Przeczytałem, żebyście Wy nie musieli. Choć w zasadzie w zupełności wystarczyłoby przeczytanie samego wstępu. Już on daje wyobrażenie, czym jest cała ta książka. Ale nie uprzedzajmy faktów.
„Zakazana nauka” to zbiór artykułów różnych autorów, publikowanych wcześniej w czasopismach, m.in. w magazynie „Atlantis Rising”, poświęconym… no tak, zgadliście: Atlantydzie, cywilizacjom sprzed potopu, zaawansowanej technice starożytności itd.
Autorzy tych tekstów uważają, że uprawiają „naukę alternatywną”, którą uznają za jedyną prawdziwą naukę, w odróżnieniu od nauki akademickiej – zakłamanej, skostniałej, służącej wyłącznie realizacji interesów bliżej nieokreślonego establishmentu i ochronie zbudowanych na kłamstwie, lenistwie i konformizmie karier, nie zaś poznawaniu prawdy o świecie. Tradycyjni naukowcy to „ludzie, którzy sami obwołali się strażnikami naszego współczesnego zbioru zasad obejmującego prawo naturalne - innymi słowy „dozorcy paradygmatow”, fundamentaliści z innego kościoła - nie chcą lub nie potrafią zauważyć możliwości, które istnieją poza ograniczeniami naszego obecnego rozumowania. Ci „wyżsi kapłani” panującej nauki uwielbiają klasyfikować wszystkich, którzy nie zgadzają się z ograniczeniami nałożonymi na rzeczywistość, jako zwolenników „nadprzyrodzonego” albo jeszcze gorzej. Innymi słowy, uważają tych, którzy myślą inaczej niż oni, za ignorantów i ludzi zabobonnych, jeśli nie za amatorów czarnej magii.”
Kluczowym pojęciem wydaje się być owa niezgoda na ograniczenia nakładane (np. przez prawa fizyki) na rzeczywistość. I faktycznie, „naukowcy alternatywni” odrzucają te ograniczenia, pogardliwie spoglądając na naukę tradycyjną, która z założenia funkcjonuje w ramach tychże ograniczeń.
Przykładowo, jak stwierdza we wstępie J. Douglas Kenyon, zjawiska nadprzyrodzone podlegać mają pewnym prawom, których nie znamy i nie rozumiemy. Według przedstawicieli „nauki alternatywnej” na tym polega zasadniczy problem: akademicy odrzucają wszystko to, czego nie potrafią wyjaśnić, oni sami zaś mają otwarte umysły, szersze horyzonty i nie pozwalają się zamknąć w ciasnych ramach tego, co da się udowodnić. Jak stwierdza David Lewis, „nieugiętym sceptykom brakuje subtelności rozumowania”
Naukowcy akademiccy są tu brutalnie atakowani, mieszani z błotem i nazywani fanatykami. Autorzy krytykują „naukowy materializm”, demaskatorów, sceptyków oraz ekspertów (tak, to epitet!), którzy nazywani są rzekomymi autorytetami, zarozumialcami i oskarżani o nietolerancję i niekompetencję; establishmentem, „małodusznymi ludźmi, oczerniającymi innych, aby utrzymać zagrożone dogmaty”. Bo nauka tradycyjna zajmować się ma tylko obroną dogmatów, a nie poszukiwaniem prawdy.
Co charakterystyczne, przez „naukowców alternatywnych” akademicy krytykowani są za błędy w podstawowej metodologii naukowej. Jest to ciekawe szczególnie w kontekście owych ograniczeń, których prawdziwa, czyli alternatywna nauka nie znosi; czy metodologia nie jest takim niepotrzebnym ograniczeniem? Wytyka się im także, że nie potrafią ocenić naukowych podstaw takich dziedzin, jak „pamięć wody” czy medycyna alternatywna. Współczesna nauka akademicka jakoby nie „sprzyja otwartym badaniom i wolnej wymianie wyników”.
Dowiadujemy się też, że „gdy samozwańczy eksperci objawionej mądrości obecnego porządku wpadają we wściekłość, powinni odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę ich rozsierdziło. Jeśli są tak pewni wiarygodności swojej sprawy, co może ich niepokoić w naszych „tyradach” ? Wydaje mi się, że zbytnio protestują, ponieważ mają wątpliwości co do swojego stanowiska, których po prostu nie wyjawiają.” Jak wyjaśnia redaktor, „w tej książce mamy (…) zamiar udowodnić, że tak zwani luminarze nauki - zajmujący miejsca autorytetów w dzisiejszych twierdzach władz naukowych - mogą być oszustami”. „Współcześnie nauka jest praktycznie na usługi rządu i biznesu, zależy od ich funduszy oraz innego rodzaju wsparcia. To oni dyktują warunki, a nauka tańczy, jak jej zagrają”, a ponadto „niestety w rzeczywistości świat nauki bardziej przypomina skrzyżowanie więzienia o zaostrzonym rygorze z zakładem dla osób chorych psychicznie, z dużym dodatkiem inkwizycji”. I żeby postawić kropkę nad i, „dzisiaj żyjemy w świecie absolutnej fikcji propagowanej przez establishment naukowy.”
