Wydawnictwo
słowo/obraz terytoria opublikowało kolejną już, po Śmierć i tekst: sytuacja ostateczna w perspektywie słowa i Emaus oraz inne spojrzenia do wnętrza Pisma,
książkę wybitnego filozofa i historyka religii, profesora Zbigniewa Mikołejko. We władzy wisielca częściowo kontynuuje i
rozwija pewne wątki, które pojawiały się już w poprzednich tekstach. Jak jednak
określić przedmiot tej książki? Czym jest dla Autora wisielec? Jak sam
odpowiada na to pytanie: „Niepowabnym, ale na swój sposób bezczelnym i
wszechmocnym »bohaterem« tej książki jest wisielec – jedna z zasadniczych i
najbardziej »wymownych«, obok topielicy czy wampira, figur śmierci w kulturze
Zachodu, w jego wyobraźni i egzystencjalnej praktyce”. Nie chodzi zatem (a
przynajmniej nie tylko) o wisielca jako takiego, w jego cielesnej postaci, lecz
o pewną przenośnię. Wisielec staje się figura
mortis.
Istotnie,
postaci, o których pisze Mikołejko, historyczne czy też mityczne, nie zawsze
dyndają na stryczku, ponosząc śmierć wskutek „przerwania rdzenia kręgowego w
odcinku szyjnym”. Ot choćby Marsjasz, przywiązany za ręce do drzewa i obdarty żywcem
ze skóry…
Bo
rzecz zaczyna się od mitologii. Autor pokazuje wędrówkę i przemianę mitu, np.
tego o Erigone, która powiesiła się po śmierci ojca, Ikariosa, zabitego przez
pasterzy. Dionizos obrócił wówczas swój gniew przeciwko Atenom, z których
pochodzili zabójcy. By zadośćuczynić bogu, wyrocznia nakazała odprawianie
rytuałów przebłagalnych, których echem ma być zjawisko tarantyzmu apulijskiego,
badane w latach 50. XX wieku. To tylko jeden przykład, lecz w mitologii często
samobójcza śmierć wisielca, spowodowana presją, zagrożeniem hańbą gorszą od
śmierci czy rozpaczą, wymaga przebłagalnych rytuałów, sprawowanych przez
kolejne stulecia, nawet kiedy nikt nie pamięta już ich pochodzenia.
W
mitologii w zasadzie tylko kobiety giną śmiercią wisielczą. Powieszenie to
kobieca śmierć. I tu spotyka nas pierwsze zaskoczenie. Otóż na zakończenie tego
długiego rozdziału, naszpikowanego cytatami z dramatów antycznych i
przeładowanego imionami ich bohaterów, Autor stwierdza, że i tak wszystko to, o
czym tu pisał, ma się nijak do czasów nowożytnych. Nie istnieją elementy
współczesnej kultury, które można byłoby tłumaczyć za pomocą mitu kobiecej wisielczej
śmierci, ta bowiem „zastrzeżona w antycznej Grecji dla kobiet, w epokach
następnych staje się domeną mężczyzn” (wspomniany powyżej tarantyzm wywodzi się
od rytuałów przebłagalnych, a nie od powieszonej kobiety). Przeskakuje przy tym
bezpośrednio od starożytności do XIX wieku. Lektura tego rozdziału pozostawia
wrażenie, iż pozbawiony jest on konkluzji.
Rozdział
trzeci traktuje o wisielcach w Biblii, według której „wiszący jest przeklęty”,
a śmierć wisielcza jest hańbiąca. Tutaj nieco dziwne wydawać się może uznanie krzyża
za szubienicę Chrystusową; Chrystus bowiem, według Autora, poniósł swego
rodzaju śmierć wisielczą. Szybko jednak, jakby nieco wstydliwie uciekając od
tego stwierdzenia, przechodzimy do postaci najsłynniejszego wisielca w dziejach
– Judasza. Stał się on najbardziej nośnym symbolem, postacią usprawiedliwiającą
przez dwa tysiąclecia chrześcijański antysemityzm. Mikołejko mocno eksploatuje
wątek Judasza pisząc o zdrajcach, którzy skończyli na stryczku. Podaje wreszcie
swoją interpretację postaci wisielca, szczególnie pojawiającej się w Starym
Testamencie.
Bez
wątpienia Iskariota jest postacią bardzo ważną dla teologii i kultury, jednakże
czy akcentowanie szczególnie tej jego roli, w której wcielił się on w wisielca,
nie wypacza przekazu Ewangelii? Przecież zasłynął on głównie tym, co zrobił
wcześniej i jaką zapłatę za to otrzymał, a nie późniejszym aktem samobójczej
śmierci. Domyślać się można, że nie o to Autorowi chodziło, nie jestem jednak przekonany,
czy pisząc tę książkę miał on świadomość, że po publikacji tekst wymknie się
spod jego kontroli, czytelnik będzie budował na nim własne konstrukcje i
odczytywał go we własny sposób. A jeśli nie będzie skupiał się nieustannie na
odgadywaniu zamierzeń Autora, odczyty te mogą być naprawdę różne. I nie trzeba
nawet specjalnie złej woli, żeby przekręcić jego intencje. Nie prowadzi on bowiem
niestety czytelnika logiką swojego wywodu. Raczej, plącząc wątki i tropy, stara
się go zdezorientować i zgubić. Zamęt powiększa jeszcze naszpikowanie tego
rozdziału zbyt wieloma i zbyt długimi cytatami z Biblii.
Rozdział
czwarty to skok w wiek XVII. I znów, wisielec gdzieś tam jest obecny w obrazach
holenderskich mistrzów, ale bardzo pośrednio, daleko w tle, nie jako zewłok
wiszący na sznurze, lecz jako nieboszczyk, którego ciało poddawane jest sekcji,
czy nawet jako sam szkielet, i Autor bardzo musi się natrudzić, żeby przywołać
go bliżej, żeby nie umknął nam z pamięci. Owszem, wiemy już z książki Grégoire’a Chamayou,
wydanej niedawno przez słowo/obraz terytoria, że medycy pozyskiwali ciała, na
których mogli prowadzić sekcje, głównie od skazańców, którzy ginęli na
szubienicy, jednak, jednak jakież znaczenie dla wyobraźni Zachodu ma fakt, że
szkielet, na którym prowadzono lekcję osteologii uwiecznioną na jednym z
obrazów, pochodził od wisielca? Czy jest to fakt, który cokolwiek zmienia w
odbiorze malowidła? Czy stawia jego interpretację w nowym świetle? Czy widz w
ogóle o tym wie? Czy jeśli nawet o tym pamiętamy, to oprócz refleksji nad
historią społeczną Europy (jej niesprawiedliwości społecznej), czy prowadzi nas
to do rozważania roli wisielca w wyobraźni kulturowej naszej cywilizacji? Znów,
taka konstrukcja wydaje się mocno naciągana. Czy zamiast dogryzać dawnym
malarzom, iż „niczego się nie nauczyli” od Rembrandta (którego obraz Lekcja anatomii doktora Tulpa również
interpretowany jest nazbyt nowocześnie; co wolno poecie, niekoniecznie wolno
również naukowcowi) i przedstawiali motyw lekcji anatomii inaczej, niż by tego
chciał Mikołejko, czy zamiast tego więc nie bardziej zasadnie byłoby spojrzeć
na ich dzieła w kontekście historycznym, a nie ahistorycznie, anachronicznie,
jak czyni to Autor? Czy nie słuszniej byłoby rozważać, co nam mówią te obrazy o
przeszłości, o czasach, w których powstały, zamiast z perspektywy profesora
historii religii piszącego w początkach XXI wieku, przyjmując pozę wyższości
wyrokować, że przedstawili swój temat w niewłaściwy sposób?
Na
samych tych obrazach nie ma żadnej wskazówki, że oto dokonuje się sekcja
wisielca. Mówi nam o tym dopiero wiedza kontekstowa, płynąca spoza
analizowanego źródła. Jakie więc ma to znaczenie dla przedmiotu pracy
Mikołejki? Nie widzimy przecież wisielca, tylko rozkrojonego trupa, o którym
nikt nie myśli jako o wisielcu. Charakterystyczne, że tu Autor wplata również obrazy
przedstawiające sekcje zwłok nie-wisielców, w tym noworodka. Znów nie ma to nic
wspólnego z przedmiotem książki i wydaje się być usprawiedliwione jedynie
zamiłowaniem Autora do makabry. Są tu wreszcie motywy, które wprost powtarzają
się za książką Chamayou (s. 252-253).
Mikołejko
chwilami bardzo daleko odchodzi od tematu książki, jak już wspominałem, wciskając
gdzie się da rozwlekłe cytaty (rozdziały II i III), rozwodząc się nad biografią
doktora Tulpa (tego Tulpa z obrazu Rembrandta), pisząc o tulipanowej gorączce w
Holandii, czy też czyniąc daleką wycieczkę w kierunku historii anatomii
(rozdział IV). Robi to chwilami wrażenie rozpaczliwego zapełniania stronic
słowami, podczas gdy wisielec zostaje zepchnięty całkiem na bok i zapomniany. Czytelnik
odnosi wrażenie, iż owa postać wisielca odgrywała w wyobraźni Zachodu znikomą
rolę i w istocie nie ma za bardzo o czym opowiadać, a materiał stanowiący
esencję książki można by skondensować do kilkunastostronicowego eseju. Wydaje się
więc, że z korzyścią dla dzieła byłoby, gdyby zaplanować je inaczej, na odwrót
wręcz: jako podróż przez historię sztuki, gdzie tekst towarzyszy materiałowi
ilustracyjnemu (bardzo przecież obfitemu, w książce znajdziemy niespełna 350
reprodukcji), objaśnia go i komentuje. Takie przeformułowanie ułatwiłoby także
odbiór dzieła oraz nadało nową głębię erudycyjnym, bez wątpienia erudycyjnym
esejom Mikołejki.
Który
czasem też naciąga, nagina temat. Różne mity łączą się pod jego piórem w
strukturalną całość, choć nie zawsze zrozumiale (Marsjasz z wężem; czy wąż też
jest wisielcem? Wydaje się, że tak, chyba tak, przecież opleciony wisi na lasce
Asklepiosa, Arona i Mojżesza). Wisielcem jest Chrystus, chociaż wisi na krzyżu,
nie na szubienicy. Asocjacje są dalekie, jednak Mikołejko wskazuje w ten
sposób, że motyw kaźni Marsjasza pojawia się w kulturze zachodniej aż po XX
wiek, poprzez męczeństwo świętych, jego przedstawianie w sztuce nowożytnej, aż
po ludobójstwo i obozy koncentracyjne, których barbarzyństwo i wynaturzenie
wyrażało się także w produkcji przedmiotów codziennego użytku z ludzkiej skóry.
Mit przenika i kształtuje rzeczywistość. W istocie jednak nie chodzi tu o
wisielca, tylko o obdzieranie ze skóry. To ten motyw z mitu o Marsjaszu jest
najważniejszy, to on się powtarza aż do końca XX w. I sam Mikołejko będzie
wracał później do tej postaci, ale właśnie nie jako wisielca, tylko odartego ze
skóry nieszczęśnika. Więc… znów pytamy: gdzie ten wisielec?
Piąty
rozdział, poświęcony szubienicy, jest najbardziej, by tak powiedzieć, konkretny,
treściwy. Ale też najbardziej wstrząsający, a wręcz drastyczny, poprzez
zamieszczone tu reprodukcje zdjęć (już nie tylko drzeworytów czy obrazów, ale
autentycznych zdjęć) martwych ciał, powieszonych za szyję lub za nogi (Benito
Mussolini, jego kochanka oraz trzej działacze faszystowscy), trupa Alfreda
Jodla po zdjęciu z szubienicy, kobiety powieszonej na drzewie i huśtanej przez żołnierzy…
Ten chyba rozdział jest najbardziej wartościowy, to on dopiero w większym
stopniu zmusza do refleksji nad historią i kondycją naszej cywilizacji. Chwyta niespodziewającego
się takiego efektu czytelnika w swoje sidła i druzgoce go. Starożytna mitologia
pozostaje dla nas tylko mitologią i nie ma aż tak dramatycznego wymiaru, jak
wydarzenia bliższe nam, których świadkami możemy się stać, tak, stać się w
pewien sposób, oglądając fotografie. By dopełnić efektu, rozdział kończy się
opisem egzekucji (przez powieszenie, oczywiście) słonicy. Oraz egzekucji innych
zwierząt, które popełniły przestępstwa. Opisy znów uzupełnione są fotografiami.
We władzy
wisielca
to długa podróż przez historię sztuki i literatury, podróż fascynująca i urzekająca,
choć trasa jej została źle zaplanowana. Tłuczemy się więc po bezdrożach, wybojach
i manowcach, raz po raz tracąc z oczu szlak i cel wyprawy. Za to wehikuł, do
którego nas zaproszono, zaiste jest wspaniały. Książka została pięknie wydana,
połowę jej objętości stanowią ilustracje, reprodukcje dzieł sztuki. Napisano ją
językiem, który uwodzi i otumania, okraszono cytatami z poezji, ją samą również
czyniąc poetycką. Znajdziemy tu interpretację dzieł sztuki antycznej,
średniowiecznej i nowożytnej (rzeźb, mozaik, malowideł). Czego się jednak z
niej dowiedziałem? Co niesie ze sobą ta lektura? Poszerza moją wiedzę, czy
tylko rodzi niepokój? Mam mieszane uczucia.
Materiał
uporządkowany został przez Autora chronologicznie w kolejnych rozdziałach. Porządek
taki nie budziłby sprzeciwu, gdyby nie to, że pierwszy rozdział dotyczy mitów starożytnej
Grecji i ich wpływu na wyobraźnię Zachodu do czasów współczesnych. Drugi rozdział
skraca zasięg czasowy, mówi bowiem o Biblii i jej wpływie na wyobraźnię Zachodu
do czasów współczesnych, itd. Miesza się tu poezja Sylwii Plath z mitologią i,
jakże by inaczej, bez tego obejść się nie może – w miłosnym uścisku splatają
się Eros z Tanatosem. W jednym alembiku macerujemy wszystko, co akurat znajduje
się pod ręką, od mitologii greckiej, poprzez Hannibala Lectera, aż do Świata według Kiepskich. I jedyne, czego
tu brak, to lidera pewnej populistycznej partii politycznej, który skończył
życie na stryczku we własnym gabinecie.
Tylko
co to wszystko tak naprawdę znaczy? Czy trzeba sięgać aż do starożytnych mitów,
żeby tłumaczyć okrucieństwo czasów nam współczesnych? Co Mikołejko chce tą książką
powiedzieć? Czy po prostu upaja się okrucieństwem? Bo nie sposób nie zauważyć,
że zdecydowanie bardziej fascynuje go obdzieranie ze skóry, ćwiartowanie i
wywlekanie wnętrzności, a także wnętrzności wypływające, niż samo wieszanie. Patrzenie
na znieruchomiałego wisielca (jedynie powieszonego) nudzi go. Dopiero kiedy z
powieszonym ciałem coś się dzieje (a dzianie się, tak, dzianie, a nawet
stawanie się wisielca oznacza poddawanie go brutalnym okaleczeniom, dynamice
tortur), dopiero wtedy w oku profesora pojawia się błysk zaciekawienia. Zwolennicy
makabry zapewne będą usatysfakcjonowani lekturą. Czy jednak będzie ona równą
przyjemnością (no tak, przyjemnością, tym bowiem jest ciekawa lektura, ale tu
słowo to nie jest całkiem na miejscu) dla osób zainteresowanych (tylko) historią
kultury, ale niekoniecznie horrorem w wydaniu gore?
Ale
może ja tylko nie potrafię spojrzeć na tę książkę szerzej? Tak, być może. Ale chciałbym,
żeby książka, którą czytam, była o czymś. O czymś konkretnym. I żeby jej Autor
wiedział, o czym chce mi opowiedzieć. Wiedział konkretnie. W tym przypadku
pogubiliśmy się obaj.
Zbigniew
Mikołejko, We władzy wisielca: z dziejów
wyobraźni Zachodu, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz