wszystkim tym oczywiście w znacznych uproszczeniach. Oczywiście wszystkie te uproszczenia są niezbędne, czy jednak – odwracając pytanie – rzeczywiście niezbędne było opisywanie wszystkich tych kwestii? Czy w tych uproszczeniach nie zanadto rozmywa się zasadniczy temat książki? Tym bardziej, iż ze względu na brak źródeł Autor wielokrotnie musi odwoływać się do analogii, uogólnień czy wręcz spekulacji. A wszystkie te zagadnienia kontekstowe zostały już wielokrotnie opisane w innych opracowaniach, nierzadko znacznie lepiej. Może więc wystarczyłoby odesłanie czytelnika do odpowiedniej literatury? Tym bardziej, że w efekcie otrzymaliśmy opasły, pięciuset stronicowy tom, a dobra popularyzacja powinna cechować się m.in. zwięzłą formą. Takie pytania Autor powinien był sobie zadać pracując nad tą książką, bowiem również jej konstrukcja budzi wątpliwości.
Co do meritum, to nie ma niespodzianek. K. Łapiński streszcza i interpretuje przede wszystkim dialogi Platona, będące głównym źródłem do biografii „najmędrszego człowieka” w historii. Merytorycznie trudno stawiać uzasadnione zarzuty, biografia Sokratesa zrekonstruowana została dość sprawnie i wyczerpująco. Z drugiej strony jednak nie dowiadujemy się w tym zakresie w zasadzie niczego ponad to, co napisał już przed niemalże stuleciem w swoich komentarzach Władysław Witwicki. Brak tu jakichkolwiek nowych interpretacji, hipotez, pytań, ustaleń czy źródeł. Szkoda, gdyż nie ma zasady mówiącej, iż popularyzacja nie może być błyskotliwa.
Zastrzeżenia budzi podawanie niekiedy niekanonicznych – tak to nazwijmy – form tytułów dialogów Platona czy wręcz cytowanie wydań nieistniejących, co niespecjalistom, do których książka jest adresowana, bardzo utrudni ewentualne dotarcie do tekstu źródłowego. Przykładowo cytowany kilkukrotnie „Alkibiades Większy” nie jest dziełem Platona, a polski czytelnik takiego tekstu w ogóle nie odnajdzie. Chodzi bowiem o „Alkibiadesa I” Pseudo-Platona. Jednak ani Pseudo-Platona, ani tym bardziej żadnego Platońskiego „Alkibiadesa Większego” nie znajdujemy w zestawieniu bibliograficznym. Jest to kolejny powód, by bardziej krytycznie przyjrzeć się warsztatowi naukowemu K. Łapińskiego.
Tu dygresja: K. Łapiński zarzucił mi generalną nierzetelność w zasadzie w odniesieniu do każdego akapitu tej opinii. Jest to rozczarowujące, ale całkowicie psychologicznie zrozumiałe. Nikt nie lubi czytać krytycznych opinii o swoich dziełach. Jednym z przykładów mojej nierzetelności ma być powyższe wskazanie błędu, jakim jest powoływanie się na nieistniejące teksty, których opisy nie pojawiają się ani w bibliografii, ani w przypisach. W tym przypadku zresztą Łapiński zarzuca mi nie tylko nierzetelność, lecz także nieuctwo („błagam… tu jest dopuszczalna oboczność, a co do autorstwa - trwałją spory” – pisownia oryginalna). Tymczasem istnieje polski przekład tego tekstu: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4957792/alkibiades-i-i-inne-pisma i w przypadku opracowania popularnego to rozstrzyga sprawę. Dywagacje na temat dopuszczalnej oboczności mogą pojawić się w filologicznym tekście specjalistycznym, natomiast laikowi nie są do niczego potrzebne, a jedynie utrudniają odbiór i uniemożliwiają ewentualne odnalezienie tekstu oryginalnego. No i jak już wspomniałem, w każdej sytuacji czytelnikowi należy podać opis bibliograficzny dzieła, na które się powołujemy. A skoro już o przypisach bibliograficznych mowa, to one także są przez Łapińskiego źle konstruowane. Początkowo o tym nie wspominałem, ponieważ to akurat jest najmniejszy mankament tej książki, którego czytelnicy niespecjalistyczni prawdopodobnie nawet nie zauważą, no ale skoro już temat wypłynął...
Czy więc jest to „dzieło monumentalne”, jak chce M. Środa? Z akademickiego punktu widzenia – nie i owo pochlebne stwierdzenie uznać należy w najlepszym wypadku za nieporozumienie. Prezentowana biografia Sokratesa służyć może jako lektura uzupełniająca dla licealistów planujących studia humanistyczne, z tym wszakże zastrzeżeniem, iż wspomniane powyżej błędy, jakimi jest obarczona, mogą spowodować, że powoływanie się na wiedzę zaczerpniętą z tej książki w czasie egzaminu może skutkować jego oblaniem. Jest to przykład niezbyt udanej popularyzacji, co stwierdzam z niekłamaną przykrością. Przykrością tym większą, że nie mam wątpliwości, iż gdyby całość przeredagować, przebudować w sposób bardziej przemyślany strukturę książki, całość skrócić i poprawić błędy, efekt byłby godny pochwały. W obecnym kształcie ta książka jest nie tyle zła, co po prostu źle pomyślana i zaprojektowana, choć tkwi w niej niewykorzystany potencjał, który mógłby zostać uwolniony przez kompetentnego redaktora.
sobota, 5 kwietnia 2025
S. Pękala, Wojna idei 2.0
Szymon Pękala zaczyna dobrze, postulując otwartość na dialog. Szybko jednak okazuje się, że ta książka jest nie tylko o tym, jak rozmawiać, żeby nie wywoływać lub nie pogłębiać konfliktu, ale także o tym, jak manipulować dyskutantem tak, by skłonić go do rewizji własnego punktu widzenia. Ponadto rozważania Autora dotyczą głównie dyskusji na temat polityki. Czy opisywane przez niego zasady dałoby się przenieść na inne trudne tematy? Zapewne tak, co nie zmienia faktu, że jego perspektywa jest dość jednostronna.
Otrzymujemy zatem poradnik, który stawia sobie dość ambitne cele: „Jest to książka dla osób, które szukają sposobów na rozbrojenie konfliktów w najbliższym otoczeniu oraz na pokojowe poruszanie drażliwych kwestii”.
Z każdego zdania bije stanowcza pewność siebie Autora, co – szczególnie w połączeniu z kolokwialnym stylem – niekoniecznie musi robić dobre wrażenie na czytelniku. Do tego mamy „zdroworozsądkową” argumentację i anegdotyczne przykłady z własnego życia, które mają układać się na praktyczny podręcznik rozmowy z osobami o odmiennych poglądach. A wisienką na tym metodologicznym torcie jest kilkukrotnie powołuje się na kontrowersyjnego kanadyjskiego psychologa Jordana Petersona oraz cytowanie internetowych memów (z podaniem przypisu!).
A skoro już o warsztacie (para)naukowym Pękali mowa, warto zwrócić uwagę na zdanie ze strony 84: „Abstrahując już nawet od stanu szkolnictwa wyższego i dewaluacji nadawanych przez nie tytułów, to studia wyższe w samym swoim założeniu dają (a przynajmniej powinny dawać) podstawy do rozwoju specjalizacji w jakiejś wąskiej dziedzinie, nie zaś do lepszego, pełniejszego zrozumienia konfliktów społeczno-kulturowych”. Jak dowiaduję się z Internetu, Pękala z wykształcenia jest inżynierem po Akademii Górniczo-Hutniczej, co może w jakimś sensie wyjaśniać jego pogląd na cele kształcenia na poziomie akademickim. Nie zmienia to jednak faktu, że cytat ten pokazuje, jak bardzo jego Autor nie rozumie, czym jest uniwersytet humboldtowski i jakie są założenia wyższych studiów innych niż inżynierskie. Bo studia humanistyczne czy społeczne w samym swoim założeniu są dokładną odwrotnością tego, co wydaje się Pękali. Niestety takie niezrozumienie jest częstą przypadłością przedstawicieli nauk ścisłych.
Naiwne jest także jego założenie, że nasi adwersarze będą chcieli rzeczowo, szczerze i z namysłem odpowiadać na nasze pytania o ich motywację i uzasadnienie wyznawanych poglądów. Każdy, kto próbował dyskutować z osobami o odmiennych poglądach wie aż nadto dobrze, że bardzo rzadko się tak dzieje (szczególnie w dyskusjach internetowych). Wszystko to bardzo mocno podważa wiarygodność Autora i z każdą stroną coraz trudniej jest traktować jego wywody poważnie.
Wracając jednak do powodów, dla których sięgnąłem po tę książkę: czy zatem da się rozmawiać z pseudonaukowcami tak, aby zasiać w nich ziarno wątpliwości co do „faktów alternatywnych”, w które wierzą? Jak sądzi Autor „Wojny idei 2.0”, prawdopodobnie tak, wymaga to jednak zastosowania pewnej dozy technik manipulacyjnych. Dyskusja na racjonalne argumenty nie ma sensu. Sam Pękala zresztą pisze wprost: „Nie rozmawiaj na poziomie nauki, bo nie ta sfera jest dla ludzi problematyczna, tylko na poziomie polityki” (s. 145). Ponadto nie jest możliwe przekonanie osób fanatycznie wyznających skrajne poglądy. Warto z nimi dyskutować jedynie o tyle, by ich demaskować i zniechęcać innych do pójścia w ich ślady. Te wnioski nie są zanadto optymistyczne, trudno się jednak z nimi nie zgodzić.
S. Pękala, Wojna idei 2.0. Jak przekonać przekonanych, Znak, Kraków 2025
piątek, 4 kwietnia 2025
J. Kuza, Genialnie zmyślone?
Od połowy książki z rozdziału na rozdział napięcie narasta. Od „Protokołów mędrców Syjonu” (co ciekawe, jak wskazuje Autor, wzorowanych bezpośrednio na XVII-wiecznym pamflecie antyjezuickim) przechodzimy do ogólnonarodowego skandalu związanego z galerią Porczyńskich, a wreszcie do crescendo erotycznych listów Fryderyka Chopina do Delfiny Potockiej, które wywołały burzę na arenie międzynarodowej.
Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy numizmatyki (spektakularne fałszerstwo monet), jak i wielbiciele Witkacego (mistyfikacja ponownego pochówku w Zakopanem w 1988 r.).
Mediewistów mogą zainteresować dwa ostatnie, stosunkowo krótkie teksty o posągu Światowida ze Zbrucza oraz rękopisie Wojnicza.
Jest to dobrze napisana publicystyka historyczna, przyjemna w odbiorze, z ciekawymi ilustracjami, a ponadto z dołączoną bibliografią, która ułatwi zainteresowanemu czytelnikowi dokładniejsze zapoznanie się z poszczególnymi zagadnieniami. Czy warto po nią sięgnąć? Jeśli nie nastawiamy się na opracowanie wysoce specjalistyczne, zdecydowanie tak.
J. Kuza, Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje, Znak, Kraków 2025
sobota, 8 marca 2025
Z. Sitchin, Kroniki Anunnaki
Pseudonauka,
ale momentami nawet zabawna. Autor usiłuje udowodnić, że sumeryjski mit
kosmogoniczny opisuje prawdziwe wydarzenia sprzed około 4,6 miliarda
lat (powstanie planety Ziemia). Według Sitchina ludzkość została
stworzona metodą inżynierii genetycznej przez kosmicznych bogów –
Anunnaki, zamieszkujących „dwunastą planetę”, czyli nieznaną dotychczas
dziewiątą planetę naszego układu słonecznego, nazywaną Marduk/Nibiru.
Według Sitchina planeta ta przybyła z przestrzeni kosmicznej i została
schwytana w pole grawitacyjne naszego Słońca, po czym doprowadziła do
katastrofy kosmicznej, rozbijając planetę Tiamat. Z jednej jej połowy
powstał pas asteroid pomiędzy Marsem a Jowiszem, z drugiej zaś – Ziemia,
która przeskoczyła na swoją obecną orbitę.
Choć
takie ciało niebieskie nie zostało dotychczas odkryte, obliczenia i
symulacje wskazują, że hipotetycznie odległa, masywna planeta może
istnieć. Byłaby ona prawdopodobnie lodowym olbrzymem o budowie podobnej
do Urana i Neptuna, a jej okres orbitalny wynosiłby od 10 do 20 tysięcy
lat (aczkolwiek Sitchin z tekstów sumeryjskich „wyliczył”, że to tylko
3600 lat). Tak czy inaczej jest oczywiste, że przy tak długim czasie
obiegu wokół Słońca nie może na niej istnieć życie w znanej nam postaci
(a Anunnaki muszą być podobni do Homo sapiens, skoro posiadamy ich
geny), ponieważ nie istnieją na niej umożliwiające jego rozwój warunki.
Tego jednak Sitchin oczywiście nie bierze pod uwagę, ponieważ zburzyłoby
to wznoszony przezeń z takim mozołem gmach.
Cała
ta teoria konstruowana jest bardzo na siłę i dopychana kolanem jak
niechcąca się domknąć walizka. Przeczy jej wszystko to, co wiemy o
układzie słonecznym i kosmosie w ogóle, no ale wiadomo, jeśli kosmologia
stoi w sprzeczności z mitologią i przekonaniem wyznawcy
paleoastronautyki, tym gorzej dla kosmologii.
Generalnie
całość argumentacji budowana jest na naciąganiu faktów, anachronicznym
interpretowaniu starożytnych tekstów na potrzeby postawionej tezy oraz
przypadkowych podobieństwach niepowiązanych ze sobą zjawisk.
Wielokrotnie czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że coś takiego w
ogóle przyszło autorowi do głowy, np. gdy autorytatywnie stwierdza, że
przedstawienie węża oplecionego wokół kija (symbolu znanego nam pod
nazwą laski Eskulapa) to nic innego jak wyobrażenie helisy DNA. A to
tylko jeden z wielu przykładów. Krótko o nierzetelności analiz
sumerologicznych Sitchina tylko w odniesieniu do „planety Nibiru”: https://pl.wikipedia.org/wiki/Nibiru...
Po
„Kroniki Anunnaki” można sięgnąć z tego względu, że zasadniczo jest to
kompendium uniwersum Sitchina, opisanego w jego sześciotomowym cyklu
„Kroniki Ziemi” i kolejnych książkach będących ich kontynuacją (w sumie w
języku polskim 13 tomów).
Warto dodać, że to właśnie książki Z. Sitchina plagiatował w „Cywilizacjach kosmicznych na Ziemi” J. Bieszk.
czwartek, 6 marca 2025
J. Bieszk, Cywilizacje kosmiczne na Ziemi
To dzieło komentuje się samo, więc nie będę pisał niczego w rodzaju recenzji. Bieszka wystarczy cytować.
Zadaniem
tej książki jest „przybliżenie Czytelnikom alternatywnego spojrzenia na
prehistorię naszej planety, Ziemi, i jest przeznaczona dla Czytelników,
którzy interesują się historią oraz mają otwarte umysły i poszukują
prawdy historycznej, nie wierząc już w XXI wieku ślepo i bezwolnie
narzuconym ex cathedra starym dogmatom, tylko opierają się na logice,
faktach najnowszych i dowodach, które moim zdaniem powodują, że ‘wieża z
kości słoniowej’ ortodoksyjnej nauki historii, a także archeologii –
rozsypuje się na naszych oczach”.
„W
części 1 pracy chciałbym dokonać krótkiej chronologicznej prezentacji
właśnie tych zaginionych, głównych prehistorycznych cywilizacji,
oparłszy się na przekazach starożytnych Hindusów, Sumerów, Egipcjan i
Greków, zapisanych w sanskrycie, języku protodrawidyjskim i tamilskim
oraz pismem klinowym i hieroglificznym [czy muszę dodawać, że żadnego z
tych języków oraz systemów pisma autor nie zna? – PT], a także na
informacjach zawartych w źródłach ezoterycznych oraz przekazach
channelingowych”.
„Wiadomo też na
podstawie istniejących przekazów, że podczas ostatnich około 2 milionów
lat na Ziemi istniały (czasami równolegle) przez setki lub dziesiątki
tysięcy lat oraz ginęły kolonie kosmiczne z pozaziemskimi rasami. Byli
to m.in. Lirianie, Syrianie, Plejadianie, Arianie, Bakaratinianie,
Nibiruanie, Centaurinie, Weganie, Aremonianie”. Trzeba mieć otwarty
umysł, pamiętajmy.
„Człowiek
(Ziemianin) nie jest tworem powolnej, ciągłej ewolucji naturalnej, lecz
wielostopniowej ingerencji i manipulacji genetycznej, prowadzonej w
długim czasie przez przedstawicieli cywilizacji kosmicznych
przebywających na Ziemi. W pierwszym udanym etapie Plejadianie
doprowadzili d stworzenia humanoida nazwanego Homo erectus, który był
podstawą dalszych kombinacji i ulepszeń genetycznych, prowadzonych już
przez Nibiruanów”.