Tymczasem „w czasach Internetu i powszechnej dostępności nowoczesnych łączy telekomunikacyjnych, kiedy istnieje wiele czasopism i biuletynów poświęconych alternatywnym technologiom energetycznym, wrogi establishment ma znacznie mniejsze możliwości blokowania innowacji naukowych i ich zwolenników”. Każdy użytkownik Internetu wie, jak wielkim śmietnikiem jest sieć. Ta triumfalna deklaracja Williama P. Eiglesa ma drugie, szydercze dno, z którego autor chyba nie zdaje sobie sprawy. Swoją drogą, to intrygujące założenie, że wszystko, co jest blokowane przez wrogi establishment, zyskuje tym samym wartość innowacji naukowej.
Z kolei „uczeni, którzy sprzeciwiają się temu systemowi lub stwarzają rzeczywiste problemy, są poddawani rożnego rodzaju szykanom (…) Niektórzy niezależni uczeni byli straszeni i napastowani, doznawali powtarzających się włamań i niszczenia laboratorium, a nawet ich zabijano [sic! – PT]. Niektórzy byli także wsadzani do więzienia, a innym konfiskowano i niszczono prace oraz wyposażenie”. „Nauka alternatywna”, która ma być jedyną prawdziwą nauką, jest bez skrupułów tępiona i zakazywana przez ów establishment. „Naukowcy alternatywni” w dążeniu do prawdy gotowi są poświęcić kariery, spokój, majątek, a nawet życie, podczas gdy akademicy poświęcają prawdę dla wygodnych posadek; taka polaryzacja nie jest już tylko niemądra, lecz może być wręcz groźna, jeśli zwolennicy „nauk alternatywnych” uwierzą, że naprawdę mogą zapłacić życiem za dociekanie prawdy. Na te właśnie zjawiska wskazywać ma tytuł książki.
Jej osią jest teza, że pewne zjawiska, których nauka akademicka nie potrafi wyjaśnić, arbitralnie obłożone zostały przez naukowców anatemą, a dyskusja nad nimi została sensu stricto zakazana. Całość przedstawiać ma DOWODY na to, że PRAWDA nie jest tym, do czego prowadzą wyniki badań akademickich, ponieważ nie da się jej „ujmować w sztywne ramy” nauki.
Bardzo ciekawe jest, czym dla autorów są dowody naukowe. Otóż nie ma to zupełnie nic wspólnego z dowodami naukowymi pochodzącymi z obserwacji, weryfikowalnych eksperymentów czy obliczeń. Jeżeli jakaś teoria „alternatywna” zostaje obalona przez naukę akademicką lub też ta jej po prostu nie potwierdza, wyniki tradycyjnych badań naukowych nie zostają uznane przez „naukowców alternatywnych” za posiadające rangę dowodową. Opinia naukowców zupełnie się nie liczy: „Przedstawimy tu wiele kontrowersyjnych teorii, które rzekomo zostały obalone po licznych sporach, chociaż tak naprawdę w ogóle nie były przedmiotem żadnej dyskusji”. Równocześnie oficjalna nauka, kierowana najniższymi pobudkami, nie wykorzystuje jakoby „dowodów” przedstawianych przez dziwaków.
A takimi „dowodami” mają być m.in. badania opinii społecznej. Ponieważ „w raportach Gallupa czytamy, że „trzech na czterech Amerykanów przyznaje się do wiary w sprawy nadnaturalne””, to zjawiska nadprzyrodzone muszą być prawdziwe („Raporty Gallupa to nie jedyny dowód na słabość współczesnej nauki”). Proste, prawda? I analogicznie, „podobne do siebie świadectwa setek osób, zebrane w książce doktora Raymonda Moody’ego Życie po życiu, są dowodem na istnienie transcendentnych rzeczywistości”.
Jednym z pozytywnych bohaterów jest psycholog John Mack, pracujący z osobami twierdzącymi, że zostały uprowadzone przez UFO, który uwierzył, że opowiadane przez nich wydarzenia wydarzyły się naprawdę (z tą bzdurą rozprawił się Carl Sagan w książce „Świat nawiedzany przez demony”, nie piszę więc o tym więcej).
Innymi słowy, „naukowcy alternatywni” mają cechować się otwartym umysłem, której to cechy całkowicie brakuje naukowcom tradycyjnym. „(…) oskarżenie krzywdzące ludzi, którzy nie boją się występować przeciwko oficjalnym poglądom, może brać się jedynie z głębokiego strachu części konwencjonalnych uczonych. Wyczuwają oni, że wciąż rosnąca liczba przekonywających dowodów dostarczanych przez współczesnych atlantologów naraża na szwank ich kariery.”
Prymitywną próbą manipulacji jest wzywanie naukowców do przedstawienia dowodów na nieistnienie zjawisk uznawanych przez „naukowców alternatywnych” za rzeczywiste, np. reinkarnacji. Otóż jeśli mówimy, że jednorożce nie istnieją, nie wymaga się od nas udowodnienia tej tezy. Przeciwnie, dowodów oczekujemy od kogoś, kto będzie twierdził, że są one bytami realnymi. Dokładnie tak samo działa to w przypadku Boga, życia po życiu itd. Ciężar przedstawienia dowodów spoczywa na tych, którzy twierdzą, że jakieś zjawiska rzeczywiście istnieją. Pseudonaukowcy jednak domagają się od nauki dowodów na ich nieistnienie. Niemożność naukowego udowodnienia nieistnienia jednorożców uznawana jest automatycznie za słabość całej tradycyjnej nauki i powód do jej unieważnienia.
Za argument przeciwko nauce tradycyjnej uznawane są także eksperymenty, które zakończyły się wynikami negatywnymi. Jest to jakoby „marnotrawienie pieniędzy podatników”, „rodzaj zapomogi od urzędników, którą społeczność fizyków opłacana przez rząd może bezkarnie wyrzucać w błoto”. Tymczasem takie doświadczenia dla nauki są również cenne, gdyż pozwalają testować nowe hipotezy i udowadniać, która z nich nie odpowiada prawdzie. Eugene Mallove wykazuje się kompletnym niezrozumieniem, jak działa nauka.
Na każdej niemal stronie mamy do czynienia z naciąganiem faktów, przeinaczaniem i odwracaniem kota ogonem. Na przykład zupełnie neutralne zdania dotyczące zjawisk fizycznych, napisane przez prawdziwych naukowców, ale cytowane wybiórczo i poza kontekstem, mają być dowodami na istnienie rzeczywistości pozazmysłowej czy innych „faktów alternatywnych”. Wielokrotnie mamy też do czynienia z zabiegiem przeciwnym, kiedy tego rodzaju stwierdzenia wyrywane są z kontekstu i sprowadzane ad absurdum, co ma udowadniać nieuctwo, krótkowzroczność, hipokryzję i kłamliwość akademików. Naciągane? Oczywiście. Ale tak właśnie działa „nauka alternatywna”.
Co jeszcze mamy w tej książce? Mamy obronę teorii inteligentnego projektu połączoną z dyskredytowaniem darwinowskiej teorii ewolucji: „Kult darwinizmu, jak nam się wydaje, uzurpuje sobie rolę kapłaństwa, które pozornie obalił, twierdząc, że tylko on może dostarczyć odpowiedzi, których szuka świat. A jednocześnie jego wyznawcy udawali niewiniątka, kiedy kwestionowano spójność teorii i podważano jej autorytet” (J. Douglas Kenyon).
Mamy też obronę prawdziwości relacji na temat uprowadzeń przez UFO, życia po życiu, zimnej fuzji i Atlantydy. Mamy zachwyt nad geniuszem starożytnej techniki (zgodnie z oczekiwaniami pojawiają się klasyczne przykłady wykorzystywania urządzeń elektrycznych w starożytnym Egipcie i Mezopotamii czy też wielkiej piramidy w Egipcie, która nie jest tym, czym jest według nauki tradycyjnej), mitologią Dogonów mającą przedstawiać wiedzę z zakresu fizyki kwantowej, wybitną wiedzą astronomiczną ludzi żyjących tysiące lat temu i tworzących z głazów, megalitów czy budowli mapy galaktyki. Mamy całkiem serio obeliski na Księżycu (Len Kasten pisze o tym z całą powagą, choć mamy już początek XXI w., dołączając nawet fotografię), eter, negacjonizm klimatyczny, zorzę polarną jako ogromną energię, „która po zachodzie słońca płynie przez jądro planety z powrotem do atmosferycznego dynama (wiru), z którego pochodzi” (Ziemia posiada specjalną nocną (!) energię, nieznaną ludzkiej nauce) i wreszcie fotografie potwierdzające, że „woda jest wrażliwa na myśli i emocje” („Badania Emoto wskazują, że niezdrowa woda z kranu, która nie potrafi właściwie krystalizować, może być przekształcona tak, by formowała piękne kryształy przez siłę myśli skoncentrowanej na miłości. Emoto odkrył, że najbardziej skuteczne jest połączenie „miłości i wdzięczności””, zaś „Debaty polityczne zazwyczaj mają negatywny wpływ na zdolność wody do krystalizacji.”); ponadto „woda pamięta i potem przekazuje informację”.
Według jednej z teorii, w obcym pojeździe kosmicznym, który rozbił się pod Roswell, znaleziono wiele zaawansowanych pozaziemskich urządzeń i technologii, które rząd USA utajnił i w sekrecie przekazał firmom komercyjnym, by zidentyfikowały ich przeznaczenie oraz zasady działania, a następnie wprowadziły je do produkcji i skomercjalizowały. Jednym z tych zaawansowanych urządzeń z Kosmosu miałby być poczciwy tranzystor, opatentowany niedługo później przez Bell Labs. Jak wyglądał ów tranzystor, można zobaczyć na zdjęciu w Wikipedii. Każdy sam może poszukać odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście jest to technologia kosmiczna oraz ile takich tranzystorów byłoby potrzebnych w pojeździe umożliwiającym podróże międzyplanetarne.
Warto też zacytować fragment jednego z najbardziej bzdurnych artykułów z tego zbioru (Peter Bros, „Inkwizycja: proces Immanuela Velikowsky’ego”): „W latach 40. XX wieku urodzony w Rosji Immanuel Velikovsky, badacz i znawca języków, natknął się na pewien starożytny rękopis. Gdy go przeczytał, uwierzył, że wymienione w Biblii plagi rzeczywiście kiedyś się wydarzyły. Jego zdaniem starożytne wzmianki były odzwierciedleniem prawdziwych wydarzeń, a źródłem biblijnych plag mogło być pojawienie się wielkiej komety, która - jak to przedstawiają starożytne pieczęcie sumeryjskie – walczyła z Ziemią, mijając ją na niebie. Velikovsky doszedł do wniosku, że kometą tą była w istocie Wenus. Planeta znalazła się w Układzie Słonecznym kilka tysięcy lat temu, a mijając Ziemię i Marsa, zmieniła ich ówczesne orbity. W rezultacie intruz zajął miejsce na niemal okrągłej orbicie pomiędzy Merkurym a Ziemią”.
Jest to brednia wręcz piramidalna. Po pierwsze, Velikovsky natknął się na pewien starożytny rękopis, jednak nie wiadomo, o jaki rękopis chodzi, jak stary, w jakim języku spisany ani gdzie nastąpiło natknięcie. Po drugie, całkowicie kuriozalne jest, żeby hipotezy dotyczące budowy układu słonecznego formułować na podstawie tajemniczego starożytnego rękopisu, nie zaś obserwacji astronomicznych. Po trzecie, hipoteza ta jest sprzeczna z Newtonowską mechaniką nieba, która – jak dobrze wiemy – jest prawidłowa, ponieważ pozwala na loty w przestrzeń kosmiczną czy choćby banalne umieszczanie na orbicie ziemskiej sztucznych satelitów (no ale, jak twierdzą autorzy, jeśli ich fantazje są niezgodne z klasyczną fizyką, tym gorzej dla Newtona). Po czwarte wreszcie, komety to ciała niebieskie o gęstości oraz masie o całe rzędy wielkości mniejszej niż planety, te zaś nie podróżują swobodnie w Kosmosie, by pojawić się znienacka w przypadkowych układach planetarnych, zajmując dla siebie wygodne orbity. Tu jednak sprawa została przedstawiona w taki sposób, że oto astronomiczny establishment inkwizytorskimi metodami zakazywał publikacji przełomowych wyników badań Velikovsky’ego, niszcząc doskonałego badacza.
Na deser jeszcze jeden smakowity cytat z artykułu Johna Kettlera („Mistyczna armia indyjska”): „Indyjski projekt jest bardziej zaawansowany, niż była swego czasu amerykańska budowa bomby atomowej, gdyż obejmuje antygrawitację, techniki niewidzialności i inne technologie, przy czym najbardziej zdumiewające jest źródło tej wiedzy. Są nim mianowicie hinduskie poematy religijne i opowieści, takie jak Ramajana i Wedy, dane zaś są pozyskiwane przez uczonych biegłych w sanskrycie i duchownych hinduistycznych, którzy wspomagają zespół ekspertów wojskowo-technicznych”.
Czy więc warto było marnować czas na czytanie tych bredni? W pewnym sensie tak. Ta książka jest kwintesencją pseudonauki i doskonałą propozycją dla wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć, jak wygląda pseudonauka w najczystszej postaci, wręcz jej destylat. Bardzo poręcznie w jednym tomie zebrano niemal wszystkie możliwe szurskie teorie, argumenty i brednie, wystrzelono cały pseudonaukowy arsenał. Autorzy szczerze i z radością prezentują swoje poglądy, które nie są niczym innym jak tylko naukową patologią, o ile w ogóle zechcemy łączyć je z pojęciem nauki.
Zakazana nauka, red. J.D. Kenyon, Warszawa 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz