Wiele postaci polskiego
średniowiecza i renesansu, które odegrały istotną rolę w naszych dziejach, nie
doczekało się jeszcze nowoczesnego opracowania monograficznego. Powoli jednak i
ta luka się wypełnia. Mam właśnie przed sobą książkę Anny Odrzywolskiej-Kidawy
poświęconą Piotrowi Tomickiemu, jednemu z najbliższych współpracowników króla
Zygmunta I, podkanclerzemu koronnemu i biskupowi krakowskiemu. Po opracowanie
to sięgnąłem z dużym zainteresowaniem, czekałem zresztą na nie dosyć długo,
ponieważ w zapowiedziach wydawniczych pojawiło się już przed mniej więcej
rokiem. Niestety jednak szybko spotkał mnie zawód.
Książka składa się z trzech
części. W pierwszej przedstawiono środowisko rodzinne Tomickiego, więzy
pokrewieństwa oraz klientalne, w jakie wchodzili przedstawiciele rodu w XV
wieku oraz pozycję majątkowo-urzędniczą, jaką osiągali. Część druga przedstawia
drogę kariery kościelnej Piotra, począwszy od pierwszych beneficjów, poprzez
biskupstwo przemyskie aż do godności biskupa poznańskiego i wreszcie
krakowskiego, część trzecia zaś opisuje jego awanse w aparacie władzy
państwowej. Na początku tej części znajdujemy wiadomości na temat jego
wykształcenia, toku studiów i podróży edukacyjnych, dalej zaś poznajemy kolejne
szczeble jego kariery urzędniczej, poczynając od stanowiska kanclerza kardynała
Fryderyka Jagiellończyka, poprzez urząd sekretarza królewskiego aż do godności
podkanclerzego koronnego. Wyjaśnić tu trzeba od razu, iż najwartościowsza jest
część pierwsza, genealogiczna. Drobiazgowo i wyczerpująco zaprezentowani tu
zostali przodkowie po mieczu i po kądzieli oraz rodzeństwo przyszłego biskupa.
Jest to istotnie ważne zagadnienie, gdyż właśnie protekcja krewniaków (głównie
chodzi tu o Andrzeja Szamotulskiego, stryjecznego brata matki Tomickiego, który
pokierował jego edukacją i dzięki któremu rozpoczął on swoją karierę) była
głównym czynnikiem, który zadecydował o jego przyszłych sukcesach.
Zaraz jednak na początku
rozdziału drugiego (Wykształcenie i początek kariery) znalazło się
sformułowanie, które bezwzględnie wymaga sprostowania. Pisze otóż Autorka, iż
wykształcenie uniwersyteckie „nieodzowne było (...) do podjęcia pracy w
kancelarii”, nie precyzując przy tym, jaką kancelarię ma na myśli (kościelną
czy świecką). Opinia taka została jeszcze powtórzona niżej (s. 67): „chcąc
zdobyć jakieś stanowisko w kancelarii, należało wykazać się tytułem naukowym”.
Jeszcze dalej, w przypisie 25 na str. 162, znajdujemy informację, iż od
kandydata na urząd w kancelarii król wymagał doświadczenia w pracy
kancelaryjnej oraz lojalności, nie ma już natomiast ani słowa na temat
konieczności posiadania przezeń wykształcenia akademickiego.
W rzeczywistości natomiast już
badania przeprowadzone przed czterdziestu laty przez Irenę Sułkowską-Kurasiową
(Polska kancelaria królewska w latach 1447-1506, Wrocław-Warszawa-Kraków
1967) wykazały, iż na 187 osób pracujących w kancelarii koronnej w latach
1447-1506 w stosunku do zaledwie 70 (ok. 37,4%) da się stwierdzić, iż odbyły
one studia uniwersyteckie. Zjawisko to ostatnio przebadane i wyjaśnione zostało
przez Krzysztofa Skupieńskiego (Notariat publiczny w średniowiecznej Polsce,
Lublin 1997, 2 wyd. 2002; oba wymienione dzieła pozostają nieznane
Odrzywolskiej-Kidawie). Jak dowodzą wyniki badań Skupieńskiego mamy tu do
czynienia z pewną polaryzacją, dwukierunkowością w wyborze drogi kariery.
Wykształcenie teoretyczne, uniwersyteckie, coraz mniej mające związków z
rzeczywistością poczęto w interesującym nas okresie przeciwstawiać
wykształceniu praktycznemu (które zdobywało się poprzez pracę praktyczną w
kancelariach). W miarę upływu czasu coraz więcej młodzieży decydowało się na
uzyskanie kreacji notarialnej, wybierając tę drogę zamiast długich i
kosztownych, a mało użytecznych i mniej na co dzień cenionych studiów. Zaledwie
ok. 29% znanych notariuszy publicznych do początków XVI w. zapisało się na
Uniwersytet Krakowski.
By sięgnąć po jeden tylko, najbliższy
przykład – w ten właśnie sposób rozwinęła się kariera kanclerza koronnego (w
latach 1503-1510) Jana Łaskiego. Nigdy nie odbywał on studiów uniwersyteckich,
nie posiadał żadnego, najniższego bodaj tytułu naukowego, atoli już w wieku 19
lat, w roku 1474, został notariuszem publicznym i odtąd pracował w kancelariach
kościelnych, zaś od pierwszej połowy lat 80. XV w. w kancelarii koronnej pnąc
się w górę w hierarchii urzędniczej, by wreszcie stanąć na jej czele.
Zatem cytowane powyżej
stwierdzenia na temat konieczności odbycia studiów uniwersyteckich dla podjęcia
pracy w kancelarii (koronnej) należy odrzucić jako błędne. Co więcej, Autorka
nie podaje na jakiej podstawie formułuje tego typu tezy. Mówiąc zatem wprost
mamy tu do czynienia po prostu z jej wyobrażeniami na ten temat, których
zaniechała poprzeć jakimikolwiek badaniami czy choćby lekturami istniejących
opracowań. A przecież na stronie 78 Biskupa Piotra Tomickiego możemy
przeczytać: „Na kanclerzy byli awansowani dostojnicy, którzy wcześniej zajmowali
się notariatem (...) bądź najpierw zapoznawali się z charakterem pracy na
stanowisku regensa kancelarii”!
W roku 1500 „Piotr Tomicki po
kilkuletnim pobycie we Włoszech wrócił do kraju z tytułem doktora obojga praw”,
a już kilka dni po powrocie mianowany został kanclerzem kardynała Fryderyka
Jagiellończyka. Pewne jest, iż nominacja ta była wynikiem protekcji wpływowego
podówczas Andrzeja Szamotulskiego. Wedle słów panegirysty Tomickiego,
Stanisława Hozjusza, przyczyną takiego posunięcia miało być to, iż
dotychczasowy kanclerz, Zygmunt Targowicki, zrezygnował ze swej funkcji ze
względu na podeszły wiek. Wiadomo jednak skądinąd, że pełnił ją nadal aż do
śmierci Fryderyka, a sam zmarł dopiero w roku 1512. Fakty te odnotowuje w
swojej książce Odrzywolska-Kidawa i co najbardziej zaskakujące to to, że nie
budzą one w niej żadnych podejrzeń, nie potrafi wyciągnąć z nich logicznych
wniosków i prezentuje naiwną wiarę, iż Tomicki w rzeczywistości objął faktyczne
kierownictwo tejże kancelarii, pomijając całkowitym milczeniem rolę, jaką w
dalszym ciągu odgrywał Targowicki.
Należy w tym miejscu dodać kilka
słów wyjaśnienia. Kiedy energiczny król Jan Olbracht po klęsce wyprawy
bukowińskiej w roku 1497 podupadł na zdrowiu i odsunął się od rządów, w
praktyce poczęły one przechodzić w ręce jego brata, kardynała Fryderyka. Skupił
on wokół siebie grono młodych polityków opozycyjnych, których celem było
przejęcie władzy i stanowisk, odsunięcie zaś od nich dawnej ekipy („kuźni”
Kurozwęckich). Największe nasilenie wrzeń fakcyjnych miało miejsce po śmierci
Olbrachta w roku 1501. Fryderykowi udało się wówczas przeprowadzić elekcję
Aleksandra, dotychczasowego hospodara litewskiego, licząc na to, że nowy król
zajęty będzie sprawami Wielkiego Księstwa, natomiast rządy w Koronie nadal
pozostaną w jego rękach. Był to równocześnie okres, w którym działalność
kancelarii koronnej paraliżowana była przez wzajemną nienawiść kanclerza
Krzesława Kurozwęckiego i podkanclerzego Macieja Drzewickiego. W tej sytuacji w
sposób automatyczny pewne przynajmniej zadania kancelarii koronnej przejść
musiały do kancelarii sprawującego faktyczne rządy Fryderyka. Sama
Odrzywolska-Kidawa pisze dalej, iż po śmierci Jana Olbrachta „na czas
bezkrólewia zawiesiła działalność kancelaria królewska, a jedynymi prawomocnymi
dokumentami były te wystawiane w kancelarii kardynała i opatrzone jego
pieczęcią. W ten sposób kancelaria ta zyskała wówczas cechy kancelarii
państwowej, a kanclerz Piotr Tomicki, choć niemianowany, stał się faktycznym
kanclerzem państwa”. Czy jednak rzeczywiście jest możliwe, aby osoba w zasadzie
całkowicie bez doświadczenia (ponieważ trudno liczyć tu krótką praktykę w Kurii
rzymskiej, już choćby z tego względu, że trudno przypuszczać, że można tam było
zapoznać się z prawem obowiązującym w Polsce) mogła zostać obarczona tak
odpowiedzialną funkcją? Należy stanowczo odpowiedzieć: absolutnie nie. Liczyć
się tu mogły jedynie zdobyte uprzednio umiejętności praktyczne, jak choćby
znajomość formularza, oraz dobra orientacja w prawie miejscowym (jednym z głównych
zadań kancelarii była kontrola, aby wychodzące z niej dokumenty nie były
sprzeczne z obowiązującymi przepisami lub też wcześniej wydanymi przywilejami),
natomiast boloński tytuł doktora obojga praw sam w sobie nie był tu żadną
rekomendacją. Powiedzieć zatem można, że nominacja Tomickiego miała charakter
jedynie tytularny, prestiżowy, chodziło też zapewne o związane z tym urzędem
dochody (nawiasowo tylko wspomnijmy, że sprawy dochodów Tomickiego w
recenzowanej pracy pominięte zostały całkowitym niemal milczeniem, jedynie na
str. 145 znajdziemy króciutki ustęp dotyczący jego wynagrodzeń jako sekretarza
królewskiego). Wystarał się o nią dla niego wuj, Andrzej Szamotulski, który
wiele uczynił dla wyniesienia młodego krewniaka. Natomiast faktyczne kierownictwo
kancelarii bez wątpienia nadal pozostało przy doświadczonym Targowickim.
Wnioski wysuwane przez Autorkę świadczą niestety o całkowitym niezrozumieniu
zasad funkcjonowania kancelarii koronnej. Przypomnijmy raz jeszcze cytat ze
str. 78 jej własnego dzieła: „Na kanclerzy byli awansowani dostojnicy, którzy
(...) najpierw zapoznawali się z charakterem pracy na stanowisku regensa
kancelarii”.
Po raz kolejny sprawa organizacji
pracy w kancelarii królewskiej potrącona została, kiedy Autorka przedstawia
wysiłki Tomickiego mające na celu osiągnięcie podkanclerstwa. Na str. 154
czytamy: „Zgodnie ze stosowaną praktyką, w wypadku zwolnienia urzędu kanclerza,
podkanclerzy awansował na kanclerstwo”. Nie sposób dociec, na podstawie jakich
przesłanek sformułowana została tak karkołomna teza, podobna praktyka bowiem po
prostu nie istniała! Po raz kolejny również mamy tu do czynienia z wyobraźnią
piszącej te słowa, nie zaś z jej rzetelnością badawczą. Powołując się powtórnie
na badania I. Sułkowskiej-Kurasiowej stwierdzamy, że w latach 1447-1506, kiedy
to urząd podkanclerski sprawowało 6 osób, awans pieczętarza mniejszego na
kanclerstwo miał miejsce zaledwie jeden raz, w przypadku Stanisława
Kurozwęckiego. Po raz drugi podobne przesunięcie odbyło się w r. 1510, kiedy
kanclerstwo objął Maciej Drzewicki, stało się to jednak dopiero w „drugim
rzucie”, ponieważ wcześniej, w r. 1503, „przeskoczony” on został przez Jana
Łaskiego, który przesunięty został na ten urząd z funkcji sekretarza wielkiego.
Skoro jednakowoż nadmieniliśmy powyżej
o elekcji Aleksandra, to również ten wątek pojawia się w prezentowanej pracy.
Dawno już zostało udowodnione, że spritus movens wypadków roku 1501 był
kardynał Fryderyk, Anna Odrzywolska-Kidawa zaś a tergo sprawcę istotnych
posunięć na szczytach władzy upatruje w kanclerzu Krzesławie. Tymczasem
Krzesław Kurozwęcki był już osobą starą i schorowaną (zmarł w dwa lata
później), a dodatkowo załamaną przez porażkę rodziny i lansowanej przez nią
polityki. To, że jeszcze raz – po raz ostatni – pojawił się on w grze, było
wynikiem kalkulacji Fryderyka, który potrzebował poparcia dla przeprowadzenia
swych planów. Także w ich ocenie nie potrafi Odrzywolska zająć stanowiska,
które byłoby możliwe do obrony. Na stronie 73 pisze ona: „Zadaniem kardynała
było tak pokierować elekcją, aby wybór padł na tego przedstawiciela dynastii,
którego kandydatura będzie najkorzystniejsza dla Korony”. Paść tu musi pytanie
z jakiego powodu w takim wypadku Maciej z Miechowa w swojej Kronice miałby
pisać z niechęcią o elekcji dokonanej in spe utilitatem? Nie miał tu
wcale na myśli Miechowita korzyści dla Korony.
Co się tyczy postaci samego
Fryderyka to Autorka książki o Tomickim ubolewa, że „Królewicz Fryderyk
przeszedł do pamięci potomnych jako człowiek znany z przywiązania do życia pozbawionego
ascetycznych wyrzeczeń”. Zamierzała ona obalić ten stereotyp pisząc, iż „jego
działalność kościelna, a zwłaszcza częste zwoływanie synodów prowincjalnych i
diecezjalnych, nadawanie kościołom odpustów przyczyniających się do rozwoju
życia duchowego diecezji, ustanowienie organu zajmującego się czuwaniem nad
czystością obyczajów i posłuszeństwem wśród duchowieństwa, świadczą jednakże o
dużym zaangażowaniu w sprawy Kościoła”. Czy rzeczywiście udało jej się w ten
sposób zanegować tę kliszę? Wątpliwe. Rzec by można, że wszystko to równie
dobrze świadczyć może o zaprowadzanych przez niego rządach twardej ręki,
zamiłowaniu do silnej władzy centralnej, nie musi zaś dowodzić w żaden sposób,
że kierował się pobudkami natury duchowej. Natomiast nadawanie odpustów
kościołom przyczyniało się w dużym stopniu także do rozwoju... ekonomicznego
diecezji. Krócej i trafniej podsumował to zagadnienie Henryk Łowmiański:
„Fryderyk prowadził hulaszczy tryb życia, natomiast swoją działalnością
polityczną i administracyjną nie zasłużył na zarzut lekkomyślności”. Pomimo
podjęcia zaprezentowanej powyżej próby opinia wyrażona przez Łowmiańskiego
pozostaje niepodważona.
Idźmy dalej. Na str. 76 czytamy:
„Trzeba jednak cały czas mieć na względzie to, że Aleksander był władcą państwa
i to on dobierał sobie współpracowników, a nie odwrotnie”. Jest to kolejne
piramidalne nieporozumienie. Jakkolwiek znane złośliwości Macieja z Miechowa
kierowane pod adresem Aleksandra można uznawać za przesadzone w swej
stronniczości, to jednak nie ma już dziś najmniejszych wątpliwości, że było
dokładnie „odwrotnie”. Aleksander był władcą o słabym charakterze i dawał sobą
kierować ludziom obdarzonym silniejszą osobowością. Dosadnie wyraził to
profesor Henryk Łowmiański pisząc, iż był to monarcha „tępy”, „idący na pasku
Łaskiego”. To właśnie było powodem, dla którego za jego panowania zabłysnęło
kilka zawrotnych karier: Erazma Ciołka, Michała Glińskiego czy wspomnianego
Jana Łaskiego. Pytanie, czy Aleksander Jagiellończyk mógł dobierać sobie sam
współpracowników, było już w naszej historiografii kilkakrotnie dyskutowane i
ostatecznie udzielono nań odpowiedzi negatywnej.
Łączy się z powyższym kwestia
usunięcia się Tomickiego w okresie pomiędzy śmiercią Fryderyka a elekcją
Zygmunta, w l. 1503-1506, z Krakowa do Poznania na dwór biskupa Jana
Lubrańskiego (być może ponownie za sprawą protekcji Szamotulskiego). Posunięcie
to tłumaczone bywa jego osobistą niechęcią do króla Aleksandra, A.
Odrzywolska-Kidawa przypuszcza, że raczej został on odsunięty przez monarchę,
przypomnieć jednak trzeba, że Tomicki nie zaniechał starań o uzyskanie jakiegoś
urzędu i prosił o wstawiennictwo w tej sprawie Andrzeja Świdwę. Bliższe prawdy
będzie raczej stwierdzenie, że nie znalazł on dla siebie miejsca na dworze przy
wyrosłych gwałtownie Łaskim, Ciołku i Glińskim. Bez wątpienia znajdował się on
wówczas w opozycji do ekipy rządzącej, w przeciwnym bowiem razie nie
skorzystałby na zmianach, jakie przyniosła nowa elekcja w r. 1506.
Bezsprzecznie Piotr Tomicki został wyeliminowany z gry politycznej przez innych
jej uczestników, którzy mieli w danym momencie więcej szczęścia czy też byli
bardziej przebojowi i nie zamierzali dzielić zdobytych świeżo wpływów między
zbyt wielu uczestników rywalizacji. W tym też okresie skrystalizować się musiały
jego poglądy polityczne na dalszą część życia. Przypomnijmy, że w r. 1501
nastąpiło zbliżenie obozu kardynała Fryderyka (którego pupilem był Tomicki) z
kanclerzem Krzesławem (którego wychowankiem był Łaski), dotychczas się
zwalczających. W okresie 1501-1503 być może rysowała się szansa na
współdziałanie młodego pokolenia polityków obu stronnictw, została ona jednak
zaprzepaszczona po śmierci kardynała. Przypuszczenia te rzucają nowe światło na
późniejszą wzajemną niechęć Łaskiego i Tomickiego. Niestety, Odrzywolska-Kidawa
w swojej książce temu pasjonującemu zagadnieniu nie poświęciła ani słowa.
Oprócz cytowanej już wcześniej,
na str. 67 znajdujemy jeszcze dwie tezy, które należałoby przedyskutować.
Pierwsza z nich brzmi: „Badania przeprowadzone dla połowy XV w. przez Antoniego
Gąsiorowskiego odnoszące się do terenu Wielkopolski dowiodły, że przeciętny
wiek, w którym urzędnicy ziemscy otrzymywali pierwszy urząd, wahał się między 29 a 40 rokiem życia (...)
Piotr Tomicki (...) w chwili nominacji na swój pierwszy urząd miał 36 lat”.
Wyjaśnijmy, że pierwszym urzędem Tomickiego nie był żaden urząd ziemski, lecz
stanowisko kanclerza kardynała Fryderyka. Jak mówi znane powiedzenie,
porównywać można wszystko i ze wszystkim. Pytanie tylko: po co? No właśnie, po
co...? Sens porównania wieku obejmowania urzędów ziemskich z wiekiem, w którym
Tomicki został kanclerzem kardynała pozostaje nieodgadniony.
Niżej w tym samym akapicie
czytamy: „Wykształcenie ceniono również u członków kapituł (...) a studia
pomagały w osiągnięciu kariery kościelnej, lecz nie były jedynym warunkiem do
jej zdobycia”. To jedno zdanie kryje za sobą całe obszary badawcze, znów
całkowicie obce Autorce, których istnienie możemy tu jedynie zasygnalizować.
Przede wszystkim kapituła katedralna była całkowicie innym organem niż
jakakolwiek kancelaria, nie mając z nią absolutnie nic wspólnego. Również tutaj
nie sposób dociec sensu zastosowanej paraboli. Kancelaria, najprościej rzecz
biorąc, jest urzędem przygotowującym dokumentację związaną z działalnością
instytucji, przy której sama funkcjonuje. Kapituły są zaś ciałami
współuczestniczącymi w zarządzie diecezji, spełniającymi funkcje pomocnicze i
kontrolne wobec biskupa, usamodzielniającymi się w okresie sediswakancji oraz
dokonującymi (faktycznie lub jedynie formalnie) obioru ordynariusza. Kładły one
nacisk na wykształcenie wchodzących w ich skład kanoników i prałatów ze względu
na zadania, jakie przed nimi stały, w oczywisty bowiem sposób bardziej
przydatni do ich wykonywania byli doktorzy prawa czy teologii niż
kanceliści-praktycy, którzy z kolei znajdowali dla siebie miejsce w odrębnej
kancelarii kapitulnej. Wreszcie co do drugiego członu cytowanego zdania, to
jest on prawdziwy tylko dla kanoników pochodzenia szlacheckiego, albowiem dla
plebejuszy doktorat właśnie był jedyną szansą na awans, co regulowane było
nawet konstytucjami sejmowymi, w tym tą najsłynniejszą – Nihil novi,
której art. 11 ograniczał osobom spoza stanu szlacheckiego dostęp do biskupstw,
prałatur oraz kanonii w kościołach katedralnych.
Pozostańmy jeszcze na chwilę przy
beneficjach kapitulnych. Na stronie 125 czytamy: „[Piotr Tomicki] w przeciągu
kilku lat pracy na urzędzie sekretarza zdołał skumulować sporo godności
kościelnych, które przynosiły mu dochody, a przy okazji wiązały się z
dodatkowymi obowiązkami w postaci uczestnictwa w posiedzeniach kapituł”.
Szkoda, że Autorka nie poświęciła nieco czasu na przebadanie tego problemu,
jako że wchodzi on w przyjęty przez nią zakres tematyczny pracy. Mogłaby
wówczas przekonać się, że uposażanie chlebem duchownym urzędników związanych z
dworem królewskim w żaden sposób nie wiązało się z obowiązkami oficjum
kanonicznego. Obdarowany nim sekretarz stawał się nie tyle kanonikiem kapituły
katedralnej, co dzierżycielem beneficjów z ową kanonią związanych. Zgodnie z
ówczesną praktyką beneficja kościelne (a szczególnie prałatury) były po prostu
formą wynagrodzenia, źródłem stałych dochodów dla tych, którzy z nich
korzystali, bez obowiązku wykonywania jakichkolwiek funkcji kościelnych. Z tego
przecież powodu ustanawiano przy kapitułach stałe kolegia wikariuszowskie.
Również w tym wypadku zawiodło
proste kojarzenie faktów. Na str. 144 znalazł się bowiem taki oto cytat z
opracowania Andrzeja Wyczańskiego (Między kulturą a polityką. Sekretarze
królewscy Zygmunta Starego (1506-1548), Warszawa 1990): „zatrudnienie w
kancelarii królewskiej zwalniało od aktywnego uczestnictwa w posiedzeniach
kapituł. Sekretarze ograniczali się jedynie do uczestniczenia w odbywającej się
2-3 razy w roku kapitule generalnej”, choć jak wykazywała praktyka także i tego
często zaniedbywano. Wreszcie na str. 152 czytamy, iż Tomicki po objęciu swego
pierwszego biskupstwa „najprawdopodobniej diecezji przemyskiej nigdy nie
odwiedził”. Zadziwiające, że zagadnienie to zostało zasygnalizowane, a mimo to
jakby niedostrzeżone i całkowicie zaniechane.
Wspomniane beneficja stały się
przyczyną znanego konfliktu. Kiedy w roku 1513 Tomicki postąpił na biskupstwo
przemyskie (dodajmy tu, iż podrozdział opisujący jego starania o pierwsze
biskupstwo zaliczyć należy do celniejszych fragmentów tej pracy), Janowi
Łaskiemu, przebywającemu w tym czasie na soborze laterańskim, polecono
uzyskanie prekonizacji dla nowego biskupa, a także pozwolenia na zatrzymanie
posiadanych dotąd przez niego beneficjów – archidiakonii krakowskiej, kantorii
i kanonii gnieźnieńskich. Biskupstwo przemyskie przynosiło niewielki dochód, w
związku z czym usankcjonowanie takiej kumulacji miało swoje uzasadnienie.
Sprawa jedna nadmiernie się przeciągała, zaś bliski współpracownik prymasa
Łaskiego Bernard Wapowski zaczął starać się dla siebie o prowizję apostolską na
beneficja, które Tomicki zamierzał zatrzymać, choć powinien je opuścić. Stąd
też oskarżenia pod adresem Łaskiego, że celowo działał na niekorzyść Tomickiego,
chcąc pomóc Wapowskiemu. Było to jednym z powodów, dla których arcybiskup
popadł w niełaskę u króla Zygmunta, wyjaśnić tutaj jednak należy, że – wbrew
temu, co zdaje się sugerować Odrzywolska-Kidawa – nie to było przyczyną, dla
której polskiemu posłowi nakazano powrót do kraju. Od samego początku rzymskiej
misji arcybiskupa Zygmunt I i jego otoczenie okazywali w stosunku do niego
nieufność. Nieprzychylne stanowisko wobec Łaskiego zajął sejm piotrkowski 1514
r., obradujący pod przewodnictwem niechętnego prymasowi Krzysztofa
Szydłowieckiego. Jedna z propozycji senackich spisana została pod nagłówkiem De
revocando domino Archiepiscopo Joanne de Lasco ex urbe Roma. Uznano, że
arcybiskup powinien zostać odwołany z Rzymu z wielu ważnych powodów, które na tym
zjeździe zostały przedstawione.
Nieprawdziwa jest także podawana
przez nią informacja, że bulla konfirmacyjna dla Tomickiego nadeszła do Polski
pod koniec czerwca. Z listów Łaskiego, znajdujących się dziś w Archiwum
Archidiecezjalnym w Gnieźnie wiemy bowiem, że wysłał on ją dopiero około 13
lipca 1514, do Polski nie dotarła ona jednak jeszcze w początku sierpnia.
Tomicki zaś dopiero 12 sierpnia wyznaczył wikariusza generalnego i oficjała,
który miał w jego imieniu sprawować rządy w diecezji.
Diecezja przemyska była pierwszą
z trzech stolic biskupich, które uzyskał Piotr Tomicki. W roku 1520 objął on
biskupstwo poznańskie, w 1525 zaś krakowskie. Po śmierci arcybiskupa
gnieźnieńskiego Jana Łaskiego w roku 1531, według słów samego Tomickiego oraz
jego panegirysty Stanisława Hozjusza, król Zygmunt miał mu zaproponować objęcie
stolicy metropolitalnej. Ten jednak, strawiwszy na rozmyślaniach całą noc,
ostatecznie udzielić miał odpowiedzi odmownej proponując równocześnie królowi,
aby powierzył ją Maciejowi Drzewickiemu. Kiedy to on właśnie został głową
polskiego Kościoła, Tomicki skierował do niego po raz drugi list, w którym
przedstawiał siebie jako inicjatora tej nominacji (por. niżej o wypadkach w r.
1510). Wersja ta nie znajduje, co należy
szczególnie mocno podkreślić, potwierdzenia w żadnych innych współczesnych
źródłach i zdaje się być przejawem mitomanii podkanclerzego. Przecież wcześniej
to właśnie intrygi Tomickiego doprowadziły do ustąpienia Drzewickiego z urzędu
kanclerza koronnego.
A mimo to Odrzywolska-Kidawa po
raz kolejny całkowicie bez zmysłu krytycznego przyjmuje właśnie przekaz
Hozjusza i nie zastanawiając się nad jego prawdziwością przechodzi od razu do
rozważania przyczyn, dla których Tomicki stolca gnieźnieńskiego nie przyjął.
Zakładając, że odejście z krakowskiego ośrodka władzy i przesunięcie do Gniezna
byłoby dla ambitnego podkanclerzego degradacją, pisze ona tak (str. 178): „W
związku z powszechnie panującym
[podkr. PT] poglądem, że awans na tę najwyższą godność w państwie równoznaczny
był z odsunięciem od wpływu na rządy w państwie (...)” itd. Przede wszystkim
sprzeciw budzi zastosowane tu sformułowanie o „powszechnie panującym”
poglądzie. Nie jest to bowiem kategoria sądu naukowego, a poglądy „powszechnie
panujące” rzadko kiedy pokrywają się z opiniami ustalonymi w nauce (jak choćby
„powszechnie panujący” pogląd, że to „Słońce wschodzi”). Autorka w tym miejscu
podaje odsyłacz do artykułu Andrzeja Gąsiorowskiego (Rotacja elity władzy w
średniowiecznej Polsce, „Społeczeństwo Polski średniowiecznej” pod red. S.
K. Kuczyńskiego, t. 1, Warszawa 1981, s. 273), gdzie możemy przeczytać: „Na
godność arcybiskupią przesuwano niejednokrotnie ludzi, którzy musieli
awansować, aby otworzyć miejsce na innych istotnych urzędach (kanclerski,
podkanclerski, biskupstwo stołeczne). Nie zmienia to jednak faktu, że urząd
arcybiskupi choćby tylko przez pozycję w radzie królewskiej, potem senacie,
należał do nadzwyczaj istotnych w państwie, a jego nosicieli, którzy przed
promocją na arcybiskupstwo piastowali zazwyczaj inne, wysokie urzędy państwowe,
możemy rozpatrywać jako grupę reprezentatywną dla ówczesnej elity władzy”. Jako
żywo nie znajdujemy w tych słowach niczego, co przemawiałoby na korzyść
cytowanej powyżej tezy. Mało tego, Odrzywolskiej pozostaje nieznany inny
artykuł profesora Gąsiorowskiego (Arcybiskupi gnieźnieńscy w Polsce
pierwszych Jagiellonów, „Roczniki Historyczne” 59 (1993)), w którym na s.
98 czytamy: „Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy przesunięcie aktywnego
uczestnika elity władzy państwa jagiellońskiego na stanowisko arcybiskupa
gnieźnieńskiego oznaczało awans w hierarchii tej elity, czy też odsunięcie od
wpływów (...) Wielkie możliwości materialne arcybiskupów gnieźnieńskich (...),
wysokie miejsce (...) w kształtującym się senacie, krąg uzyskanych już
wcześniej kontaktów i możliwości, pozwalał arcybiskupom gnieźnieńskim
utrzymywać nadal wysoką pozycję w elicie władzy”. Reasumując, rozważania na
temat złożonej Tomickiemu propozycji objęcia godności arcybiskupiej nadają się
jedynie do tego, by ponownie wziąć je na warsztat i gruntownie przepracować, na
pewno zaś nie powinno się ich publikować i wprowadzać w obieg naukowy.
Nie oznacza to wszystko
oczywiście, iż według mnie Tomicki żywił ambicje objęcia godności arcybiskupa
gnieźnieńskiego. Sądzę, że w rzeczy samej zostały one całkowicie zaspokojone
dzierżonymi godnościami podkanclerzego i biskupa krakowskiego.
Najprawdopodobniej propozycja przeniesienia go do Gniezna w ogóle nie padła, a
on sam dorobił do zaszłych wydarzeń legendę, która miała po raz kolejny
przedstawić go w korzystnym świetle jako głównego rozgrywającego na dworze
królewskim (za chwilę do tego powrócimy).
Piotr Tomicki wielokrotnie jako
sekretarz królewski spełniał różne zagraniczne misje dyplomatyczne. Dwa
podrozdziały opisujące ten wycinek jego działalności, Awans na sekretarza
królewskiego oraz Udział w poselstwach należy uznać za wartościowe.
Jednak już podsumowując rozważania na ten temat Anna Odrzywolska-Kidawa pisze:
„Trudno, analizując jego poselstwa zagraniczne, dopatrzyć się jakiegoś własnego
programu politycznego, poseł bowiem – jak to było w zwyczaju – w swoim
postępowaniu kierować się musiał poleceniami zawartymi w instrukcjach.
Inicjatywę własną zmuszony był więc ograniczać do niezbędnego minimum”
(podobnie niżej, na str. 155). Po raz kolejny okazuje się, że panujące w dawnej
Polsce zwyczaje pozostają dla Autorki terra incognita. Podejmowanie lub
nie inicjatyw własnych zależało bowiem głównie od osobowości posła, a także w
pewnym stopniu od zmieniających się okoliczności. Nie wszystko bowiem można
było przewidzieć pisząc instrukcję, a kiedy poseł stawał w obliczu nowych
wydarzeń, musiał sam – i to często w błyskawicznym tempie – podejmować decyzję,
co należy w danym wypadku zrobić. Przy trudnościach komunikacyjnych, kiedy wymiana
listów trwała kilka miesięcy, w wielu wypadkach konsultacja z królem nie
wchodziła w grę. Zresztą powiedzmy sobie, że instrukcje poselskie nigdy nie
były żelaznymi okowami, gnącymi bezlitośnie kark i wolę tych, dla których
zostały wygotowane. Decydującą rolę odgrywały cechy osobowościowe dyplomaty
oraz jego poczucie lojalności wobec władcy. Sięgając znów po bliski przykład
przemożne tendencje do prowadzenia polskiej polityki międzynarodowej na własną
rękę, bez porozumienia z monarchą i senatem, wykazywali Jan starszy oraz
Hieronim Łascy. Wielokrotnie ściągali oni swym postępowaniem gromy na własne
głowy i są to fakty zbyt dobrze znane, by można było pozwalać sobie na takie
stwierdzenia, jak te zacytowane powyżej, nie narażając się na dezaprobatę.
Po przeczytaniu tej książki
zadałem sobie pytanie: jaki Tomicki wyłania się z jej kart? Założeniem pracy
była dehumanizacja, wypreparowanie jej bohatera, to znaczy nie chodziło
badaczce o przedstawienie go jako człowieka pnącego się po szczeblach kariery,
osiągającego kolejne stanowiska, którego w tym czasie spotykają sukcesy i
porażki, lecz właśnie odwrotnie, chodziło jej o skonstruowanie „studium
poświęconego przebiegowi kariery tego dostojnika”, czyli przedmiotem badań
stała się sama kariera, a nie człowiek będący jej nosicielem. Trudno jest mi
wyrokować, czy zabieg taki był celowy, faktem jednak pozostaje, że po
zapoznaniu się z treścią recenzowanej książki niewiele można powiedzieć na
temat samego Tomickiego. Obracamy się tu wciąż w kręgu utartych w dotychczasowej
literaturze schematów. Odrzywolska-Kidawa powiela stereotyp ambitnego
karierowicza, chciwego pieniędzy, godności, prestiżu i coraz świetniejszych
urzędów pochlebcy. Aby je osiągnąć uciekał się do niebezpiecznych intryg i
przekupstwa. Przykładowo w latach 1513-1514, aby usunąć z urzędu kanclerskiego
Macieja Drzewickiego, na który miałby przesunąć się Krzysztof Szydłowiecki
zwalniając jednocześnie podkanclerstwo dla Tomickiego, uciekł się on do
manipulacji polegającej na instrumentalnym wykorzystaniu ustawy o
incompatibiliach. Drzewicki bowiem wbrew tej ustawie łączył kanclerstwo koronne
z biskupstwem włocławskim. Intryga powiodła się, kanclerz zmuszony został do
ustąpienia w roku 1515, natomiast już niedługo zarówno Tomicki, jak i
Szydłowiecki nie okazując zakłopotania łamali tę samą ustawę. A jeszcze w roku
1510, kiedy Drzewicki obejmował kanclerstwo, Tomicki wysłał do niego list
gratulacyjny, w którym prezentował siebie (niezgodnie z prawdą) jako głównego
sprawcę tej nominacji, licząc na wdzięczność jej beneficjenta. Mamy tu zatem
obraz człowieka „chcącego za wszelką cenę wyeksponować swoje znaczenie w
otoczeniu królewskim i podkreślić równocześnie, jak wielką wartość miało jego
zdanie dla podjęcia przez króla ostatecznej decyzji”. A wydaje się, że o tej
postaci można by powiedzieć o wiele więcej, spróbować wreszcie przedstawić ją w
korzystniejszym świetle. Szkoda, że zabrakło tu próby tego typu ujęcia.
Książkę tę podsumować można
jednym zdaniem: o ile w wielu jej częściach (niestety nie można tego odnieść do
całości tekstu) materiał został zgromadzony dość skrupulatnie, to jednak już
wszelkie próby jego opracowania, interpretacji czy syntezy zawodzą w całej
rozciągłości, budząc w czytelniku uczucie rozczarowania i zażenowania. Dzieło
to jest bardzo nierówne. O ile na uznanie zasługuje rozdział pierwszy (Środowisko
rodzinne) oraz większa część rozdziału trzeciego (Sekretarz królewski),
to rozdziały drugi (Wykształcenie i początek kariery) oraz czwarty (Podkanclerzy
koronny) nie wytrzymują w znaczniejszych partiach krytyki. Szczególniej
uderza bardzo mgliste pojęcie Autorki o funkcjonowaniu kancelarii koronnej, co
pokazuje się za każdym razem, gdy próbuje ona pisać na ten temat. Mamy tu do
czynienia nie z niewinnymi pomyłkami, lecz z wieloma poważnymi błędami, których
nie wolno przemilczeć. Znaczna ich część spowodowana została bez wątpienia
przez pośpiech, z jakim książka była pisana, a który daje się odczuć w trakcie
lektury (niezdolność do kojarzenia notowanych faktów, formułowanie
wykluczających się wzajem tez). W rezultacie po raz kolejny otrzymujemy
namacalny dowód, że w pracy naukowej pośpiech jest nie tyle już nawet
niewskazany, co wręcz karygodny, zaś odkładanie do lamusa reguły horacjańskiej
przynosi opłakane skutki. Recenzowaną pracę czytać należy z dużą dozą
ostrożności i krytycyzmu.
Życzyć należałoby sobie na
koniec, aby wydawnictwa naukowe przywiązywały większą wagę do strony
merytorycznej wydawanych przez siebie publikacji.
A. Odrzywolska-Kidawa, Biskup Piotr Tomicki
(1464-1535). Kariera polityczna i kościelna, Warszawa, Semper 2004
"W pracy nad biografią Ludwika Świętego (...) odrzuciłem inny sztuczny problem: rzekomą opozycję między jednostką a społeczeństwem, której której bezsens wykazał Pierre Bourdieu. Jednostka istnieje wyłącznie w sieci rozmaitych społecznych odniesień, a rozmaitość ta pozwala jej także prowadzić własną grę. Znajomość danego społeczeństwa jest niezbędna po to, by można prześledzić, jak tworzy się i jak żyje pojedyncza postać". J. Le Goff, Święty Ludwik, Warszawa 2001, s. 18.
OdpowiedzUsuń