„Przed II
Potopem (…) Ziemianie żyli dłużej, przeciętnie około 1000 lat (…) oraz
byli wyżsi ze względu na istniejący ochronny firmament wodny
rozciągający się nad Ziemią (…). Według naukowców były to gęsto warstwy
(okapy), zmrożonej pary wodnej otaczające Ziemię (…). Po zniszczeniu
firmamentu wodnego i tym samym zmianie atmosfery ziemskiej, wzroście
promieniowania kosmicznego, rozpoczęcia procesu mutacji ciał Ziemian –
nastąpiła u nich redukcja posiadanych dotychczas 12 genetycznych helis
tylko do dwóch oraz zmniejszenie m.in. poziomu umysłowego, wzrostu i
długości życia. (…) Ostatecznie „ustawił” to wbudowany przez Nibiruanów
„genetyczny bezpiecznik”, ograniczający życie Ziemian przeciętnie do
około” 98 lat.
Owi kosmici byli
istotami czterowymiarowymi, które posiadały zdolność do przystosowania
się do funkcjonowania w rzeczywistości trójwymiarowej. Z tego powodu
niejednokrotnie przybierali postaci hybryd, które dziś znamy ze
starożytnych przedstawień bogów z głowami zwierząt.
Jest
to czyste science fiction i jako takie mogłoby nawet dobrze się czytać
(gdyby tekst solidnie opracować literacko). Problem w tym, że autor
twierdzi, że jego bajania to prawdziwa nauka, poparta twardymi dowodami
(co jest oczywistą nieprawdą), a co więcej – jest to prawda naukowa w
przeciwieństwie do tego, co głosi zafałszowana nauka akademicka. Cała
książka składa się z perełek w rodzaju: „Wydobyte złoto Nibiruanie
wykorzystywali do napraw uszkodzonego pola siłowego wokół gwiazdolotu
Nibiru oraz produkowali z niego białe złoto w proszku, tzw. ma-na, które
konsumowali, dzięki czemu mogli przebywać w dobrej kondycji fizycznej i
psychicznej w ziemskich warunkach”.
Kosmici
opuścili Ziemię dopiero ok. 500 r. p.n.e. I z całej tej liczącej dwa
miliony lat obecności po kosmicznych bogach do dziś pozostały jedynie…
obrobione kamienie. Tak właśnie – żadnych zagubionych narzędzi, choćby
boskiego śrubokrętu upuszczonego w piasek, ba, nawet nakrętki czy śrubki
sprzed miliona lat, żadnych pozostałości maszyn, żadnych śladów
infrastruktury przemysłowej, żadnych fabryk, linii energetycznych,
szlaków transportowych, kosmodromów, centrów przetwarzania danych,
serwerowni, magazynów, wraków zniszczonych pojazdów, żadnych bibliotek,
dokumentów, próbek pisma, kompletnie nic poza kamiennymi budowlami,
takimi jak piramidy egipskie, cyklopowe mury w Ameryce Południowej itd.
Facet pisze to śmiertelnie poważnie. Pamiętajcie, żeby nigdy nie pytać
mężczyzny o zarobki, kobiety o wiek, a Bieszka o źródła.
Ostatnio przeczytałem sporo pseudonaukowych książek, ale ta jest zdecydowanie najgłupsza z nich.
G. van der Aardweg, Nauka mówi ‘NIE!’
R.F. Kennedy jr., Prawdziwy Anthony Fauci
Jest to znakomity przykład
tego, jak tekst wysoce specjalistyczny, którego autor posługuje się
specjalistycznym językiem i terminologią oraz stawiający pewne słuszne
tezy (choć nie z zakresu nauki), bazujący na dorobku nauki (w tym
przypadku medycyny, jednak pamiętać przy tym trzeba, że autor nie jest
lekarzem, tylko prawnikiem) może być w gruncie rzeczy tekstem
pseudonaukowym, propagującym teorie spiskowe. Mający wzbudzić szacunek i
zaufanie naukowy sztafaż służy zamaskowaniu głównego celu, którym jest
propagowanie treści pseudonaukowych i teorii spiskowych. Teza tej
książki jest oczywista: pandemia COVID była działaniem planowym,
przeprowadzonym przez grupę wpływowych bogaczy manipulujących rządami
państw świata zachodniego oraz naukowcami celem dalszego bogacenia się.
Informacje kontekstowe na temat Kennedy'ego podaję za Wikipedią.