poniedziałek, 31 marca 2014

Wypędzeni. Wina, kara, przebaczenie


 

1. Wstęp

Tematem, którym zajmować się będę w tym eseju, jest problem winy i kary oraz wzajemnego porozumienia w kontekście wypędzonych (niem. Vertriebene, lub też wypędzonych z Ojczyzny, niem. Heimatvertriebene). Nazwą tą określa się w Niemczech ludność niemiecką, która w wyniku klęski III Rzeszy ze strachu, na skutek akcji władz hitlerowskich lub zmuszona do tego po wojnie przez zwycięskie państwa opuściła tereny na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej, Sudety oraz kraje południowej Europy. Status „wypędzony” nie posiada jednak prawnego umocowania w traktatach międzynarodowych.

Jak widzimy, jest to zatem problem bardzo szeroki, w skali ogólnoeuropejskiej, dlatego też tutaj ograniczę się tylko do rozpatrywania stosunków pomiędzy Niemcami a Polską. Zacznę od krótkiego wstępu historycznego. 

Komunikat konferencji poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 roku głosił, że trzej szefowie rządów uzgodnili, że do ostatecznego ustalenia polskiej granicy zachodniej dawne terytoria niemieckie na wschód od linii biegnącej od Morza Bałtyckiego na zachód od Świnoujścia, a potem wzdłuż rzeki Odry do ujścia rzeki Nysy Zachodniej i wzdłuż Nysy Zachodniej do granicy Czechosłowacji, włącznie z tą częścią Prus Wschodnich, która nie znajdzie się pod zarządem ZSRR, zgodnie z porozumieniem osiągniętym na tejże konferencji, i włącznie z obszarem dawnego wolnego miasta Gdańsk, mają znaleźć się pod zarządem państwa polskiego i z tego powodu nie mają być uważane za część sowieckiej strefy okupacji w Niemczech.


Niemcy w wyniku drugiej wojny światowej doznali największej w swej historii katastrofy. Zapłacili za jej rozpętanie utratą, z grubsza rzecz biorąc, czwartej części swego terytorium państwowego. Polacy, choć należeli do zwycięskiej koalicji, stracili połowę swego terytorium państwowego. Ponadto ich kraj, wolą przywódców tejże koalicji, przesunięty został niczym mebel ze wschodu na zachód. Było to wydarzenie nie mające precedensu od czasów wędrówek ludów. Z tego właśnie powodu Polska weszła w posiadanie terytoriów należących przed rokiem 1945 do Niemiec, skąd ludność niemiecka – jeśli wcześniej sama nie uciekła przed Armią Czerwoną – została przymusowo wysiedlona. Towarzyszył temu wymuszony exodus Polaków z dawnych polskich województw wschodnich, będący też ucieczką przed władzą sowiecką. Te właśnie wydarzenia były początkiem antagonizmów polsko-niemieckich i późniejszych sporów o wypędzonych.

Wspomniany powyżej komunikat konferencji poczdamskiej jest o tyle istotny, że poważne potraktowanie jego treści prowadzić powinno do ucięcia wszelkich dyskusji na temat polskiej granicy zachodniej po drugiej wojnie światowej. Jednakże w ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat był on przez pewne środowiska w Niemczech podważany, lekceważony lub uznawany za niebyły. Kwestie terytorialne przez długie lata pozostawały kością niezgody pomiędzy oboma państwami.

Było to wątpliwą zasługą szczególnie tzw. ziomkostw (organizacji zrzeszających wypędzonych Niemców, domagających się zwrotu majątków i odszkodowań). Ich przywódcy i członkowie byli całkowicie ślepi i głusi na fakt, iż najwyższą władzę w powojennych Niemczech sprawowały cztery mocarstwa, które były władne podjąć wszelkie rozstrzygnięcia dotyczące granic i ludności Niemiec i w Poczdamie takie właśnie decyzje podjęły. Wysiedlenia przeprowadzone przez powojenne władze Polski i Czechosłowacji były wypełnieniem postanowień Wielkiej Czwórki, nie zaś aktem złej woli i zemsty podjętym na własną rękę przez rządy polski i czechosłowacki. Zrozumienia tego faktu brakuje czasem po stronie niemieckiej.

W polskich mediach w okresie powojennym niemieckie organizacje ziomkowskie i ich liderzy byli stale obecni. „Trybuna Ludu” regularnie donosiła na pierwszych stronach o ziomkowskich zjazdach i krzykliwych wypowiedziach „zawodowych wypędzonych”, domagających się rewizji granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. „Zachodnioniemieccy rewizjoniści”, wysuwający roszczenia majątkowe wobec Polski, byli w PRL uosobieniem politycznego zła. To w nich upatrywano kontynuatorów agresywnego prusko-niemieckiego „Drang nach Osten”. To oni budzili najgorsze wspomnienia i resentymenty.

Po przełomie 1989 roku (nastąpiły wówczas zmiany demokratyczne w Polsce, upadek muru berlińskiego i zjednoczenie Niemiec) zainteresowanie wypędzonymi spadło. Traktat graniczny (1990 r.) oraz traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy (1991 r.) otworzyły nowy rozdział w stosunkach polsko-niemieckich, stwarzając podstawy do rzeczywistego zbliżenia. I chociaż na początku lat 90. trudno było w to uwierzyć, w stosunkach między Polakami i Niemcami doszło do „cudu pojednania”. Wielu ziomków przyjeżdżało do Polski. Przybywając do domów, w których dawniej mieszkali, często spotykali życzliwych sobie Polaków, świetnie rozumiejących ich los. Oni też byli często ofiarami wysiedleń. Zawiązywały się nowe przyjaźnie. Przykładem takiego polsko-niemieckiego zbliżenia może być odznaczenie Herberta Hupki przez władze rodzinnego Raciborza za zasługi na rzecz polsko-niemieckiego pojednania. Wielu polskich pisarzy, np. Paweł Helle („Weiser Dawidek”, „Castorp”), zajęło się losami niemieckich przed wojną miast, w których dane im się było urodzić. 

Według badań opinii publicznej od 1991 r. systematycznie rosło w Polsce zaufanie do Niemiec jako partnera politycznego, a imponujący rozwój wzajemnych stosunków ekonomicznych w ciągu kilku lat wydatnie poprawił w Niemczech opinię o polskiej gospodarce przez wiele dziesięcioleci lekceważonej jako „polnische Wirtschaft”.

Traktat polsko-niemiecki z 1991 r. uregulował też wiele spraw uważanych po wojnie za tabu, na przykład równe traktowanie mniejszości niemieckiej w Polsce i Polaków żyjących w Niemczech oraz ułatwił rzetelną, choć wciąż jeszcze nie zakończoną dyskusję na temat przeszłości.

W warstwie faktograficznej pisząc niniejszy esej oparłem się głównie o artykuły publikowane w dzienniku „Rzeczpospolita”. Ta gazeta bowiem poświęciła najwięcej uwagi problematyce pojednania polsko-niemieckiego, publikując w ostatnich latach ponad setkę dotyczących jej artykułów, wywiadów i notatek, których autorami są publicyści i politycy zarówno polscy, jak i niemieccy, a także organizując polsko-niemieckie debaty. 

2. Trudne porozumienie 


Proces porozumienia pomiędzy Polską a Niemcami jest bardzo trudny i powolny. Bez podejmowania prób rozmów nie można jednak niczego osiągnąć. Jesteśmy sąsiadami, skazanymi na siebie na dobre i na złe i choć nasze stosunki często układały się w ciągu wieków nie najlepiej, nic tego nie zmieni. Dlatego zamiast ze sobą walczyć czy obrażać się wzajemnie, powinniśmy ze sobą rozmawiać. Z prostych i zrozumiałych powodów Polskę i Niemcy będzie łączyć coraz więcej więzi gospodarczych, politycznych, kulturowych, ale także osobistych, nawiązywanych spontanicznie pomiędzy obywatelami obu państw.

Konflikty między ludźmi, a także między narodami i państwami wynikają w znacznej mierze z nieporozumień i stereotypów. W obu narodach istnieją oczywiście nurty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, rewizjonistyczne, tu i tam są ludzie zapiekli w swojej nienawiści. Ale ani w Polsce, ani też w Niemczech to nie jest większość. Właśnie z winy nieporozumień przypisujemy Niemcom same negatywne cechy, a dawne, nieprawdziwe stereotypy generalizujemy. Np. Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych, pomysłodawczyni Centrum przeciwko Wypędzeniom, nie jest aż takim krwiożercą, jak to z reguły przedstawiają polskie media. Zamiast jednak prowadzić dialog, zrozumieć stanowisko BdV (Bund der Vertriebenen), w Polsce mówi się najczęściej jedynie o roszczeniach wobec państwa polskiego, eskalując tym samym strach i nienawiść. 

W Polsce narastała w niektórych obawa, że Niemcy dążą do stworzenia jakiegoś nowego obrazu przeszłości i chcą przedstawić się przede wszystkim jako ofiary wojny i umotywować tym pretensje do odszkodowań za utraconą własność na byłych niemieckich terytoriach. Boimy się dramatycznego zwrotu w niemieckiej polityce historycznej, kreowania się Niemców na ofiary drugiej wojny światowej i przemianowania Polaków na jej sprawców. Po wejściu do Unii Europejskiej wzrosło poczucie zagrożenia, że Niemcy na drodze prawnej odwrócą de facto ład powojenny, który w 1991 roku uznali de iure. Towarzyszą temu silne poczucie zagrożenia i ogromna nieufność do polityki niemieckiej, co niemiecki rząd zbyt długo ignorował.

W Niemczech natomiast powstaje wrażenie, że w Polsce nie ma gotowości do zajęcia się bolesnym rozdziałem historii, jakim jest wygnanie Niemców, i do zaakceptowania, że również Niemcy mają prawo wspominania własnych cierpień. Porozumienie utrudnia też to, że poziom wiedzy historycznej Niemców jest niezbyt wysoki. Mało kto w Niemczech wie, co tak naprawdę działo się w czasie wojny w Polsce. Powstanie warszawskie to dla nich to samo, co powstanie w getcie, nie wiedzą natomiast nic o zrywie rozpoczętym 1 sierpnia 1944. 

Ignoruje się przy tym, że wypędzenie Niemców z jednej strony już dawno przestało być w Polsce tematem tabu, z drugiej zaś, że w Niemczech pretensje wypędzonych do restytucji mienia wyrażają jedynie osoby i politycy będący na marginesie życia politycznego. Zapomina się też przy tym, że wspólne zajęcie się kwestiami przymusowych wysiedleń daje możliwość spojrzenia na cierpienia drugiej strony i otwarcia się na innych. Dla Niemców może być to na przykład ważna okazja, by dowiedzieć się znacznie więcej o niedostatecznie znanym im, poza kontekstem Holokaustu, losie obywateli polskich w okresie okupacji hitlerowskiej, w tym również o przymusowych wysiedleniach milionów Polaków w trakcie i w wyniku II wojny światowej oraz utracie przez nich ojczyzny na byłych Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej. 

B­ezsensownym działaniem jest licytowanie się, który naród bardziej ucierpiał w wyniku wojny i dziejących się pod jej przykrywką nieprawości. Krzywdy trudno jednak zapomnieć i wybaczyć i to także należy zrozumieć i uszanować. Trzeba pamiętać, iż każdy naród, zarówno Polacy, jak i Niemcy, ma prawo do pamięci o własnych cierpieniach. Pamięć ta jednak nie może być w żadnym wypadku wykorzystywana do tego, aby na nowo prowokować podziały narodowe w Europie. Nie może być mowy o wystawianiu sobie historycznych rachunków czy o odszkodowaniach. Przymusowe przesiedlenia i wymuszona okolicznościami wojny ucieczka z własnej ojczyzny, które stanowią wielką tragedię XX wieku w Europie, winny być przedmiotem nowego wspólnego namysłu i dialogu. Dopiero uwzględniając te zasady można myśleć o budowaniu przyszłości, w której następne pokolenia nie zaznają już okropności wojen, obozów zagłady, eksterminacji ludności cywilnej, czystek etnicznych i wysiedleń.

Szczególne znaczenie miał dla omawianego tutaj zagadnienia list biskupów polskich do niemieckich z 1965, nazywany później orędziem. Uważany jest on za jeden z najważniejszych etapów pojednania polsko-niemieckiego po II wojnie światowej. Z tego właśnie listu pochodzi słynny cytat: ...przebaczamy i prosimy o wybaczenie (dosłownie: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”).

Orędzie to, 18 listopada 1965 podczas obrad Soboru Watykańskiego II, podpisało trzydziestu czterech polskich biskupów, m.in. kardynał Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła. Autorem i inicjatorem listu był arcybiskup wrocławski Bolesław Kominek. List był konsultowany z polskimi i niemieckimi biskupami oraz niemieckimi intelektualistami.

W liście streszczono polskie dzieje, podkreślając ciemne i jasne strony polsko-niemieckich stosunków. Przypomniano, że miliony Niemców ucierpiały wskutek powojennych wysiedleń. Również skutkiem wojny jest granica na Odrze i Nysie. Polscy biskupi zapraszali też niemieckich na obchody tysiąclecia chrztu Polski. Najsłynniejsze zdanie listu brzmi: W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie.

Odpowiedź (nadesłaną 5 grudnia) podpisało czterdziestu jeden biskupów z Republiki Federalnej Niemiec i Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Niemieccy biskupi przyjęli zaproszenie na polskie uroczystości, unikali jednak jasnego określenia stanowiska w kwestii granicy na Odrze i Nysie. 

O co jednak toczy się polsko-niemiecki spór o wysiedlonych? Kim są „wypędzeni”? Czy rzeczywiście niewinnymi ofiarami, ofiarami polskich prześladowców? Czy należy im pozwalać na powroty i zwracać majątki? Czy wypędzenia były zbrodnią wojenną? Odwetem zwycięzców? A może aktem sprawiedliwości? W dalszej części pracy podejmę próbę udzielenia odpowiedzi (przynajmniej częściowej) na te pytania. 

Obecnie spór o historię toczą głównie politycy i publicyści, a nie, jak to miało miejsce w poprzednich okresach, naukowcy. Niestety, odbywa się on ze strony niemieckich inicjatorów dyskusji, skupionych wokół związków wypędzonych, na znacznie niższym poziomie wiedzy i refleksji niż to miało miejsce wcześniej. Brakuje tu przede wszystkim, jak już wspomniałem, wiedzy historycznej. Wbrew temu, czemu usiłują zaprzeczać zwolennicy budowy Centrum przeciwko Wypędzeniom, jest to próba (być może nawet nieuświadomiona) pisania od nowa dziejów II wojny światowej i lat powojennych, a nawet historii okresu międzywojennego.

Oczywiście w okresie bezpośrednio powojennym nie brakowało bezprawia w stosunku do Niemców. Było to częściowo, choć w stosunkowo niewielkim zakresie, bezprawie stosowane przez najwyższe władze państwowe (te same władze znacznie powszechniej stosowały bezprawie wobec własnego narodu, ale to już zupełnie inna kwestia). W znacznie większym stopniu było to bezprawie średnich i niższych ogniw aparatu państwowego. Może w największej mierze było to żywiołowe, mściwe, sadystyczne lub kryminalne bezprawie ze strony poszczególnych ludzi. Takie bezprawie nie było nakazane, bywało karane, ale i władze państwowe, i opinia społeczna często odnosiły się do niego tolerancyjnie. Mimo wszystko nie tylko różnice ilościowe dzieliły bezprawie niemieckie i polskie. To pierwsze miało skalę zbrodni przeciw ludzkości. To drugie – bywało rzadziej zbrodnią, częściej przestępstwem przeciw prawom człowieka do nietykalności osobistej i do własności. I było całkowicie zrozumiałe (choć oczywiście nie godne pobłażania czy wyrozumiałości) z czysto ludzkiego, psychologicznego punktu widzenia. Ludność doznająca cierpienia ze strony okupanta przez wiele kolejnych lat naraz stanęła przed szansą odpłaty pięknym za nadobne. Zadziałała tu bez wątpienia dawna zasada „oko za oko” – całkowicie zrozumiała, choć karygodna.

Kierując się empatią, każdy człowiek może sobie wyobrazić, że przymusowe wysiedlenie Niemców z ich byłych wschodnich prowincji – co oni nazywają wypędzeniem – było dla dotkniętych nim ludzi przeżyciem traumatycznym. W czasie przesiedleń dochodziło do gwałtów, rabunków i zabójstw, dyktowanych przez gniew i żądzę odwetu za to, czym była niemiecka okupacja. Ofiarą padali najczęściej bezpośrednio nie uwikłani w hitlerowskie zbrodnie mieszkańcy tych prowincji.

O tym, że Polacy byli nie tylko ofiarami, lecz również oprawcami, pisała Helga Hirsch, autorka książki „Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-1950”, Warszawa 1999. Hirsch jest znaną z propolskich sympatii niemiecką dziennikarką i historykiem. W swoich badaniach, prowadzonych w polskich archiwach, ale także prowadząc rozmowy z ludźmi, którzy pamiętają jeszcze czasy powojenne, dowiodła ona, że „Polacy – wbrew temu, co zawiera zmitologizowany historyczny przekaz i ubarwione wspomnienia – nie byli wyłącznie narodem-ofiarą. »W dzieciństwie nauczyłem się«  powiedział mi niedawno 70-letni znajomy Polak »że my, Polacy, nigdy nie zadaliśmy krzywd innym. Częściowa rezygnacja z tej wygodnej moralnie postawy przyszła mi bardzo, bardzo trudno«”. Pisze ona także o gorzkiej prawdzie, „że tam, gdzie stała się wielka krzywda, powstaje w ofiarach pragnienie zemsty. Ponieważ zemsta wynika z pierwotnej potrzeby sprawiedliwości, pragnienia, żeby wagę sprawiedliwości doprowadzić do stanu równowagi. To pragnienie było w powojennej Polsce, o tym jestem mocno przekonana, powszechne – i było ono zrozumiałe. Jedni mścili się myślami, słowami i uczuciami, inni – czynami. Biorąc pod uwagę skalę brutalności, z jaką reżim narodowo-socjalistyczny uciskał kraj, jest może nawet zadziwiające, że do aktów samosądów nie dochodziło jeszcze częściej i jeszcze brutalniejszych. Ale ponieważ zemsta z uwagi na swój bezmiar i niszczące działanie jest słusznie dyskredytowana i już samo przyznanie się do poczucia zemsty jest zawstydzające, polskie społeczeństwo – a nie tylko komunistyczna cenzura – szybko wyparło ze zbiorowej pamięci wypędzenie i internowanie Niemców”.

Trudno natomiast przyznać rację rzecznikom Centrum, którzy chcą nazywać bezprawiem same wysiedlenia. Bez wątpienia wysiedlenia były w pewnym sensie wyrazem „deprawacji prawa”, do jakiej doszło w procesach historycznych rozwijających się od 1939 roku. Wysiedlenie było tragedią i złem. Nie było jednak sprzeczne ani z prawem stanowionym przez mocarstwa okupujące Niemcy, ani – w tym czasie – z poczuciem prawnym i moralnym ogromnej większości Europejczyków. Nie należy przyjmować w rozpatrywaniu problemów historycznych dzisiejszych, wspólnych Amerykanom i Anglikom, Polakom i Niemcom, norm prawnych i moralnych. Tragedię XX wieku trzeba poznać, ale i zrozumieć. Patrzenie na wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat przez pryzmat naszej dzisiejszej wiedzy, dzisiejszej wrażliwości i niepamięci w gruncie rzeczy, jest anachronizmem i poważnym błędem metodologicznym.

Niemcy mają prawo do pamięci o swych ofiarach i do dumy narodowej (rozbudzonej, rzecz ciekawa, dopiero w czasie ubiegłorocznych mistrzostw świata w piłce nożnej, organizowanych właśnie w tym kraju; jak zauważają socjologowie dopiero ta wielka sportowa impreza pozwoliła Niemcom na pozbycie się wstydu z powodu własnej narodowości). Nad losem niemieckich ofiar II wojny światowej warto płakać, czy jednak rzeczywiście do wypędzonych można zaliczyć Niemców uciekających masowo w okropnych warunkach przed Armią Czerwoną? Jak to wyglądało w Prusach, mówią wspomnienia zmarłej w 2002 roku hrabiny Marion Doenhoff (Dzieciństwo w Prusach Wschodnich, Warszawa-Berlin 1993; Kielce 2006), a jak na Pomorzu, dokumentuje tragedia, jaką przyniosło zatopienie statku „Wilhelm Gustloff” (opowiadająca o tych dramatycznych wydarzeniach książka Güntera Grassa Im Krebsgang wywołała niedawno w Niemczech na nowo burzę wokół tematu wypędzeń). Ci wszyscy Niemcy byli po prostu uciekinierami. Nie wypędzali ich ani Polacy, ani Czesi, wypędzał ich strach przed azjatyckim barbarzyństwem Armii Czerwonej. Natomiast do polskich wypędzonych należy zaliczyć Polaków wyrzucanych brutalnie przez Niemców z terenów Polski, włączonych przez niemieckiego okupanta do Reichu, a także dzieci Zamojszczyzny. 

3. Problem winy 


3.1 Niemcy Niemcom zgotowali ten los 


Do dyskusji o roszczeniach wypędzonych wobec Polski włączył się wybitny pisarz, Günter Grass. „Jedna niesprawiedliwość warunkuje drugą” stwierdził noblista w jednym z sobotnich wydań gazety (sierpień 2004) „Leipziger Volskzeitung”. Wyjaśnił, że Niemcy powinni uświadomić sobie, że „zadane nam cierpienia są cierpieniami, które sami wywołaliśmy, czy przez bombardowania, czy przez wypędzenia”. O tym samym pisał także filozof Karl Jaspers (o czym będę mówił w punkcie 3.3). Punktem wyjścia dla rozważań na temat winy Niemców za drugą wojnę światową oraz klęski III Rzeszy, może i powinno byś sparafrazowane motto „Medalionów” Zofii Nałkowskiej – Niemcy Niemcom zgotowali ten los. 

3.2 Relatywizacja winy


Polscy publicyści zarzucają Niemcom chęć relatywizowania winy. Zacytuję tutaj fragment tekstu Piotra Semki Dzieci Hupki i coca-coli, opublikowanego w „Rzeczpospolitej” z 10 września 2003: „»Nowi wypędzeni« obwieszczają dziś, że każdy naród Europy ma jakieś ciemne sprawki na sumieniu, co tworzy nową podstawę moralną do oceniania wypędzeń. W myśl tej teorii, skoro niemieckie zbrodnie są już znane, to inni uzyskają pełne moralne prawo do dyskusji z Niemcami, jeśli sami wyczyszczą swoje szafy ze szkieletów”. Niestety tak właśnie wygląda prawda, choć niektórzy chcieliby, żeby tylko Niemcy po wiek wieków wyznawali swoje winy. Nie ma to jednak większego sensu. Dlatego też prawdziwą wściekłość wywołuje u nich jakiekolwiek wspomnienie o rozliczeniu się Polaków z własnym sumieniem i własną przeszłością. A mamy za co bić się we własne piersi, by wspomnieć tylko sprawy Radziłowa, Jedwabnego, Kielc, powojennych obozów pracy (w których więziono nie tylko Niemców; w „polskim gułagu” zginąć miało około 11 000 ludzi; por. B. Kopka, „Obozy pracy w Polsce 1944-1950”, Warszawa 2002), kolaboracji z nazistami etc.

Pisze dalej Semka: „Peter Glotz w tekście na łamach »FAZ« sugeruje z kolei, że Centrum mogłoby uwzględniać krytykę niektórych form polskiego nacjonalizmu i rozliczyć Polaków z respektowania autonomii Kaszubów. Pyta też o rozliczenie Polaków z ich stosunku do Litwinów i Ukraińców. I wreszcie chadecki polityk Friedbert Pflöger, który doradza Polakom, by zastanowili się, czy prześladowania Niemców po wojnie nie były dziełem rodzimych faszystów, z którymi – to w domyśle – Polska się nie rozliczyła i rozliczać się nie zamierza”. Bez komentarza. Choć właściwie nie, komentarz padł z ust jednego z rozmówców Helgi Hirsch: „W dzieciństwie nauczyłem się, że my, Polacy, nigdy nie zadaliśmy krzywd innym. Częściowa rezygnacja z tej wygodnej moralnie postawy przyszła mi bardzo, bardzo trudno”. Wygłaszający podobne tezy Piotr Semka tkwi jeszcze głęboko w moralnym dzieciństwie (czy też może lenistwie?). Doprawdy nie wiem, czy należy ludziom głoszącym podobne poglądy gratulować niezachwianie wysokiej samooceny i wybornego samopoczucia, czy też może lepiej potrząsnąć nimi, by spróbować przynajmniej wybudzić ich z letargu. 

3.3 Wina zbiorowa 


Pierwszym w dziejach ludzkości (oraz w historii literatury) przykładem zastosowania odpowiedzialności zbiorowej było ukaranie przez Stwórcę całego naszego rodzaju za przewinę Prarodziców: Adama i Ewy. Koncepcja odpowiedzialności zbiorowej pojawia się w Starym Testamencie jeszcze wielokrotnie. W starożytnym Izraelu istniało przekonanie, że grzechy i niewierności popełniane przez naród wybrany sprowadzają sankcje karne na wszystkich jego członków, winnych i niewinnych. Tak było w przypadku miast Sodoma i Gomora (Rdz. 18,16-33; 19,1-29). Patriarcha Abraham pytał wówczas Pana: „Czy rzeczywiście zgładzisz sprawiedliwego wespół z bezbożnym?”. W Księdze Ezechiela Jahwe powiada: „I mów do ziemi izraelskiej: Tak mówi Wszechmocny Pan: Oto Ja jestem przeciwko tobie; wydobędę miecz z pochwy i wytępię wśród ciebie sprawiedliwego i bezbożnego” (Ez 21,8). Kara za winy ojców spotykać mogła także przyszłe pokolenia: „Zachowujący łaskę dla tysięcy, odpuszczający winę, występek i grzech, nie pozostający w żadnym razie bez kary, lecz nawiedzający winę ojców na synach i na wnukach do trzeciego i czwartego pokolenia!” (Wj 34,7; podobnie Lb 14,18, Pwt 5,9, Jr 32,18). Zastosowanie tej zasady jest widoczne w interpretacji różnych katastrof i nieszczęść (Wj 15,21; Sdz 5,31; Pwt 29,22; 32,41; Jr 2,19; 51,9), a szczególnie w odniesieniu do upadku królestwa izraelskiego, a później judzkiego (1 Krl 14,14-16; 2 Krl 17,7-23; 24,3-4).

Powszechne funkcjonowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej w świadomości i życiu Izraela spotkało się z krytyką proroków Ezechiela (Ez 18) i Jeremiasza (Jr 31,28-30). Głosili oni, że każdy ponosi osobiście skutki swego złego postępowania. Nie była to oczywiście teza nowa, było to raczej jej przypomnienie, ale dopiero dzięki nim zaczęła zyskiwać szerszą akceptację. Znalazło to odbicie w późniejszych księgach Starego Testamentu (Hi 22,4-11). W księdze Przypowieści Salomona czytamy: „To rzecz pewna, że zły nie ujdzie kary, lecz potomstwo sprawiedliwych będzie wybawione” oraz „Jeżeli sprawiedliwy odbiera na ziemi swoją zapłatę, tym bardziej bezbożny i grzesznik” (Prz 11,21.31). Mimo to jednak do zasady odpowiedzialności zbiorowej sięgano jeszcze i później wyjaśniając pewne wydarzenia.

W Nowym Testamencie, tak w nauczaniu samego Chrystusa, jak i jego uczniów, nastąpiło całkowite zerwanie z zasadą odpowiedzialności zbiorowej (Mt 5,38-42; Łk 13,1-4). W naukach tych podkreśla się wyłącznie indywidualny charakter odpłaty za zło. Skutki grzechu ponosi ten, kto się go dopuścił (Łk 16,19-31; Jk 5,1-6; Ap 2-3; 20,12-13). Święty Paweł w liście do rzymian pisał: „Ty jednak przez zatwardziałość swoją i nieskruszone serce gromadzisz sobie gniew na dzień gniewu i objawienia sprawiedliwego sądu Boga, który odda każdemu według uczynków jego” (Rz 2,5-11). 

Jest to jedna z niewielu nauk biblijnych, które ludzkość wbiła sobie tak mocno w świadomość, głębiej, jak sądzę, niż sam Dekalog. Stosowanie odpowiedzialności zbiorowej uprawia się namiętnie do dziś. Jej ofiarami padają coraz to inne grupy etniczne, narodowościowe, społeczne etc. Najczęściej kozłem ofiarnym bywał jednak naród wybrany – Żydzi. Tutaj jednak zajmę się winą zbiorową Niemców za zbrodnie drugiej wojny światowej.

Stosunek części polskiego społeczeństwa do Niemców, pragnienie zastosowania w stosunku do nich zasady odpowiedzialności zbiorowej obrazuje list czytelnika do „Rzeczpospolitej” (19 sierpnia 2003), napisany po publikacji tekstu Eriki Steinbach (podobne, choć dalej posunięte opinie prezentuje, jak będzie jeszcze o tym mowa, Marek Edelman): „Ale nie mogę zgodzić się z przewijającą się przez cały tekst aurą – że Niemcy są ofiarą tamtych czasów (wskazywali na to nadużycie wcześniej pp. Bartoszewski, Kranz, Semka, Haszczyński, Pięciak), że ich cierpienia są jedyne i wyjątkowe. Nie są. Mało tego – według ludowej i prostej sprawiedliwości – są zasłużone. Niemcy przegrali ostatnią, wielką imperialną wojnę tego świata i ponieśli tego dotkliwe konsekwencje. I, niestety, nie mają moralnego prawa wywyższać swych cierpień – oni wybrali Hitlera, oni masowo go popierali, oni wywołali wojnę (oczywiście upraszczając, bez wdawania się w poboczną tu dyskusję o ówczesnej sytuacji politycznej Europy), a armie składające się na przestrzeni kilku lat z dziesiątek milionów Niemców podbijały kolejne ziemie, zadając tam żyjącym ludziom niewyobrażalne cierpienia. 

Może to przykre, szczególnie dla Niemców – ale tak myślą ludzie. Dlaczego wtedy zwycięzcy mieli dobrze traktować pokonanych, skoro kilka lat wcześniej Niemcy zwycięzcy odmawiali takich praw ówczesnym pokonanym (niektórym nawet na mocy ustaw)? Dlaczego mamy dziś zakładać, że czerwony terror rozpętany w 1945 roku był straszniejszy niż brunatny, którego eksport zaczął się kilka lat wcześniej? Tylko dlatego, że Rosjanie zemścili się na Niemcach? Na Boga, mieli za co się mścić! Tak krwiożerczego terroru, jaki wyhodowali Niemcy w latach trzydziestych i czterdziestych, nie było od stuleci i naprawdę trudno jest orzec (jeśli w ogóle można), pod jaką flagą było straszniej – z sierpem i młotem czy ze swastyką”.

Polskich sumień wina zbiorowa nie obciąża. Kiedy prezydent Aleksander Kwaśniewski przeprosił w lipcu 2001 r. za zbrodnię w Jedwabnem, z różnych stron rozległy się głosy oburzenia i sprzeciwu. Jego słowa brzmiały: „Za tę zbrodnię powinniśmy prosić dusze zmarłych i ich rodziny o przebaczenie. Dzisiaj jako człowiek, obywatel i Prezydent Rzeczypospolitej proszę o wybaczenie w swym własnym imieniu i w imieniu tych Polaków, których sumienie zostało wstrząśnięte tą zbrodnią”. Podobny gest wykonał kanclerz Niemiec Gerhard Schröder mówiąc 1 sierpnia 2004, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, o hitlerowskim barbarzyństwie, „ciężarze zbrodni popełnionych przez oddziały hitlerowskie” oraz „polskiej dumie i niemieckiej hańbie”.

Wbrew obiegowej opinii Polaków obaj politycy mieli za co przepraszać. W czasie wojny zwykli ludzie w takich zwyczajnych miasteczkach jak Jedwabne pomagali Niemcom identyfikować ofiary i znęcać się nad nimi już od pierwszych dni okupacji. Nie chodziło tutaj tylko o Żydów, ale także o Polaków, którzy z jakichś powodów „podpadli” sąsiadom (np. komunistów).

Polacy winę za własne zbrodnie próbowali bagatelizować, wyprzeć się jej, a najwygodniej było zepchnąć ją na Niemców. Jak dowodzi Jan Tomasz Gros w książce „Sąsiedzi”, do niedawna oficjalną wersją było, że to Niemcy wymordowali Żydów w Szczuczynie, Wąsoszy, Radziłowie i Jedwabnem. Prawda jest jednak taka, że w czerwcu i lipcu 1941 r., kiedy dochodziło do pogromów, w miasteczkach tych były jedynie nieliczne posterunki żandarmerii niemieckiej. Dlatego też fałszuje się daty tych wydarzeń, przesuwając je na sierpień. Spychanie z siebie winy ma maskować własne bestialstwo. Polacy katowali Żydów nie dlatego, że kazali im to robić naziści.

O popełnionej zbrodni wiedzieli wszyscy mieszkańcy Jedwabnego. Mordercy przechwalali się nawet, ilu kto zabił Żydów i w jaki sposób. Nic tu nie było tajemnicą. Jeszcze po dziś dzień wiedza ta jest powszechnie dostępna w miasteczku, a opowieści o pogromie są nadal żywe.

Pobudką, której znaczenia nie można bagatelizować rozmyślając nad tymi zbrodniami, jest chciwość. Dobytek zamordowanych przechodził na własność morderców. Jak zwrócił uwagę Jan Tomasz Gross, proces przywłaszczania sobie cudzej własności ma nawet swoje odzwierciedlenie w języku polskim. Chodzi tu o słowa „poniemiecki” i „pożydowski”. Są one doskonale zrozumiałe i wiadomo, że odnoszą się do dóbr materialnych, które kiedyś były własnością Niemców lub Żydów i które, po wypędzeniu lub zamordowaniu prawowitych właścicieli, można sobie bezkarnie przywłaszczyć. 

W rok po zakończeniu wojny i niemal dokładnie pięć lat po wydarzeniach w Jedwabnem, 4 lipca 1946 w Kielcach doszło do pogromu, w wyniku którego zginęło trzydziestu siedmiu Żydów (35 zostało rannych) i troje Polaków. W opublikowanych w 2006 roku wynikach śledztwa Instytut Pamięci Narodowej podał że „materiał dowodowy nie wskazał jednoznacznie na zaistnienie którejkolwiek z tych hipotez” (chodzi o prezentowane dotychczas tezy o prowokacji: rządu londyńskiego/podziemia, UB i/lub NKWD, syjonistycznej czy też nazistowskiej). Jako najbardziej prawdopodobną interpretację wydarzeń IPN uznał że „wydarzenia kieleckie z 4 lipca 1946 roku miały charakter spontaniczny i zaistniały wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności natury historycznej i współczesnej”. Początkowo było to jedyne wytłumaczenie, jakiego nie brano w ogóle pod uwagę… 

Jako Polacy nie czujemy się odpowiedzialni za antysemityzm, podobnie jak za nasze winy wobec Czechów (zajęcie Zaolzia w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej czy też interwencja wojskowa w 1968 r.). Raczej uważamy się wciąż za „mesjasza narodów”, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, których należy przepraszać i hołubić, i którym wszystko „się należy” za nasze cierpienia poczynając od zaborów (a może nawet od odsieczy wiedeńskiej?) aż po upadek komunizmu. A jest za co uderzać się we własne piersi, tym bardziej, jeśli dodamy do tego problem kolaboracji z nazistami.

Jedyna dyskusja o winie Polaków jako narodu toczyła się w XIX wieku, gdy państwo polskie zniknęło z mapy kontynentu. Jednakże tylko część spadkobierców monarchicznego poglądu na nasze dzieje skłonna była uważać upadek państwa za w pełni samozawiniony i ostateczny. Większość, nie negując własnych win Polaków, opowiadała się za poglądem, że gdyby Polska w odpowiedniej chwili wkroczyła na drogę prowadzącą do umocnienia monarchii, wówczas nie doszłoby do upadku Rzeczypospolitej (tzw. monarchizm). Koncepcji tej zdecydowanie przeciwstawili się zwolennicy demokratycznej teorii dziejów Polski. Nawiązując do idei działaczy Kuźnicy Kołłątajowskiej wiązali oni krytyczny stosunek do szlacheckiej przeszłości Polski (S. Staszic) z wysoką oceną dorobku Sejmu Wielkiego i oceniali katastrofę Rzeczypospolitej jako rozbiór dokonany przez zaborców na odradzającym się organizmie polskiej państwowości (tzw. republikanizm). Także i z tej próby więc we własnym mniemaniu wyszliśmy zwycięsko. A przynajmniej jako zwycięzca moralny.

Problemu winy narodowej nie podjęli poeci romantyczni, którzy zaprezentowali zupełnie inną wizję naszych dziejów narodowych. Według nich potoczyły się one według wyższego, boskiego planu. Historia Polski stała się w ich oczach parabolą losów Chrystusa (mesjanizm; por. Adam Mickiewicz, Dziady, cz. III). To nasze imię jest milion, albowiem to my cierpieliśmy za miliony.

Tematykę tę podjął jednak nieco później Stanisław Wyspiański w „Weselu”. W akcie drugim, kiedy to na wesele przybywają fantastyczni goście, w scenie 7 Dziennikarz rozmawia ze Stańczykiem. Ze smutkiem snuje rozważania na temat niechlubnej przeszłości Polski, czuje się za nią odpowiedzialny. Uważa, że nasi przodkowie byli słabi i że to się w Polsce nie zmieniło. Stańczyk twierdzi, że rozpamiętywanie grzechów z przeszłości nie ma sensu, trzeba iść własną drogą. Dziennikarz odpowiada, że nie potrafi znaleźć dobrego wyjścia, że szukanie drogi, której nie da się znaleźć jest wyborem beznadziejnym. Stańczyk krytykuje Dziennikarza za brak woli walki. Daje Dziennikarzowi kaduceusz – błazeńską laskę i rozkazuje mu: „mąć nim wodę, mąć”. Dziennikarz jest jednak rozgoryczony i nie ma w nim nadziei na poprawienie sytuacji Polski. 

W scenie 9 Poecie ukazuje się Rycerz – Zawisza Czarny z Garbowa. Rycerz pragnie zabrać ze sobą Poetę i każe mu dosiąść konia; chce zmusić go do działania. Poeta się opiera. Rycerz wspomina bitwę pod Grunwaldem, w której brał udział i rozkazuje Poecie, aby do tradycji Grunwaldu się odwołał. W scenach 11-13 Pan Młody rozmawia z Hetmanem Branickim, współtwórcą konfederacji targowickiej, sprzedawczykiem symbolizującym zdradę narodową. Hetman jako zdrajca ojczyzny cierpi męki piekielne, chór szatanów nęka go, żądając pieniędzy (to symbol właśnie owego sprzedawczykostwa) i szarpiąc jego ciało. Z kolei w scenie 15 Dziadowi ukazuje się Upiór (duch Jakuba Szeli), cały we krwi. Dziad niedawno uparcie wracał do myśli o „krwawych zapustach” z 1846 roku, drażniąc ojca Panny Młodej, co wydał córki za „panów” z miasta. Jakub Szela stanął w 1846 r. na czele żywiołowego „poruszenia chłopskiego” przeciw szlachcie, sprowokowanego przez administrację austriacką w Galicji dla rozbicia przygotowań do powstania narodowego. Później władze austriackie stłumiły chłopski sprzeciw wobec powrotu do pańszczyzny, a sam Szela musiał przenieść się z Galicji na Bukowinę, gdzie otrzymał posiadłość od rządu carskiego, ale zostawał pod policyjnym nadzorem. Upiór żąda od Dziada kubła wody, aby umyć okrwawione ciało i zjawić się na weselu. Dziad go przegania. Wreszcie w scenach 22-24 pojawia się duch Wernyhory – legendarnego kozaka-wróżbity, którego przepowiednie miały się spełnić w drugiej połowie XVIII lub na początku XIX wieku. Wróżby Wernyhory łączono z dalszymi losami Polski i Ukrainy, widząc w nim szczególnego proroka „zmartwychwstania” Polski i rzecznika pojednania między narodami obu krajów.

Wernyhora chce rozmawiać z Gospodarzem o przymierzu między inteligencją a chłopstwem. Gospodarz początkowo nie poznaje Wernyhory, biorąc go po prostu za jakiegoś znamienitego, niespodziewanego gościa. Wernyhora przypomina mu tzw. „koliszczyznę” („krwawe łuny, i jęk dzwonów, i pioruny”) – krwawe bunty chłopów ukraińskich przeciw polskiej szlachcie w 1768 r. Gospodarz rozpoznaje w końcu swojego gościa i jest uradowany jego przybyciem. Wernyhora ma mu do przekazania polecenia: przed świtem rozesłać wici w cztery strony świata i zmobilizować wszystkie stany do powstania, a następnie zebrać lud pod kościołem i nasłuchiwać tętentu od krakowskiego gościńca. Ma tamtędy jechać Wernyhora z Archaniołem. Wernyhora daje Gospodarzowi złoty róg, w który należy dąć, by dać hasło do walki.

Dramat kończy się zgubieniem przez Jaśka złotego rogu (symbolu czynu, hasła do zmartwychwstania) i słynnych chocholim tańcem. Na jednej z płaszczyzn interpretacyjnych „Wesele” jest dramatem narodowym. W didaskaliach na początku dramatu znajdujemy informację, że na ścianach bronowickiej chaty znajdują się dwa obrazy Matejki: Wernyhora oraz Kościuszko pod Racławicami. Te dwa obrazy odwołują się do narodowych mitów: mitu wspólnej sprawy „panów” i „ludu”, mitu „racławickich kosynierów”, którzy angażują się w sprawy narodowe oraz idei „zmartwychwstania” narodu (przepowiednia Wernyhory). W dramacie dokonuje się konfrontacja tych mitów z rzeczywistością. Ośrodkiem i niejako katalizatorem tej konfrontacji staje się rozmowa Gospodarza z Wernyhorą, po której ten pierwszy stanął wobec potencjalnej możliwości wcielenia w czyn mitu kosynierów-wybawców, którym potrzeba tylko hasła do podjęcia walki. Konfrontacja z mitem zamienia się jednak w kompromitację.

Jasiek zgubił „narzędzie” spełnienia się mitu „racławickiego kosyniera”, ponieważ uległ pokusie pragnień prywatnych: zależało mu bardziej na kolorowej czapce z piór. Zmarnował przez to wyczekiwaną od dawna możliwość działania, od której miał zależeć los narodu, spełnienie „cudu” zapowiedzianego proroctwem Wernyhory. To właśnie Jasiek wyjmuje weselnikom kosy z rąk i ciska je w piec. „Wesele” jest fundamentalnym dziełem literackim piętnującym nasze przywary narodowe. 

Głęboko mądry i humanistyczny tekst poświęcony problematyce winy i odpowiedzialności zbiorowej Niemców opublikował Karl Jaspers („Problem winy”). Rozważając przyczyny powstawania winy w Niemczech lat 30. XX wieku, pisał on: „Tylko myśl i mowa narodowo-socjalistyczna były jawne i powszechnie dostępne, a wobec tego sugestywne i dostępne dla młodzieży niemieckiej dojrzewającej w tym klimacie (...) Tylko niewielu ludzi chce naprawdę myśleć. Szukają tylko sloganów i dążą do posłuszeństwa. Nie pytają i nie odpowiadają inaczej, jak tylko powtarzając wyuczone formułki”. Jest to realizacja jednego z typów konserwatywnego kodeksu, o czym pisał Leszek Kołakowski (zob. niżej).

Jaspers wprowadził cztery pojęcia winy:

1. Wina kryminalna – przestępstwo i kara sądowa zgodnie z prawem.
2. Wina polityczna. Polega na działaniach mężów stanu oraz na tym, że posiadając obywatelstwo państwowe ponoszę skutki działalności państwa, którego władzy podlegam i którego ład decyduje o moim życiu (gwarancja polityczna). Każdy człowiek ponosi współodpowiedzialność za to, jak nim rządzą.
3. Wina moralna. Za czyny, które popełniam jako określona jednostka, ponoszę odpowiedzialność moralną. Nigdy nie obowiązuje bezwzględnie zasada „rozkaz to rozkaz”. Instancją jest własne sumienie, nie można zatem tłumaczyć się i usprawiedliwiać ze złych uczynków np. rozkazami przełożonych.
4. Wina metafizyczna. Istnieje solidarność między ludźmi jako ludźmi, na mocy której każdy obarczony jest odpowiedzialnością za wszelkie zło i niesprawiedliwość na ziemi, a zwłaszcza za przestępstwa dokonane w jego obecności lub za jego wiedzą. Jeśli nie uczynię wszystkiego, co w mej mocy, aby im zapobiec, jestem współwinna. Sytuacja taka ma miejsce np. kiedy nie naraziłem własnego życia, aby zapobiec morderstwu. Instancją jest tu tylko Bóg.

Wina polityczna oznacza wprawdzie odpowiedzialność wszystkich obywateli za skutki działań państwa, ale nie oznacza winy kryminalnej ani moralnej każdego obywatela z osobna w związku ze zbrodniami popełnionymi w imieniu państwa. O przestępstwie rozstrzyga sędzia, o odpowiedzialności politycznej – zwycięzca w wojnie; ale o winie moralnej może być mowa tylko w sporze ludzi, którzy się miłują i poczuwają do solidarności. Jeśli chodzi o winę metafizyczną, to może dałoby się ją ukazać w sytuacji konkretnej za pomocą dzieła literackiego lub filozoficznego, lecz chyba niemożliwy jest przekaz bezpośredni. Jest ona niewyrażalna interpersonalnie.

Wina pociąga za sobą skutki zewnętrzne – wpływa na życie jednostek (obojętnie, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie) oraz skutki wewnętrzne – konsekwencje dla samowiedzy, kiedy człowiek przenika samą winę. 

1. Przestępstwo (wina kryminalna) podlega karze. Warunkiem tego jest, by sędzia uznał, że człowiek zawinił z własnej woli. Nie jest natomiast konieczne, by winowajca uznał, że został słusznie ukarany. 

2. Wina polityczna pociąga za sobą odpowiedzialność, w wyniku której następuje wyrównanie szkód, a ponadto utrata lub ograniczenie władzy politycznej i praw politycznych. 

3. Z winy moralnej wyrasta wgląd w samego siebie, a wraz z nim skrucha i odnowa. Jest to proces wewnętrzny, ale potem pociąga on też realne skutki w świecie zewnętrznym. 

4. Na skutek winy metafizycznej ulega zmianie samowiedza człowieka w obliczu Boga. Zostaje złamana ludzka duma. Ta przemiana wewnętrzna może stać się nowym źródłem aktywności życiowej, ale wiąże się nieodłącznie z poczuciem winy, dzięki któremu człowiek zdaje się w pokorze ducha na Boga, a wszelką działalność podejmuje w klimacie wykluczającym pychę. W związku z koncepcją winy metafizycznej powstaje jednak pewna wątpliwość: czy ateiści lub wyznawcy religii niemonoteistycznych mogą w takim razie ulegać poczuciu winy metafizycznej? I w jaki sposób? Może łączyłoby się to u nich z poczuciem winy moralnej? Kwestia ta nie jest do końca jasna. 

W tym miejscu pozostawimy na chwilę Karla Jaspersa i przeniesiemy się daleko w czasie i przestrzeni, warto tutaj bowiem sięgnąć do interesującej tradycji platońskiej. Kiedy mowa o przestępstwie i karze intencjonalnie wiemy, że mamy tu do czynienia ze sprawiedliwością. Zobaczmy więc, jak pojmował ją Platon.

W pierwszej księdze „Państwa” Trazymach dowodził, że nie ma żadnej sprawiedliwości oprócz interesów silniejszego. Prawa tworzone są przez rządy dla ich własnej korzyści i nie istnieją bezosobowe wzorce, do których można by się odwołać w konflikcie różnych sił. Do koncepcji tej powrócił Platon w „Gorgiaszu”, gdzie podobne poglądy głosił Kalikles. Prawo naturalne, jak twierdził, jest prawem silniejszego, dla wygody jednak ludzie ustanowili instytucje i moralne zasady, które mają ograniczać silniejszych.

W tymże samym dialogu Sokrates wyraża przekonanie, że ten, kto wie, na czym polega sprawiedliwość, będzie postępował sprawiedliwie. Z przekonaniem tym nie można się zgodzić, wiadomo przecież z codziennego doświadczenia, że tak nie jest. Wiedzieli o tym już także starożytni. Już Owidiusz pisał, że można widzieć i aprobować lepszą drogę, a mimo to obrać rozmyślnie gorszą.

Dalej Sokrates stwierdza: „największym złem jest zadawać krzywdy”. „Zbrodniarz i krzywdziciel nędznikiem będzie w każdym przypadku; ale większym wtedy, jeśli go nie dotknie sprawiedliwość i nie poniesie on kary za zbrodnie”. „Najgorzej żyje ten, który ma w sobie niesprawiedliwość i nie uwalnia się od niej”. „Największa nędza z duszą zgniłą chodzić, niesprawiedliwą i bezbożną”. „Bezkarność zbrodniarza to ze wszystkich największe i pierwsze zło”.

Stwierdzenia Sokratesa są tyleż interesujące, co godne pamięci po dziś dzień, niemniej jednak niemożliwe do wyegzekwowania w rzeczywistości. Zagadnienie winy i kary sprowadzone zostaje do moralności: wyrządzanie krzywdy jest gorsze niż jej doznawanie, ponieważ to pierwsze jest złe – w domyśle: moralnie. Także zbrodniarz ponoszący sprawiedliwie karę jest szczęśliwszy, ponieważ sprawiedliwe jest piękne. Jeśli zbrodniarza spotyka sprawiedliwa kara, odnosi on pożytek, ponieważ staje się lepszy na duszy. Niestety jest to teoria wyidealizowana, bez szans na przyjęcie przez ludzi w realnym życiu. Jej wysunięcie było możliwe na poważnie jedynie w społeczeństwie starożytnym lub jakimś innym, w którym państwo/ogół/społeczeństwo stoi ponad jednostką, czyli w jakiegoś rodzaju systemie totalitarnym. Dziś każdy chętnie zgodzi się teoretycznie, że jest ona piękna i szlachetna, jednak w rzeczywistości nikt nie zgodziłby się dobrowolnie być ukaranym zbrodniarzem; lepiej cieszyć się owocami przestępstwa. Podobnie zresztą uważano i w starożytności, a dowodzi tego stanowisko sofisty Polosa, który twierdził, że tyran „skuteczny”, tyran-zbrodniarz będzie szczęśliwy, jeśli dzięki zbrodniom uda mu się zdobyć władzę i rządzić aż do śmierci, zaznając wszystkich dobrodziejstw władzy. Nieszczęśliwy będzie zaś tyran strącony z tronu i ukarany za zbrodnie.

Wróćmy jednak do koncepcji Karla Jaspersa. Winą moralną można obarczyć tylko siebie samego, a nie innych; a jeśli już kogoś innego, „to tylko w solidarnej, pełnej miłości walce”. Nikomu nie wolno sądzić moralnie innego człowieka, chyba że poczuwamy się do najgłębszego z nim związku, że sami stawiamy się na jego miejscu.

Karać za przestępstwa kryminalne można zawsze tylko jednostkę, obojętnie, czy działa samotnie, czy też ma szereg wspólników. Nonsensem jest oskarżanie o jakąś zbrodnię narodu jako całości (czyli nakładanie nań zbiorowej odpowiedzialności kryminalnej), podobnie nonsensem jest moralne oskarżanie całego narodu. Jaspers bynajmniej nie chce tu uniewinniać Niemców, próbuje tylko ująć kwestie winy i odpowiedzialności w odpowiednich kategoriach. Odrzuca także koncepcję zbiorowej winy i kary, którymi można obarczać tylko indywidualne osoby.

Jako całość naród nie może być winny lub niewinny, ani w sensie kryminalnym, ani w politycznym (odpowiedzialność taką ponoszą tylko obywatele jakiegoś państwa), ani w moralnym. Niewątpliwie sensowne jest obarczanie odpowiedzialnością wszystkich obywateli za skutki spowodowane działalnością ich państwa. Tutaj wyrok godzi w zbiorowość. Określając jednak tę odpowiedzialność i ustalając jej granice, nie przypisuje się jednostce winy moralnej ani metafizycznej. Odpowiedzialność dotyczy tu również obywateli, którzy nie godzili się na reżim i wchodzące w grę działania.

„Czyżbyśmy jako Niemcy mieli ponosić odpowiedzialność za zło, które Niemcy nam samym wyrządzili lub którego cudem chyba udało nam się uniknąć?” – pyta Jaspers. I odpowiada: „Tak jest – w tym sensie, że dopuściliśmy do powstania u nas takiego reżimu. Bynajmniej – w tym sensie, że w głębi duszy wielu z nas sprzeciwiało się całemu temu złu i że żaden czyn, żadna intencja nie zmuszają ludzi do uznania współwiny moralnej. Obarczyć odpowiedzialnością to nie znaczy uznać moralnie winnym. Wina zbiorowa jest więc wprawdzie niewątpliwa w sensie politycznej odpowiedzialności obywateli, ale przez to bynajmniej nie w sensie winy moralnej i metafizycznej ani winy kryminalnej”. Jest to niejako rozwinięcie i doprecyzowanie koncepcji L. Kołakowskiego współodpowiedzialności za zastany świat.

Jest wszakże granica, za którą nie ma żadnej możliwości osądu moralnego. Osiągamy ją, kiedy czujemy, że drugi człowiek nie usiłuje nawet uzyskać jasności w sprawach moralnych, że wszystkie jego argumenty sprowadzają się jedynie do sofizmatów, że słowa nasze chyba w ogóle do niego nie docierają. Hitler i jego kompani, w sumie drobna mniejszość kilkudziesięciu tysięcy ludzi, w ogóle nie odczuwali winy moralnej, stali więc poza nią; poza dobrem i złem, parafrazując tytuł książki Fryderyka Nietzschego. Jest to właśnie owa przyczyna zła, o której wspomniałem na początku rozważań nad tekstem Jaspersa.

Natomiast wina moralna istnieje u tego, kto dopuszcza sumienie i skruchę. Winnymi moralnie są ludzie zdolni do pokuty, ludzie którzy wiedzieli lub mogli wiedzieć, a mimo to szli drogami, które w rachunku sumienia uznają za manowce zawinione.

Filozof wyróżnia następujące przyczyny powstawania winy moralnej: 

1. Maskowanie się – nieuniknione jeśli człowiek chciał przeżyć – powodowało winę moralną. Obłudne deklaracje lojalności wobec groźnych organów, np. gestapo; gesty w rodzaju hitlerowskiego pozdrowienia; udział w zebraniach i inne kroki, które stwarzały pozory współuczestnictwa. 

2. Błąd sumienia. Niejeden młody człowiek ocknął się ze straszną świadomością, że oszukało go własne sumienie – na czym więc jeszcze może polegać? Wierzył, że poświęca się w imię najszlachetniejszych celów, że ma najlepsze intencje. Wina jego polegała na braku jasności, na tym, że widzieć nie chciał. 

3. Kompromis ze złem i okolicznościowe wewnętrzne przystosowanie i zgoda nań. Argumentacja: „coś dobrego jednak w tym tkwi”, gotowość do sprawiedliwej rzekomo oceny. Tymczasem prawda kryje się w ostrym albo-albo. Skoro stwierdzam, że zła jest zasada, wszystko, co się z niej wywodzi, również musi był złe; rzekomo dobre skutki są tylko pozorem. 

4. Łudzenie się z powodu własnego wygodnictwa. Z czasem zmieni się to złe państwo, partia znowu zniknie, najpóźniej ze śmiercią führera. Na razie trzeba brać w tym udział, aby od wewnątrz nadawać sprawom dobry obrót. 

5. Aktywne działanie na rzecz zła. Działacze polityczni i wykonawcy zadań, przywódcy i propagandyści są po prostu winni. Nawet jeśli nie popełnili przestępstw, winni są działań, które dają się ściśle ustalić. Każdy jednak ponosi winę, jeśli był bezczynny. Wina spowodowana bezczynnością jest inna. Niemoc stanowi rozgrzeszenie; nie można moralnie wymagać śmierci, gdyby miała nawet przynieść dobre skutki. W złowrogich czasach, w sytuacjach rozpaczliwych, należy kryć się ratując życie. Niemniej człowiek bierny wie, że ponosi winę moralną, ilekroć nie wykorzysta każdej możliwości działania w obronie ludzi zagrożonych, złagodzenia niesprawiedliwości, przeciwdziałania złu. Kiedy niemoc zmusza do podporządkowania się, zawsze jest jeszcze miejsce na aktywność, nie pozbawioną wprawdzie ryzyka, niemniej skuteczną pod warunkiem ostrożności. Człowiek, który zaniecha jej ze strachu, uzna niedostrzeganie cudzego nieszczęścia za swą winę moralną. 

6. Zewnętrzny współudział, dotrzymywanie kroku. Aby zapewnić sobie byt, nie stracić stanowiska, nie zniszczyć swych szans, wstępowało się do partii i przyjmowało nominalne członkostwo innych organizacji (oportunizm).

Jako swego rodzaju uzupełnienie tekstu K. Jaspersa potraktować można artykuł Leszka Kołakowskiego („Etyka bez kodeksu”). Z problemem winy i wybaczenia wiąże się kwestia odpowiedzialności. Jak pisze Kołakowski, świat możemy w całości akceptować lub w całości odrzucić. Przez sam akt dobrowolnego pozostawania przy życiu, świadomi lub nie, akceptujemy nasz świat ze wszystkim, co w sobie zawiera i przyjmujemy na siebie zań odpowiedzialność. Jeśli zaś świata nie akceptujemy i nie chcemy zań ponosić odpowiedzialności, możemy odejść popełniając samobójstwo. „Żyć po prostu – to akceptować również całą zgniliznę i całą hańbę świata jako własną zgniliznę i własną hańbę”. Odnosi się to jednak tylko do życia biernego. Można przecież i nawet trzeba wyrażać swój protest przeciwko tej zgniliźnie i hańbie. Świat jako całość, jeśli zaakceptowany został naszym aktem praktycznym zgody na życie, przedstawia się jako przedmiot odpowiedzialności. 

Kołakowski neguje teodyceę, która usiłuje pogodzić istnienie w naszym ludzkim wymiarze zła z nieskończoną dobrocią Boga, będącą jego zasadniczą właściwością. Teodycea bowiem nie tylko usprawiedliwia życie skromnymi wymiarami zła, ale zło samo usprawiedliwia jako konieczny składnik kosmosu. Twórca koncepcji teodycei, Leibniz, twierdził, iż wolna wola skojarzona jest nieuchronnie z grzechem, ale lepsza ludzkość grzeszna a swobodna w decyzjach aniżeli zniewolona do bezgrzeszności. 

„Kiedy bowiem dochodzimy do świadomości, iż żyjąc afirmujemy życie, świadomość nasza zawiera w sobie odpowiedzialność za zadłużenie świata, a więc niezgodę na jego formę zastaną [należy więc przyjąć na siebie dobrowolnie ciężar zadłużenia wobec świata i wypracować sobie teodyceę świadomą – PT]. Odmowa spłacania zastanego długu przybiera dwojaką postać ideologiczną: wyraża się, a raczej usprawiedliwia, już to jako nihilizm, już to jako konserwatyzm. Są to dwie odmiany maski, jaką nakłada tchórzostwo, aby uniknąć odpowiedzialności za życie”.

Z punktu widzenia postawy moralnej konserwatyzm, podobnie jak nihilizm jest samoobroną przeciw przymusowi podejmowania decyzji moralnych. O ile jednak nihilizm jest zamaskowaną adaptacją do dowolnej rzeczywistości i gotowy jest zmieniać sposoby adaptacji zależnie od zmian sytuacji, o ile więc pozwala pozbyć się odpowiedzialności przez to, że pozwala zakwestionować skuteczność jakichkolwiek przedsięwzięć, które jakiekolwiek wartości miałyby realizować, o tyle konserwatyzm osiąga podobny cel inaczej: pozwala uchylić się od odpowiedzialności przez tworzenie sobie trwałych i bezwzględnych hierarchii wartości, tzn. przez tworzenie kodeksów etycznych.

Teksty Jaspersa i Kołakowskiego są komplementarne. Ten pierwszy niejako doprecyzowuje pojęcie odpowiedzialności za świat zastany, ograniczając je jedynie do odpowiedzialności politycznej, nie rozciągając tego na sferę moralną, metafizyczną czy karną. Wprowadzenie w życie „kodeksu” prowadzi do katastrofalnych skutków (przez homogenizację wartości, lenistwo moralne i intelektualne, absolutną władzę autorytetów, wszechmoc nihilizmu i konserwatyzmu – czyli zdjęcie odpowiedzialności moralnej z jednostki, za którą decyduje kodeks czy autorytet). Jak pokazuje Jaspers, ma to fatalne następstwa. Niemcom po 1933 r. narzucono taki właśnie jeden system wartości, który de facto był konserwatywnym kodeksem.

Kołakowski mówi, że człowiek musi podejmować samodzielne decyzje i ponosić odpowiedzialność (za swoje postępki, za świat). Jaspers pisał na podstawie dramatycznych doświadczeń praktycznych o tym, co Kołakowski wywodził w teorii. 

Wreszcie, mówiąc o winach nazistowskich nie sposób nie wspomnieć o filozofii Fryderyka Nietzschego. Ten zmarły w 1900 roku myśliciel, od 1888 cierpiący na obłęd, nie był faszystą i nigdy nie propagował idei narodowego socjalizmu (o co często się go oskarża, jest to jednak błąd faktograficzny). W jego pismach znajdują się wypowiedzi, które potępiają takie podstawowe zasady nazistowsko-faszystowskie, jak antysemityzm, rasizm, wyższość państwa nad jednostką. Nietzsche nie był niemieckim nacjonalistą i potrafił o Niemczech wyrażać się krytycznie. Co więcej, jego pojęcie woli mocy jest raczej metafizyczne i etyczne niż fizyczne i polityczne co się tyczy jego natury i implikacji. Albowiem według niego istotą wszechświata jest wola życia. Wola życia jest przejawem i wykorzystaniem mocy. Być, to być silnym, dość silnym by istnieć, by ostać się przy życiu, by zachować swą pozycję mocno i stanowczo i aby iść własną drogą. Tak więc wola życia jest z istoty swej wolą mocy.

Nietzsche w swojej filozofii próbował łączyć dwa systemy wartości, które niełatwo pogodzić: z jednej strony podobała mu się bezwzględność, wojna i arystokratyczna duma (czy też raczej skrajnie rozumiana godność osobista i arystokratyzm), z drugiej zaś kochał filozofię, literaturę i sztukę, a zwłaszcza muzykę.

Podziwiał on pewne przymioty charakteru czy też osobowości, które uważał za możliwe do urzeczywistnienia jedynie w przypadku arystokratycznej mniejszości. Większość ludzkości jego zdaniem powinna być jedynie środkiem służącym doskonałości tych nielicznych i nie należy jej przyznawać żadnego niezależnego prawa do szczęścia czy dobrobytu. O zwykłych ludziach Nietzsche zwykle mówił jako o „poronionych i spartaczonych” i nie widział nic złego w ich cierpieniach, jeśli są one konieczne do powstania człowieka wielkiego. W jego myśli dobro samo w sobie nie obejmuje szczęścia zwykłych ludzi.

Albowiem z człowieka dzisiejszego musi się zrodzić istota obdarzona większą mocą niż ta, jaką ludzkość posiadała dotychczas, zdolna żyć bardziej głęboko, bardziej bogato, bardziej uczuciowo i bujnie, zdolna silniej radować się i cierpieć, zdolna bardziej majestatycznie rzucać wyzwania wszechświatowi i na ludzki sposób przekształcać i przewartościowywać jego nieludzki charakter, dając mu dotychczas nie osiągnięty blask i wspaniałość. Człowiek powinien i musi zrodzić nadczłowieka. Nadczłowiek będzie ponad to, co teraz możemy sobie wyobrazić, ponad znanym nam światem. Będzie żył w świecie, który z naszej perspektywy można określić jako boski. Ponieważ jest boski, nie dotyczą go znane nam afekty. Nie wyrządza ani dobra, ani zła, ani też jemu nie można ich wyrządzić, wobec czego będzie on „poza dobrem i złem”. „Poza dobrem i złem” działają jednostki wyższe, których nie obowiązują stworzone przez „stado” zasady moralne. To te jednostki mają wyznaczać nowe wartości.

Echo tęsknoty za nadczłowiekiem pobrzmiewa w fundamentalnym dziele poruszającym omawianą tu tematykę, pomniku literatury światowej, o którym nie sposób tu nie wspomnieć – w „Zbrodni i karze” Fiodora Dostojewskiego. Bohaterem powieści jest Rodion Raskolnikow, młody człowiek, student, który morduje starą kobietę, lichwiarkę, oraz jej siostrę. Motywem zbrodni jest rabunek; jednak nie tylko o samą grabież tu chodzi. Raskolnikow uważa, że w ten sposób „wyrówna rachunki” z lichwiarką, która bogaci się na cudzej krzywdzie i nieszczęściu. W przekonaniu tym utwierdzają go pewne wydarzenia zewnętrzne, jak na przykład podsłuchana rozmowa, w której dwaj mężczyźni, student i oficer z odrazą wyrażają się o kobiecie. Dochodzą oni do zgodnego wniosku, że powinna ona jak najszybciej umrzeć, gdyż bogaci się kosztem biedaków, zaś swój majątek po śmierci zamierza przekazać na klasztor. Zabójstwo starej lichwiarki przyniosłoby korzyści całemu społeczeństwu, któremu za zrabowane pieniądze można by pomóc. Czyn taki, dokonany w imię dobra ludzkości, nie powinien wywołać wyrzutów sumienia. Raskolnikow spostrzega, że w swych poglądach nie jest odosobniony.

Po dokonaniu zbrodni Raskolnikow popada w malignę czy też rodzaj obłędu, trawi go gorączka, traci przytomność, staje się podejrzliwy. Okoliczności, wcześniej popychające go w kierunku zbrodni, teraz jakby sprzysięgły się przeciwko niemu. Na ulicy jakiś nieznany człowiek wypowiada pod jego adresem słowo „morderca”. Pierwszą i natychmiastową karą dla zbrodniarza staje się zatem jego sumienie. I tutaj rodzi się we mnie pewna wątpliwość. O ile bowiem sumienie jest instancją dla większości z ludzi, to jednak istnieją takie przypadki, w których sumienie pozostaje wyłączone. Mam tu na myśli nie tylko osobników patologicznie niezdolnych do odczuwania współczucia, ale także (a raczej przede wszystkim) sytuacje ekstremalne, takie jak wojna. Z wielu przekazów (np. „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego) wiemy, że zbrodniarze wojenni nie odczuwali wyrzutów sumienia i „po godzinach” wracali do domów, rodzin, życia codziennego jak gdyby nic się nie stało (jak bohater książki Mocarskiego, morderca warszawskiego getta, jeden z największych zbrodniarzy hitlerowskich – Jürgen Stroop). Nie były to przypadki odosobnione, jednostkowe. 

W czasie wojny sumienie nie zakłócało snu setek tysięcy, a może nawet milionów oficerów i żołnierzy – choć doprawdy nie wiem, czy zasługują oni na to miano – kierujących obozami zagłady, czerpiących bestialską uciechę z torturowania ludzi, eksterminujących ludność cywilną okupowanych terytoriów czy strzelających jeńcom w tył głowy.

Wojna budzi w ludziach bestie, czego „swojskim” przykładem są miasteczka Radziłów czy Jedwabne, w których Polacy pomordowali swoich sąsiadów – Żydów. Jak napisał Eric Voegelin (Hitler and the Germans, Columbia and London 1999, cytuję za J. T. Grossem, Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka, Sejny 2000, s. 111-112): „Prosty człowiek, który jest porządny tak długo, jak długo społeczeństwo pozostaje w stanie ogólnej równowagi, dostaje amoku nie wiedząc nawet dokładnie, co się z nim dzieje, kiedy ten porządek rozpada się”. Wojna bezprzykładnie demoralizuje nawet prostych, porządnych ludzi.

Ostatecznie Raskolnikow przyznaje się do popełnienia zbrodni, choć nie musiałby tego robić: nie było przeciwko niemu żadnych dowodów, a wcześniej winę wziął na siebie malarz pokojowy Mikołaj. Rodion nie mógł bowiem żyć z tym ciężarem, cierpienie psychiczne odbierało mu zdrowie i siły. Nawet w odludnych miejscach czuł czyjąś dokuczliwą obecność. Działo się tak nawet pomimo tego, że początkowo był on przekonany, iż postępuje słusznie, że zabijając lichwiarkę robi przysługę światu. Owa ekspiacja i szczera skrucha stoi w całkowitej sprzeczności z głoszonymi wcześniej poglądami Raskolnikowa. Jeszcze przed dokonaniem zabójstwa opublikował on artykuł „O zbrodni”, w którym przedstawił głosił wyższość pewnych ludzi, grupy jednostek wybitnych, nie podlegającej ograniczeniom i zasadom – jak uzupełniłby Nietsche: nakładanym przez „stado”. Sam Raskolnikow wyjaśnia: „człowiek »niezwykły« ma prawo… właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie może w sumieniu pozwolić na przekroczenie… niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga urzeczywistnienie jego idei (niekiedy może zbawiennej dla całej ludzkości). […] Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona, wskutek jakichś okoliczności, żadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez ofiarę życia jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej, ludzi, którzy by temu odkryciu przeszkadzali lub stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany… u s u n ą ć tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość zapoznać ze swymi odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów”. Jest to jakaś reminiscencja poglądów Georga Hegla, dla którego społeczeństwo było ważniejsze niż jednostka.

Również na pytanie Soni, której wyznał swój postępek, na pytanie: „Czyż wolno?”, odpowiedział dumnie: „Przecież zabiłem tylko [...] bezużyteczną, plugawą wesz” i wygłosił tyradę, w której dowodził, że człowiek „mocny i silny rozumem i duchem” ma prawo gwałcenia norm i zakazów, ustanowionych na użytek pospolitej większości.

W powieści tej łatwo dostrzec dwojakie wpływy: po pierwsze nietzscheańskiej koncepcji nadczłowieka, po drugie zaś platońskiej koncepcji ukaranego zbrodniarza, szczęśliwszego niż ten, który kary uniknął. I rzeczywiście, zgodnie z tą drugą Raskolnikow w czasie odbywania kary (zsyłka na Syberię) doznaje przemiany, staje się innym, nowym, szczęśliwym człowiekiem. Przesłaniem moralnym dzieła jest, że nie ma zbrodni bez kary, kwestia pozostaje jednak nadal otwarta, ponieważ życie codzienne poucza nas, że nie zawsze toczy się tak, jak chciałby pisarz.

Jest oczywiste, że zastosowanie w praktyce filozofii „nadczłowieka” pociąga za sobą ponure konsekwencje. Słusznie ostrzegał przed nimi rosyjski pisarz. Niestety reżim nazistowski zinterpretował myśl nietzscheańską na własną modłę, czego katastrofalnym skutkiem były cierpienia i śmierć wielu milionów ludzi, nie tylko tych „gorszych”, lecz także „aryjskiej rasy panów”. Na tym właśnie polega zbiorowa wina i odpowiedzialność Niemców przed własnym narodem i przed całym światem. 

4. Kara 


Wina nieuchronnie musi pociągać za sobą karę. Takie jest moralne przesłanie „Zbrodni i kary” Dostojewskiego, powtarzane również w wielu innych dziełach literackich. Przeanalizuję tutaj kilka wybranych przykładów.

Motyw ten znany był dobrze już literaturze starożytnej. Jako przykład chciałbym przedstawić jedno z najwybitniejszych, najbardziej wzruszających dzieł literackich w historii – „Antygonę” Sofoklesa. W najważniejsze wydarzenia dramatu wprowadza czytelnika prolog. Rzecz dzieje się w Tebach, którymi włada Kreon. Niedawno miała miejsce bitwa, w której naprzeciwko siebie stanęli dwaj bracia, walczący o władzę – Eteokles i Polinejkes. Obaj zginęli w bitwie, Kreon zaś nakazał pochować Eteoklesa (który bronił miasta) z honorami, a Polinejkesa, najeżdżającego na Teby z pomocą obcej armii, surowo zakazał grzebać.

Antygona (siostra Eteoklesa i Polinejkesa) żaliła się swojej młodszej siostrze Ismenie z powodu nieszczęść, jakie spadły na ich ród. Z miłości do brata chciała go pogrzebać mimo zakazu Kreona. Antygonie bardzo zależało na pochówku brata, ponieważ – zgodnie z wierzeniami Greków – nie pogrzebanie ciała zmarłego uniemożliwiało mu podróż do Hadesu i skazywało go na wieczną tułaczkę po ziemi. Ismena natomiast bała się gniewu Kreona, dlatego też odmówiła postępku niezgodnego z dyktowanym przez władcę prawem. Mimo namów Antygony nie zdecydowała się pomóc jej w pochowaniu brata. Rozżalona, ale zdecydowana spełnić ostatnią posługę wobec zmarłego brata Antygona postanowiła zatem dokonać tego sama.

Przyłapana na gorącym uczynku dziewczyna przyznała się od razu do popełnionego czynu. Wiedziała o wydanym zakazie, miała więc świadomość, że łamie prawo królewskie. Za wyższe uznała jednak prawo boskie, które nakazywało grzebać zmarłych. Dla niej było ono ważniejsze od ludzkich zakazów, także od tego wydanego przez króla. Dlatego też nie okazała skruchy i była dumna ze swojego czynu, a nawet gotowa ponieść karę śmierci. Władca jednak, nie chcąc splamić się zabójstwem krewnej i tym samym ściągnąć na miasto nieszczęścia, postanowił zamurować ją żywcem, pozostawiając trochę jedzenia. W innych okolicznościach takie nieposłuszeństwo karane było ukamienowaniem.

Utwór kończy się sceną, w której posłaniec oznajmia, że Antygona powiesiła się, a Hajmon (syn Kreona) z rozpaczy popełnił samobójstwo. Na wieść o śmierci Hajmona zabija się Eurydyka – żona Kreona. Władca Teb rozpacza po stracie najbliższych.

Winy zatem zostają ukarane. Sytuacja Antygony jest w dosłownym tego słowa znaczeniu tragiczna. Została ona postawiona w sytuacji trudnego wyboru – wyboru, w którym każde posunięcie jest złe. Łamiąc zakaz Kreona nie chciała wystąpić przeciwko władzy, nie był to wyraz buntu, chodziło jedynie o poszanowanie podstawowych wartości: rodziny oraz religii. W ich obronie wykazała się ogromną odwagą i poświęceniem,
a wydany na nią wyrok, z czysto ludzkiego punktu widzenia, można uznać za krzywdzący, choć zgodny z literą obowiązującego prawa.

O wiele prostsze wszystko było w literaturze średniowiecznej. W pierwszym powstałym na naszych ziemiach dziele historiograficznym – „Kronice” Galla Anonima, wina i kara stanowią nierozłączną parę. Przedstawiając zatarg króla Bolesława Szczodrego z biskupem Stanisławem i kary, jaka spotkała tego ostatniego, kronikarz zachował dyskretną powściągliwość, nie chcąc – jak mówi – ani „usprawiedliwiać zdrajcy biskupa”, ani pobłażać królowi, „który tak szpetnie dochodził swych praw”. Król przedstawiony tutaj został jako mężny rycerz, nadmiernie jednak przy tym ambitny i próżny. W krótkiej relacji zawarta jednak została informacja, że biskup oskarżony o zdradę został skazany na hańbiącą karę obcięcia członków, stosowaną ówcześnie wobec wiarołomców i buntowników występujących przeciwko panującemu. Także i Bolesławowi postępek ten nie uszedł na sucho, został bowiem pozbawiony tronu, wypędzony z kraju i wkrótce zmarł. Spotykamy się tu zatem z prostym i szybkim następstwem winy i kary.

Cała kronika Gallowa powstała jako pean na cześć Bolesława Krzywoustego. Jednakże jego obraz jako władcy idealnego zaciemnia nieco zbrodnia dokonana na przyrodnim bracie Zbigniewie. Kronikarz starał się tutaj być oględny i unikać skrajnych ocen. Nie wierzył, książę sam był zdolny do takiego czynu. To źli doradcy stali się przyczyną nieszczęścia. Gall kategorycznie zaprzecza, aby Bolesław działał „z wyrachowania” i „z rozmysłu”. To prawda, dał się ponieść zapalczywości i gniewowi wywołanemu niewłaściwym i podstępnym działaniem brata. Niemniej jednak na najwyższą pochwałę zasługuje jego pobożna skrucha i pokuta, jaką spełnił po śmierci Zbigniewa. Szczera skrucha i pokuta pozwalają księciu uniknąć kary. Przeciwnie natomiast jego przyrodni brat, który zostaje ukarany za swoje występki.

Podobnie nieskomplikowaną sytuację mamy w przypadku dzieł średniowiecznej epiki rycerskiej. Jedną z nich była „Carmen Mauri”, opowiadająca losy wojewody Piotra Włostowica i jego konfliktu z księciem Władysławem II Wygnańcem (1105-1159). Zawiązanie akcji dramatycznej następuje w scenie zimowego polowania, kiedy to – grzejąc się w nocy przy ognisku na leśnej polanie – książę i wojewoda czynią sobie bolesne przymówki. Władysław żartuje z Piotra, że jego żona zdradza go z zaprzyjaźnionym opatem. Piotr odparowuje: może to i prawda, ale niewielka to afera, gdy małżonka księcia oszukuje go z niemieckim rycerzem. Rozmowa ta wywarła ogromne wrażenie na księciu. Od tego momentu Władysław zamknął się w sobie i unikał żony. Księżna Agnieszka (córka margrabiego austriackiego Leopolda III Babenberga) wymusiła na księciu wyznanie, a dowiedziawszy się, jaka jest przyczyna jego niepokoju i gniewu, poprzysięga zemstę Włostowicowi.

Przedsięwzięła ona sprytny i okrutny plan: przekonawszy męża, że Piotr wraz z juniorami knuje spisek przeciwko jego senioralnej władzy (rzecz działa się już w epoce rozbicia dzielnicowego), skłoniła Władysława do rozpoczęcia wojny domowej. Następnie podburzyła męża, by porwał wojewodę, zlecając wykonanie „brudnej roboty” marszałkowi dworu, Dobkowi. Ten udał się do posiadłości Włostowica we Wrocławiu, gdzie wkradł się w jego łaski, a następnie haniebnie go zdradził. Podstępnie porwał bezbronnego Piotra, a także jego syna oraz wasala, starostę Rogera, domostwo zaś ograbił i podpalił.

Pomimo iż Agnieszka domagała się dla wojewody kary śmierci, skazano go na oślepienie i wygnanie. Wyrok został wykonany, a tymczasem armia zjednoczonych juniorów zgromadziła się w Wielkopolsce i wykorzystując chwilową nieobecność księcia w kraju, przystąpiła do ostatecznej z nim rozprawy. Władysław został zdetronizowany i wraz z żoną wypędzony z kraju, władzę przejęli zaś juniorzy. Piotr został zrehabilitowany i odzyskał wszystkie dobra i godności.

W opowieści tej zło uosabiał nie tyle książę Władysław, będący w istocie bezwolnym wykonawcą poleceń swojej żony, ile sama Agnieszka, kobieta okrutna, mściwa i kłamliwa. Występki pary książęcej zostały sprawiedliwie ukarane wygnaniem, sprawiedliwość zaś odnosi zwycięstwo. 

Problem winy i kary jest osią dramatów Williama Shakespeare’a. Głównym wątkiem „Hamleta” jest zemsta tytułowego królewicza duńskiego na mordercy ojca (stryju Klaudiuszu). Zbrodnię brata wyjawia Hamletowi duch jego ojca. Książę najpierw powiadamia stryja o tym, że zna prawdę o śmierci ojca, dokonując tego w przewrotny i nietypowy sposób – dopisując osobiście przedstawiającą to wydarzenie scenę do wystawianego właśnie w pałacu przedstawienia. Niedługo później jest bliski zgładzenia go, powstrzymuje się jednak tylko dlatego, że w chwili, kiedy wszedł do jego komnaty, król właśnie się modlił. Wreszcie, na koniec dramatu, Klaudiusz zastawia na bratanka pułapkę, w którą wpadają nie tylko oni dwaj, lecz także matka Hamleta oraz brat Ofelii, Laertes, pojedynkujący się z księciem. Ginie zatem król-bratobójca, matka Hamleta, która milcząco przyzwalała na zbrodnię i na zagarnięcie królestwa przez mordercę, sam książę, który wcześniej pomyłkowo zabił Poloniusza, a wreszcie Laertes, który zgodził się na zbrodniczy plan Klaudiusza (pojedynkował się z Hamletem zatrutą szpadą, a poza tym książę wypić miał kielich zatrutego wina). Nikt zatem, kto popełnił jakiś występek, nie może pozostać przy życiu.

Zbrodnia ukarana zostaje także w „Makbecie”. Morderstwa popełniane są tutaj w imię zdobycia władzy. Tytułowy bohater początkowo waha się, w końcu jednak ulega swojej pozbawionej skrupułów żonie. Zabójstwo króla Dunkana to tylko początek całej fali zbrodni. Jej sprawcy jednak niemal natychmiast ukarani zostają obłędem, a na końcu płacą za wszystkie zbrodnie własnym życiem.

Poczucie winy i następstwa zbrodni, które są karą za jej popełnienie, poddane zostają w sztuce Shakespeare’a szczegółowej analizie. Panowanie nad światem nieuchronnego losu, istnienie jakichś wyższych, sprawiedliwych sił, wprowadza w rzeczywistość ludzką nieuchronność poniesienia kary za wyrządzone zło. Nie ma bowiem zbrodni bez kary. Nie ma człowieka, który nie czułby winy po odebraniu komuś życia, po sięgnięciu moralnego dna. Zarówno dzielny rycerz, który dopuści się nieprawości, jak i demoniczna, bezwzględna kobieta są wkrótce naznaczeni ciężarem, którego nie potrafią udźwignąć. Oboje giną, co również potwierdza nieuchronność kary i ogrom cierpienia, spowodowanego przez zbrodnie. 

Motyw zbrodni i kary często wykorzystywany był przez poetów romantycznych. Stał się on głównym wątkiem ballady Adama Mickiewicza „Lilie”. Jej temat zaczerpnął Mickiewicz z opowieści ludowej, jednak akcję utworu umieścił w konkretnej rzeczywistości historycznej: w czasach rządów Bolesława Śmiałego. Jak dowiadujemy się z „Kroniki” Galla Anonima, podczas długiej nieobecności mężów wyruszających z królem na wyprawy wojenne, żony nie potrafiły dochować im wierności. Z tego powodu rycerstwo coraz powszechniej zaczęło odmawiać udziału w wojnach. Aby temu zaradzić, władca ustanowił surowe kary dla wszystkich kobiet, które dopuszczą się zdrady. 

Właśnie taka kobieta, która w owych czasach zdradziła męża, jest główną bohaterką ballady. Opowieść rozpoczyna się w chwili, gdy niewierna małżonka zabiła męża, który wrócił do domu po kilkuletniej nieobecności. Uczyniła to z daleka od domu, w ustronnym miejscu. Po dokonaniu zbrodni, własnoręcznie wykopała grób i pogrzebała w nim ciało pana. Na mogile zasadziła lilie śpiewając piosenkę - zaklęcie:

,,Rośnij kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko;
Jak pan leży głęboko,
Tak ty rośnij wysoko”.

Następnie, jeszcze pokrwawiona i brudna, udała się do chaty pustelnika, szukając u niego pocieszenia i rady. Wyjaśniła mu motywy swojego postępowania (strach przed karą ustanowioną przez króla) i poprosiła o radę, w jaki sposób może zmazać swoją zbrodnię. Nie chciała jednak pokuty, nie żałowała bowiem tego, co zrobiła. Zależało jej jedynie na tym, aby zbrodnia nigdy nie wyszła na jaw. Pustelnik pocieszył ją mówiąc, że może się niczego nie obawiać. Jej zbrodnie może wyjawić jedynie mąż, a on już nic nie powie.

Uspokojona kobieta wróciła do domu, gdzie czekały na nią dzieci. Na ich pytania o ojca początkowo nie wiedziała, co odpowiedzieć, a nawet nieuważnie zdradziła się przed nimi, nazywając ich ojca nieboszczykiem. Jednak szybko zreflektowała się i odpowiedziała, że ojciec wróci później. Dzieci cierpliwie czekały na ojca, ale gdy ten nie wracał przez długie tygodnie – zapomniały o nim. Wdowa jednak nie mogła zapomnieć. Nieustannie dręczyły ją koszmary. Nocami duch zamordowanego błądził po domu i wołał: „To ja dzieci, wasz tato”. Widać więc, że również i ją, podobnie jak Raskolnikowa, dręczyły wyrzuty sumienia, choć początkowo wydawało się, że zbrodnia nie pozostawia w jej duszy najmniejszego śladu. Mówi o tym następujący fragment:

„Pani zapomnieć trudno,
Nie wygnać z myśli grzechu,
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu,
Nigdy snu na źrenicy”



Po pewnym czasie do domu zbrodniarki przyjechali bracia zamordowanego męża. Gdy dowiedzieli się od pani, że jej mąż zginął na wojnie, pocieszali ją mówiąc, że to niemożliwe, ponieważ walczyli razem z bratem i wiedzieli, że ten nie zginął. Dlatego też postanowili na niego poczekać.

Mijały kolejne tygodnie, miesiące, a wreszcie lata. Wytworzyła się sytuacja podobna do znanej już z „Odysei”: męża nie było w domu, a do żony zaczęli zalecać się jego bracia:

,,My tu próżno siedzimy,
Brata nie zobaczymy.
Ty jeszcze jesteś młoda,
Młodości twojej szkoda.
Nie wiąż się dla świata,
Wybierz brata za brata”.

Ponieważ mężobójczyni nie wiedziała, co ma począć w takiej sytuacji, ponownie udała się po radę do pustelnika. Opowiedziała mu o dręczących ją straszliwych koszmarach nocnych oraz o tym, że boi się, że duch zmarłego, który nieustannie ją nęka, nie pozwoli zaznać jej szczęścia w nowym małżeństwie:

„Budzę się, widzę, słyszę,
Jak idzie i dyszy,
Jak dysze i tupa,
Ach widzę, słyszę trupa!
Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem
Skrwawionym sięga nożem
I iskry z gęby sypie,
I ciągnie mnie i szczypie”.

Pustelnik zaproponował, że za sprawą magicznych zaklęć przywróci panu życie, pomysł ten jednak przeraził kobietę jeszcze bardziej. Kolejną radą było zatem, by wybór męża pozostawić wyrokom boskim. Bracia mieli upleść wianki, a ona powinna wybrać ładniejszy. Ten, którego będzie wianek, zostanie jej mężem.

Mężczyźni w wyznaczonym dniu wypletli wianki i położyli je na ołtarzu w kościele. Dochodzi wówczas do kulminacji wydarzeń. Kobieta wybiera jeden z wianków, ale bracia nie potrafią określić, który z nich go uplótł. Kłócą się między sobą. Jeden zauważa, że w wianku są jego wstążki, drugi twierdzi, że poznaje lilie, które zerwał na mogile znajdującej się w lesie. W tym momencie pojawia się widmo męża. Duch zabitego wyjawia, że wianek i żona należą do niego. Lilie zostały zerwane na jego grobie, a niewierna żona musi ponieść karę za swoje zbrodnie:

„Mój wieniec i Ty moja!
Kwiat rwany na moim grobie,
Mnie, książę, stułą wiąż;
Zła żono, biada tobie!
To ja, Twój mąż, Twój mąż”.

Po tych słowach kościół zawalił się, a gruzy pogrzebały wszystkich zgromadzonych. Karę poniosła więc nie tylko niewierna żona, ale także bracia, którzy nie próbowali odnaleźć pana oraz wszyscy ludzie, którzy milcząc zezwolili na zatajenie zbrodni. 

Karę, tym razem nie za zabójstwo, lecz za niedotrzymanie wierności przysiędze złożonej dziewczynie, ponosi strzelec, bohater innej ballady Mickiewicza –  „Świtezianka”.

W balladach sprawiedliwość wymierzana jest przez siły magiczne. Inaczej natomiast dzieje się w II części „Dziadów”, gdzie na scenie pojawiają się duchy wywoływane przez Guślarza. Są to pokutujące dusze zmarłych, których grzechy podzielić można niejako na trzy kategorie: lekkie (dzieci), średnie (Zosia) i ciężkie (zły pan). Tutaj kary, od lekkich (ziarnko gorczycy dla dzieci) po najcięższe (wieczne potępienie dla pana) wymierzane są bezpośrednio przez Boga. Z jeszcze innym wypadkiem mamy do czynienia w „Panu Tadeuszu”. Tutaj winowajca, Jacek Soplica, sam wymierza sobie karę – życie w cierpieniu i pokucie.

Podobne moce, jak w balladach Mickiewicza działają w „Balladynie” Juliusza Słowackiego. Rzecz dzieje się nad jeziorem Gopło, w czasach ginących w pomroce dziejów. Oprócz ludzi działają tu także postaci fantastyczne: Goplana – nimfa, władczyni jeziora oraz jej słudzy, duszki leśne – Skierka i Chochlik. Fabuła ballady rozpoczyna się na dobre od intrygi Goplany zakochanej w Grabcu. Ponieważ ten obdarza uczuciem Balladynę, Goplana dzięki pewnym magicznym zabiegom kieruje do jej chaty władcę zamku, Kirkora. Według planu nimfy Kirkor ma poślubić jej konkurentkę, dzięki czemu liczyła ona uzyskać względy Grabca. Wypadki zaszły jednak o wiele dalej. 

Książę bowiem ujrzawszy Balladynę oraz jej siostrę, Alinę, nie mógł zdecydować się, która z nich jest piękniejsza. Wówczas Skierka podsunął matce dziewcząt pomysł, by  urządzić zawody w zbieraniu malin. Ta z nich, która zbierze więcej owoców, zostanie żoną księcia. Był to początek tragedii. Pod koniec dnia okazało się, że dzbanek Aliny jest pełniejszy. Zazdrosna i ambitna Balladyna zabiła więc siostrę i zabrała jej maliny. Świadkiem tego zdarzenia był Grabiec, zamieniony wcześniej przez Goplanę w wierzbę.

Na czole zabójczyni natychmiast po popełnieniu zbrodni pojawiło się niezmywalne, krwawe znamię. Balladyna została żoną Kirkora i zamieszkała w zamku, stając się złą władczynią. Przepędziła spod bram nie tylko dawnych sąsiadów, ale także własną matkę, której wyparła się. Od tej chwili spirala zbrodni nakręca się coraz bardziej. Balladyna zabija Grabca, Pustelnika, wydaje (wygraną) bitwę swemu mężowi Kirkorowi, a wreszcie truje Kostryna, który został jej partnerem bo śmierci księcia.

Kobieta zostaje więc samodzielną (ale także osamotnioną ze swymi strasznymi występkami) władczynią i zgodnie z obowiązującym prawem rozpoczyna sądy nad przestępcami. Przed królową stawali kolejni oskarżyciele. Jednym z nich był zamkowy lekarz, który stwierdził, iż Kostryn został otruty. Zażądał, by na truciciela wydano sprawiedliwy i surowy wyrok. Kolejnym z oskarżycieli był Filon, zakochany w Alinie pasterz, który znalazł jej ciało po zabójstwie. Domagał się on, by ukarano mordercę dziewczyny. Wreszcie pojawiła się wdowa, która poskarżyła się królowej na swą wyrodną córkę. Gdy dowiedziała się jednak, iż za wypędzenie matki grozi kara śmierci, nie zdecydowała się wypowiedzieć imienia dziewczyny, nawet na torturach, którym ją poddano. Balladyna, zgodnie z obowiązującym prawem, za każdą z tych zbrodni wydała wyrok śmierci. Tym samym wydała wyrok na samą siebie i zginęła rażona piorunem.

Również i tutaj Sprawiedliwość działa za pośrednictwem mocy nadprzyrodzonych, zaś pierwszą karą dla morderczyni są cierpienia psychiczne (tak można interpretować owo krwawe piętno na czole). Coraz szybciej kręcąca się karuzela kolejnych wypadków również świadczy o obłędzie, w jaki popada dziewczyna po popełnieniu pierwszej zbrodni. Nie odnajduje ona spokoju w spożywaniu owoców przestępstwa, popełnia kolejne zabójstwa, żyje w ciągłym napięciu (kulminacją jest tu pojawienie się ducha Aliny), łaknie coraz więcej władzy i krwi, aż wreszcie ginie jako ofiara własnej nieprawości.

Podobny prosty schemat spotyka się w powieściach najpłodniejszego pisarza w dziejach literatury polskiej – Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jednym z naczelnych celów twórczości Kraszewskiego była dydaktyka obyczajowa i moralizatorstwo. Jeden i ten sam topos, powtarzany natrętnie (by nie rzec: tłuczony na jedno kopyto) w kilkuset kolejnych powieściach, zarówno historycznych, jak i obyczajowych, staje się dla dzisiejszego czytelnika dość nużący. W każdej z książek tego autora nieodmiennie cnota zostaje nagrodzona, występek zaś (niezależnie, czy jest to rabunek, zabójstwo, uwiedzenie biednej dziewczyny, brak szacunku dla rodziców, zdrada ojczyzny, złe obyczaje, hazard, życie ponad stan, hołdowanie zagranicznym obyczajom i odchodzenie od tradycyjnego trybu życia polskiego szlachcica) bezwzględnie ukarany. Obawiać się jednak można, że cały ten wysiłek moralizatorski Kraszewskiego poszedł na marne.

Istnieją też winy, które z łatwością możemy jeśli nie rozgrzeszyć, to przynajmniej w pełni zrozumieć. Winę taką opisał w noweli „Latarnik” Henryk Sienkiewicz. Osią utworu jest tęsknota za ojczyzną polskiego emigranta, tułającego się po świecie od czterdziestu lat. W wieku siedemdziesięciu lat znajduje on wreszcie bezpieczną przystań po latach tułaczki – posadę latarnika w Aspinwall u wybrzeży Panamy. Wykonując tę pracę i dziwaczejąc w samotności w swojej latarni Skawiński obojętnieje nawet w swojej tęsknocie za utraconą ojczyzną. Marazm ten zostaje niespodziewanie przerwany nadejściem paczki z książkami w języku polskim. Starzec pogrąża się w lekturze „Pana Tadeusza” i powraca myślami do swojej młodości, do kraju, w którym się urodził, wychował, za który walczył i który bezpowrotnie utracił. Pogrążony w marzeniach zasypia czy też traci kontakt z rzeczywistością i nie zapala na czas latarni, przez co na przybrzeżnych skałach rozbija się łódź. Skawiński zostaje natychmiast zwolniony i wyrusza na dalszą tułaczkę.

Mamy tu zatem podwójną katastrofę: rozbitą łódź oraz katastrofę osobistą starego latarnika. Mamy też niezaprzeczalną winę funkcjonariusza, który nie dopełnił swoich obowiązków, sprowadzając tym samym realne zagrożenie na innych ludzi. Łatwo jednak możemy tę winę zrozumieć i skłonni będziemy do pobłażliwości, tym bardziej, że na rozbitej łodzi nikt nie zginął.

Jednakże, jak już mówiłem, nie każda wina zostaje ukarana. Niezwykle ciekawy i, jak sądzę, uniwersalny tego przykład znajdujemy w powieści wybitnego pisarza południowoafrykańskiego, laureata literackiej nagrody Nobla, Johna Maxwella Coetzee – „Hańba”. Jest to powieść wielowarstwowa, poruszająca wiele wątków (tytułowa hańba jest wielowymiarowa), z których w tym miejscu jeden jest dla mnie najważniejszy. „Hańba” to opowieść o mężczyźnie po pięćdziesiątce, profesorze Politechniki Kapsztadzkiej Davidzie Lurie, który zostaje oskarżony przez studentkę o molestowanie seksualne i zmuszony z tego powodu do odejścia z uczelni. Z piętnem hańby jedzie do swojej córki Lucy, która samotnie prowadzi farmę – hoduje kwiaty, warzywa, prowadzi „psi hotel”. Pewnego dnia na farmie pojawiają się czarnoskórzy, którzy chcą skorzystać z telefonu. Szybko jednak okazuje się, że ich zamiary są o wiele mniej przyjazne. Pobitego ojca zamykają w łazience, na córce zaś dokonują zbiorowego gwałtu. I tu następuje nieoczekiwany zwrot – Lucy (teraz również nosząca piętno hańby; jest to hańba ofiary przemocy, hańba gwałtu) nie zamierza oskarżać gwałcicieli, choć wie, kim oni są. Nie jest to bierna rezygnacja, lecz raczej mądra zgoda na to, co nieuniknione.

Dziewczyna, strzegąc niezależności swych myśli i czynów, dąży do tego, by wrosnąć w realia ziemi, na której mieszka, stać się częścią kraju ze wszystkimi tego konsekwencjami, zarówno dobrymi, jak i złymi. Dobrowolnie akceptuje zarówno jedne, jak drugie i poddaje się władzy przemocy. Wie, że wszystko ma swoją cenę. Jej hańba jest czymś w rodzaju biletu wstępu, kartą przetargową do zapuszczenia korzeni.

Ojciec oczywiście nie potrafi takiej postawy zaakceptować, nie godzi się na rezygnację z ukarania sprawców. Napotyka jednak na ścianę biernego oporu córki. Wyrządzona jej krzywda w naturalny sposób rodzi w nim bunt i niezgodę, David jest jednak bezsilny. Co więcej, tak naprawdę on również zdaje sobie sprawę z realiów, jakie rządzą południowoafrykańską prowincją. W pewnym momencie mówi: „Ryzykuje każdy, kto cokolwiek posiada: samochód, buty, paczkę papierosów. Wszystkiego jest za mało, żeby starczyło dla wszystkich – za mało samochodów, butów, papierosów. Za dużo ludzi, za mało rzeczy. To, co jest, musi wejść w obieg, żeby każdy mógł się nacieszyć chociaż przez jeden dzień. Tak przynajmniej głosi teoria; trzymaj się teorii i tej pociechy, która ona z sobą niesie. Nie ludzkie zło, tylko ogromny układ krążenia, w którego funkcjonowaniu litość i trwoga nie odgrywają żadnej roli. Tak trzeba patrzeć na życie w tym kraju: schematycznie. Inaczej można zwariować”. Są więc możliwe takie sytuacje, w których ofiara świadomie i celowo odstępuje od ścigania sprawcy w celu zagwarantowania sobie innego dobra niematerialnego, ważniejszego dla niej niż kara dla przestępcy.

Jeszcze inny wymiar zjawiska kary przedstawił Franz Kafka w „Procesie”. Bohater powieści, Józef K., przebudziwszy się pewnego ranka ujrzał w swojej sypialni nieznanego mężczyznę, który poinformował go, że został aresztowany. Cała sytuacja była w najwyższym stopniu nierzeczywista, ponieważ Józefowi K. nie postawiono żadnych zarzutów, nie okazano nakazu aresztowania, nie został on także osadzony w areszcie, lecz dalej prowadził dotychczasowy tryb życia, chodząc do pracy, wykonując swoje zwykłe obowiązki i zajmując własne mieszkanie. Dopiero po pewnym czasie powiadomiono go, że na najbliższą niedzielę wyznaczono termin przesłuchania, nie podając jednak godziny. Zły sen trwał nadal, ponieważ pod wskazanym adresem na przedmieściu znajdowała się zwykła kamienica, a nie gmach sądu. Józefowi z trudem, ukrywając prawdziwe intencje, udało się odnaleźć salę przesłuchań w mieszkaniu, którego drzwi otworzyła mu młoda praczka. Tutaj urzędnik zganił go za spóźnienie, cała zaś sytuacja przesłuchania wydawała się być jedną wielką farsą.

Przez kolejny tydzień K. oczekiwał na zawiadomienie o terminie następnego przesłuchania. Kiedy go jednak nie otrzymał, postanowił z własnej inicjatywy wybrać się w niedzielę do sądu, który jednak tym razem nie urzędował. Ta sama praczka pokazała Józefowi księgi sądowe, które – ku jego najwyższemu zdumieniu – okazały się być bogato ilustrowanymi książkami pornograficznymi. Chwilę później Józef trafił do kancelarii sądowej, w której na informacje o swoich sprawach oczekiwali podobni mu oskarżeni. Oglądając wnętrze kancelarii poczuł nagłą falę przygnębienia i osłabienia. Dopiero wyprowadzony na zewnątrz poczuł się lepiej.

Kolejnym przejawem oniryczności sytuacji było to, że Józef pomocy w swoim uwolnieniu od nieznanych zarzutów zaczął szukać u osób postronnych, zupełnie do tego niepowołanych (jak np. malarz sądowy Titorelli), a nie na drodze prawnej. Nie był to jednak przejaw jego nieporadności umysłowej, tylko taka była specyfika panującego systemu.

Wizyta bohatera u malarza Titorellego jest sama w sobie ciekawszym fragmentem opowieści, a ponadto jej punktem zwrotnym. Malarz bowiem nie tylko przyrzekł pomóc w procesie, ale także przedstawił trzy sposoby uwolnienia: prawidłowe, pozorne i przewleczone. Wyjaśnił mechanizmy działania sądu, gdzie jeden paradoks opiera się na drugim. Chodziło o to, że sąd nie uznaje żadnych argumentów, decyzje w sprawie wyroków nie są znane nawet sędziom, zaś niewinny nie potrzebuje żadnej pomocy. 

K. dowiedział się również, że rzadko zdarza się, aby osoba niewinna została uwolniona, czyli prawidłowe, rzeczywiste uwolnienie od nieznanego oskarżenia było niemożliwe do osiągnięcia. Malarz przyznał, iż sam nigdy nie spotkał się z jawnymi decyzjami dotyczącymi wyroku sądowego. Słyszał o nich tylko z opowieści, które urastały do rangi legend.

Pozorne uwolnienie miałoby miejsce wtedy, gdyby ktoś (np. sam malarz) napisał specjalne oświadczenie potwierdzającego niewinność K. oraz zebrał pod nim podpisy sędziów. Minusem takiego rozwiązania byłoby prawdopodobne ponowne aresztowanie Józefa, które nastąpiłoby za jakiś czas. Z kolei przewleczenie przetrzymałoby proces w jego początkowym stadium, przez co oskarżony i jego protektor musieliby być w stałym kontakcie z sądem. Skutek byłby taki, że proces nie kończył się, ale też nie posuwał się do przodu. Obydwa rozwiązania – uwolnienie i przewleczenie – zapobiegłyby skazaniu oskarżonego, ale również jego uwolnieniu. K. nie zdecydował się na żadne rozwiązanie. Na zakończenie rozmowy okazało się, że kancelarie sądowe, takie jak te, w których K. był na przesłuchaniu, znajdują się w prawie każdym domu.

Nieco później Józef poznał kupca Blocka, którego proces trwał już od pięciu lat. Aby mieć lepszą kontrolę nad trwającym procesem, kupiec wynajął kilku różnych adwokatów, w których mieszkaniach spędzał dużo czasu nie chcąc przegapić jakiegoś ważnego dla swojej sprawy momentu. Siłą rzeczy zmuszony został do ograniczenia własnej działalności osobistej, aby móc pełniej poświęcić się procesowi, który przez pięć lat nie posunął się do przodu ani o krok. Przesłuchiwania zdawały się nie mieć końca, zaś o rozprawie głównej nie było słychać. Było to zatem klasyczne przewleczenie według klasyfikacji Titorellego. Istotną informacją jest to, że na korzyść kupca działał fakt, że był on gorliwym oskarżonym, a taką postawę bardzo cenili sobie sędziowie.

Książka kończy się sceną egzekucji Józefa K., który do końca nie poznał stawianych mu zarzutów. W „Procesie” karą dla człowieka jest już sama informacja o oskarżeniu i aresztowaniu, choć przecież zewnętrzne okoliczności niemal nie zmieniają się. A mimo to jednak jego tryb życia zmienił się całkowicie, od pierwszego dnia sytuacja go dręczy; związane z tajemniczym oskarżeniem brzemię psychiczne jest nie do zniesienia. Sytuację pogarszał fakt, że nie istniała możliwość obrony czy odwołania, ponieważ po pierwsze K. był niewinny, a po drugie nie poznał zarzutów, jakie przeciwko niemu wytoczono. Złe samopoczucie psychiczne zaczęło wkrótce odbijać się niekorzystnie na obowiązkach służbowych, które zaczął zaniedbywać. Dla K., podobnie jak dla Blocka, najważniejsza stała się jego sprawa w sądzie, która pochłaniała wszystkie jego myśli. Proces wysunął się w jego życiu na pierwszy plan, przysłaniając wszystko inne. Oskarżonemu jednym nieskomplikowanym ruchem odbiera się wszystko, co najważniejsze: wolność, godność, człowieczeństwo.

Kara jest dozowana, sadystycznie wsączana kropla po kropli w umysł oskarżonego. Dotyka znienacka przypadkową, niewinną osobę (Józef K. to everyman, Jedermann, celowo przedstawiony przez Kafkę w sposób bezosobowy). Czytelnik chcąc nie chcąc zadaje sobie pytanie „czy ja nie będę następny?” Czy kary da się uniknąć? Inaczej: czy da się uniknąć oskarżenia, bo to ono jest równoznaczne z wyrokiem? I czy przejście na stronę sądu (aparatu władzy) może mnie uchronić? Niestety odpowiedzi, jakie daje lektura książki (funkcjonariusze sądowi karani są chłostą), jak i ogólnie rzecz biorąc historia Europy XX wieku, nie nastrajają optymistycznie.

Opisana w powieści sytuacja niczym z koszmarnego snu jest parabolą systemu totalitarnego. W stalinowskim Związku Radzieckim czy nazistowskich Niemczech taki sposób działania aparatu państwowego, posługującego się na co dzień terrorem, był raczej normą niż marginesem. Nie podejmując w tym miejscu rozważań na temat wydarzeń za naszą wschodnią granicą należy powtórzyć: „Niemcy Niemcom zgotowali ten los”. Społeczeństwo niemieckie jest odpowiedzialne za oddanie władzy w ręce nazistów (wina zbiorowa), natomiast poszczególni członkowie nazistowskiego aparatu strachu i przemocy odpowiedzialni są za puszczenie w ruch spirali przemocy, rozpętanie wojny i bestialstwa, jakie w jej czasie się wydarzyły, a także za dalsze tego wszystkiego konsekwencje: powojenne wypędzenia Niemców. 

Wypędzenia ludności niemieckiej z terytoriów przyznanych w Poczdamie Polsce i Czechom nie były karą (w sensie kary za winy kryminalne), choć w mikrokosmosie człowieka, którego to właśnie spotkało, takie przekonanie było odczuwane bardzo dotkliwie. Nie były też w intencji przywódców zwycięskich państw aktem sprawiedliwości dziejowej, choć taki wydźwięk mogły mieć w świadomości popularnej. Wysiedlenia nie były karą za winy Niemców, nie wyrażały alianckiego nacjonalizmu. Dotyczyły one politycznej odpowiedzialności za wywołaną wojnę. Nie wydawało się wówczas, by dla zmiany granic i wysiedleń istniała jakaś lepsza alternatywa. Czy zmiana granic Niemiec, wysiedlenia, a także procesy norymberskie traktować jako odwet i bezprawie czy też raczej jako część trudnego procesu rozliczania wojny i tworzenia nowej konstelacji geopolitycznej?

Kategoria politycznej odpowiedzialności nie zna podziału na winnych i niewinnych i obejmuje w historycznym znaczeniu także następne pokolenia. Naród dzieli losy swego państwa, zarówno w czasie pokoju, jak i wojny. Jaka była wina Polaków, a także i Rosjan, w czasach zbrodniczego systemu komunistycznego? Mimo to dzielili oni losy swych państw, a następne pokolenia ponoszą konsekwencje tego ustroju. Po przegranej wojnie cierpi też ludność agresora, którego kraj jest zniszczony i płaci reparacje, na co pracują zarówno winni, jak i niewinni zbrodni.

Rozpoczęcie wojny przez Niemcy było początkiem końca pewnej epoki, wydarzeniem o skutkach nieodwracalnych. Wysiedlenia Niemców objęły siłą rzeczy winnych i niewinnych przestępstw kryminalnych. Ta polityczna odpowiedzialność wynikła jednak nie tylko z decyzji mocarstw. Była ona również pośrednio skutkiem polityki niemieckiej i klimatu w Niemczech (np. antyslawizmu lub antysemityzmu). Prześladowanie Żydów lub przeciwników Hitlera miało już miejsce przed wojną, a wielu Niemców przymykało na to oczy. Popełnione zbrodnie wojenne nie były dziełem tylko Hitlera i jego grupy, dokonywali ich bowiem zwykli Niemcy, choć nie wszyscy z przekonaniem. Istniejące przyzwolenie wynikało m.in. z przekonania o roli Herrenvolku. Tolerowano więc dość powszechnie prześladowania Żydów, pracę niewolniczą, pozbawianie ludności wielu okupowanych krajów dostępu do szkół lub wymazywanie Polski z grona narodów kulturalnych. Nie trzeba brać osobiście udziału w pogromach lub innych zbrodniach, by ponosić historyczną lub polityczną współodpowiedzialność za te zdarzenie.

Wysiedleni Niemcy, podobnie jak mieszkańcy bombardowanych miast niemieckich lub ranni żołnierze, byli ofiarami wojny. Różnice poglądów między wieloma Polakami i Niemcami odnoszą się jednak właśnie do pojęcia ofiary. Z polskiej perspektywy ofiary nie są sobie pod każdym względem równe, spoglądamy na nie bowiem w kontekście przyczyny krzywd, kary (w indywidualnym wymiarze) lub odpowiedzialności (w wymiarze grupowym).

Karę wymierzać może Bóg, siły nadprzyrodzone lub też wspólnota ludzka, w której ramach powołane do tego są specjalne instytucje, uprawomocnione autorytetem sądowniczym, a w niektórych przypadkach także poszczególni ludzie. Kara w swoim podstawowym wymiarze nie jest zemstą, lecz działaniem zmierzającym do usunięcia zła, tak z życia poszczególnych ludzi, jak i z całej wspólnoty. 

5. Wybaczenie 


Po lekturze tekstu Karla Jaspersa zaczynam zastanawiać się, czy przebaczenie win hitlerowskich jest możliwe. Niemiecki pisarz żydowskiego pochodzenia Ralf Giordano, który przeżył holokaust uważa, że zaleczenie ran możliwe jest wyłącznie poprzez wzajemne zrozumienie i współczucie. Inaczej sądzi Marek Edelman, ostatni dowódca powstania w getcie warszawskim, który po swoich przeżyciach nie widzi żadnej możliwości wybaczenia czy choćby podjęcia dialogu z Niemcami.

By lepiej poznać poglądy tej legendarnej postaci warto przytoczyć obszerniejszy fragment wywiadu, jakiego udzielił „Tygodnikowi Powszechnemu”, opublikowanego 17 sierpnia 2003 r.:


"– Otóż właśnie: może zmiana postawy pokolenia ’68 wynika z faktu, że Niemcy po prostu nie chcą już bić się w piersi za swoich dziadów i ojców? Przez ile pokoleń można pokutować za winy przodków?


– Nie chodzi o pokutę: oni mają obowiązek zapłacić za te winy! Nie jedno, drugie czy trzecie pokolenie – ale tyle pokoleń, aż z niemieckiej mentalności znikną tęsknoty
o narodzie panów.


– Tu i tam ginęli ludzie... Obok pomnika wypędzonych będzie pomnik ofiar Holokaustu. Ale może dla młodych nie będzie to świadectwo zrównywania ofiar – czego obawiają się przeciwnicy Centrum – lecz wyraz wspólnej tragedii?

– Tyle że te tragedie są nieporównywalne. Pewnie: wypędzenie jest dramatem dla tych, którzy są wypędzani. Ale wypędzenie Niemców nie zmieniło mentalności ludzkości,
a Holokaust zmienił. Wypędzenie nie oznacza też zabierania ludziom życia. Tak, miało swoje ofiary. Lecz ofiary bywają wszędzie, nawet w czasie pokoju. Choćby w wypadkach drogowych. Przy wypędzeniu śmierć następowała w wyniku wypadków. Holokaust zakładał śmierć. Więc bez przesady: Holokaust i wypędzenie to dwa różne wymiary.



To za taką politykę – m.in. za popieranie Hitlera – Niemcy zapłacili tzw. wypędzeniem.

– Czy po wojnie mogło nie dojść do wysiedleń? Czy dało się inaczej rozwiązać problem ludności niemieckiej żyjącej na terenie krajów okupowanych dotąd przez III Rzeszę?

– (…) Trzeba też pamiętać o psychologii społecznej: powszechnej nienawiści do Niemców. A nie była to nienawiść niezasłużona. Tak wśród Polaków, jak Żydów. Nie mówię nawet o zemście za zabitych. Ale bywało, że Niemiec, żaden gestapowiec, ale wojskowy, elegancki oficer w białych rękawiczkach, widząc na ulicy człowieka z opaską
z Gwiazdą Dawida, dawał mu po twarzy. Za nic. Czy to nie było poniżenie?


– Pan po wojnie sugerował, że państwo żydowskie nie powinno być tworzone
w Izraelu, ale w kolebce hitleryzmu, czyli w Bawarii. Nawet gdyby trzeba było wypędzić stamtąd Niemców.


– Tak. Mówiłem, że Bawaria ma lepszy klimat niż Izrael. A przy okazji Niemcy mogliby
w ten sposób odpokutować winy wobec Żydów.


– A nie byłaby to – używając dzisiejszej terminologii – czystka etniczna? Pan protestował przeciwko czystkom w Bośni. Ale czy wypędzenie Niemców po wojnie nie miało podobnego charakteru?



– Niemcy zostali wypędzeni, bo przegrali wojnę. Na dodatek była to wojna totalna –
z ludnością cywilną. Jeśli w Powstaniu Warszawskim, w którym walczyło 20-30 tys. żołnierzy podziemia, zginęło 200 tys. cywili – to przeciwko komu Niemcy prowadzili wojnę?



(…) Niemcy – ze swoją przeszłością – nie są normalnymi ludźmi. Jak się ma taką przeszłość, nie można być normalnym. Ja ze swoją przeszłością i pamięcią też nie jestem normalny – tyle że ja mam przeszłość antyniemiecką. Muszę ją mieć. Nie chcę się mścić, nic do nich nie mam. Nie chcę tylko, żeby oni byli kreowani na ofiary. Bo wtedy ja musiałbym uznać się za kata. A jest odwrotnie: to oni są moim katem. Na tej samej zasadzie budowa Centrum Wypędzonych byłaby antypolska: oznaczałaby, że to Polacy zrobili im krzywdę przez wypędzenie. Tak samo skierowana by była przeciwko wszystkim innym narodom, które były ofiarami wojny.


Bo to Polacy i inne podbite narody byli ofiarami. Ja byłem pięć lat pod okupacją. Mówią: byli Niemcy źli i dobrzy. Ale dlaczego nie miałem wtedy szczęścia spotkać tego dobrego?

– Żadnego?


– Żadnego. Nie miałem szczęścia spotkać ani jednego dobrego Niemca. Tylko takich, co bili mnie po mordzie.


Tak, szkoda mi dziewczyny, która z małym dzieckiem zginęła podczas wypędzenia. Ale nie mam żadnej litości dla narodu niemieckiego. Bo to on wyniósł Hitlera do władzy. To społeczeństwo niemieckie przez pięć lat żyło z okupowanej Europy: żyło ze mnie i z moich przyjaciół, bo mnie dawali dwa deko chleba dziennie, a Niemcy jedli do woli. Dlatego tak ważne jest, by dalej musieli pokutować. Niech długo, długo płaczą – może wtedy dojdzie do ich świadomości, że byli katem dla Europy. Gdyby w efekcie zbudowania pomnika wypędzonym miał zapanować pogląd, że Niemcy zostali przez tę wojnę pokrzywdzeni, byłaby to klęska. Znaczyłoby to też, że oni mogą szukać odwetu.
A my wiemy, co to znaczy.


– Może oni tylko chcą respektu dla własnej pamięci... Wypędzenie to część historii ich narodu.


– Jakiej własnej pamięci! Czy im się taka straszna krzywda stała? Stracili domy? Tak, ale Żydzi stracili i domy, i wszystkich bliskich. Wypędzenie jest cierpieniem, ale jest wiele cierpień na świecie – człowiek chory też cierpi, a nikt mu nie stawia pomników.

Przestańcie się litować nad Niemcami, bo im się krzywda nie dzieje.


(…)


– Pan nawet nie próbuje wejść w ich kalosze...


Nie mam powodu, by wchodzić w kalosze kata. Nie mogę wejść w ich mentalność, bo oni byli zadowoleni, kiedy mnie zabijali. Tylko Pan Bóg jest tak sprawiedliwy, że opłakuje nawet kata. Ja nie jestem Panem Bogiem."


Fryderyk Nietzsche (choć być może zestawienie tych dwóch nazwisk może wydać się komuś szokujące) napisał w książce „Poza dobrem i złem” takie oto, głęboko zapadające w pamięć, zdanie: „Gdy długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także i w ciebie”. Osoby, które przeżyły to, co M. Edelman, zbyt długo spoglądały w bezdeń hitlerowskiego bestialstwa, by ta bezdeń nie spojrzała także i w nie. 

Wypowiedzi, które znalazły się w tym wywiadzie, spotkały się z dość ostrą krytyką i sprzeciwem czytelników gazety, zarzucających Edelmanowi szerzenie nienawiści i brak ewangelicznej zdolności do wybaczania. Jako przykład zacytuję list autorstwa Małgorzaty Zaręby-Wilke: „Jestem studentką Wolnego Uniwersytetu w Berlinie (FU-Berlin). 

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam wywiad z panem Markiem Edelmanem. Jego wypowiedzi przeraziły mnie. Mogę zrozumieć, że jest przeciwnikiem budowy Centrum Wypędzonych w Berlinie. Wiem, ile pan Edelman przeszedł. Rozumiem też, że nie może zapomnieć i przebaczyć Niemcom, od których doznał tyle krzywd. Mimo to mam problem z jego sposobem myślenia i argumentowania. Nie rozumiem, dlaczego próbuje różnicować większą i mniejszą ludzką krzywdę. Zadawanie ludziom krzywdy nie może być przecież usprawiedliwiane tym, że samemu doznało się większej! Jego wypowiedź, komentująca zatopienie na Bałtyku statku z tysiącami niemieckich uciekinierów jest przerażająca: »Przykre, że zginęły wtedy kobiety, dzieci. Ale zwracam uwagę, że Niemcy w czasie II wojny światowej zatopili niejeden statek z cywilami«. Co pan Edelman chce przez to powiedzieć? Że Niemcy nie mają prawa odczuwać bólu, cierpienia i żałoby? I to tylko dlatego, że byli narodem-katem? W tym narodzie były też ofiary! Podobnie jak Polacy czy Żydzi nie byli tylko ofiarami! Malowanie biało-czarną farbą zubaża obraz świata.

Pan Edelman mówi, że nic do Niemców nie ma i że ich nie nienawidzi, ale to właśnie nienawiść promieniuje z jego wypowiedzi. Nawet to jednak jestem w stanie zrozumieć po tym wszystkim, co przeszedł. Problem polega na tym, że on nienawidzi nie tylko Niemców, którzy go skrzywdzili, lecz wszystkich Niemców. Pan Edelman nie mówi przecież w czasie przeszłym, tylko teraźniejszym! Na pytanie: »Przez ile pokoleń można pokutować za winy przodków?«, odpowiada: »Nie chodzi o pokutę: oni mają obowiązek zapłacić za te winy! Nie jedno, drugie czy trzecie pokolenie – ale tyle pokoleń, aż z niemieckiej mentalności znikną tęsknoty o narodzie panów«. Tego typu wypowiedzi (a jest ich w tym wywiadzie cała masa) przerażają mnie. Jestem całym sercem Polką, wiele podróżuję, a od 10 lat mieszkam w Berlinie. Też uważam, że nie wolno nam zapomnieć historii, ale zarzucenie Niemcom »tęsknot o narodzie panów«, jest dla mnie absurdem! Nie znam w Europie narodu, który myśli bardziej po europejsku niż Niemcy. Między innymi dlatego, że wyciągnęli wnioski z własnej historii”.

Te dwa teksty ilustrują zależność, o której już wspominałem: ludzie, którzy przeżyli piekło wojny, trudno zapominają i wybaczają; niektórzy nie potrafią tego w ogóle. Zupełnie inny jest już stosunek następnych pokoleń. Im łatwiej jest wybaczać, ponieważ wybaczają nie swoje krzywdy.

Pośrednie niejako stanowisko pomiędzy Ralfem Giordano a Markiem Edelmanem zajął Tadeusz J. Szuba, autor listu opublikowanego w „Rzeczpospolitej” z ósmego listopada 2003 r.: „(...) Mnie, Polaka z wymordowaną przez Niemców rodziną, z wymordowanymi plutonami kolegów, interesuje tylko jedno: by potomkowie bestii (bestie już przeważnie nie żyją) nie podnosili głowy.

Nie otrzymałem i nie domagam się żadnych reparacji na wzór reparacji płaconych w RFN »wypędzonym«. Przeżyłem. Nie dochodzę sprawiedliwości. »Wybaczam i proszę o wybaczenie«. Szczerze pragnę dla moich dzieci i wnuków dobrych stosunków z Niemcami. Ale ciągoty niemieckie do umuzealniania cierpień »wypędzonych« odczytuję jako zalążek odradzania się niemieckiej buty, niemieckiej filozofii Herrenvolku, czego owijać w bawełnę nie należy, czemu głośno trzeba się sprzeciwić. Jak śmie Erika Steinbach odrywać los »wysiedlonych« Niemców od losów narodów Europy, w tym Polski i Żydów, zgotowanego przez jej ojców, stryjów w hurranacjonalistycznym amoku podboju świata? To są losy złączone razem na wieki.

Wysiedlenie Niemców z Polski (tych, którzy sami nie uciekli, bo mogli się obawiać krwawej zemsty), przeprowadzone w warunkach dość prymitywnych, ale nie bestialskich, było wykonaniem międzynarodowego wyroku zwycięzców koalicji antyhitlerowskiej. Niemcom wysiedlonym było źle. Każdy normalny człowiek to rozumie. Ale stawianie im pomnika byłoby deptaniem najprostszych zasad logiki i sprawiedliwości. O nieszczęściu wysiedlonych można mówić sprawiedliwie tylko w zestawieniu z milionami torturowanych, rozstrzeliwanych i gazowanych ofiar Niemiec hitlerowskich. A nie beatyfikować w oderwaniu, jako podmioty rzekomego braku poszanowania praw człowieka.

Arogantom niemieckim w rodzaju Eriki Steinbach podnosi się głowa wskutek tego, że Niemcy są bogate, a Polska biedna, że Niemcy mają samochody, a Polacy kradną samochody. Ta przykra rzeczywistość niech będzie podstawą nie do zadzierania przez Niemców nosa, ale do bicia się w piersi. Przecież Polska legła w gruzach w 1939 r. dzięki Niemcom i była przez nich pięć lat torturowana. Dzięki Niemcom wybuchł konflikt światowy, w którego następstwie Polska dostała się pod rządy sowieckie na dwa pokolenia. W tym czasie nie mogła się normalnie rozwijać, a Republika Federalna Niemiec - mogła. No i się rozwinęła. Porównania dzisiejszej Polski i Niemiec są niekorzystne dla nas w wielkim stopniu z winy Niemców. Niech więc Erika Steinbach choć milczy, a nie wznieca krucjaty z szyldem praw człowieka, a treścią antypolską. (...)”. Trudno takiego stanowiska nie rozumieć. Głosy mówiące o Niemcach „niech cierpią i siedzą cicho” będą rozbrzmiewać, dopóki żyło będzie pokolenie pamiętające czas wojny. Dla niego rachunki krzywd nie mogą już nigdy zostać wyrównane.

Inne spojrzenie jest jednak możliwe, czego dowodzi wypowiedź Stanisława Wodyńskiego, opublikowana w „Rzeczpospolitej” 27 września 2003 r.: „Mówiąc szczerze, zastanawiam się nad pewnością przedstawicieli protestujących [przeciwko utworzeniu w Berlinie Centrum przeciwko Wypędzeniom – PT] środowisk, którzy wygłaszają opinie tak kategorycznie. Ja mam spory kłopot z określeniem swego stanowiska w tej dyskusji, a wynika to z mojego zaangażowania w budowanie z Ukraińcami relacji, których głównym celem jest utrwalenie pamięci o polskiej obecności na Kresach Wschodnich II RP. Nasze działania motywowane są tą samą nostalgią, która gromadzi Niemców wypędzonych ze Śląska i Prus Wschodnich w organizacjach lokalnych ziomkostw czy Związku Wypędzonych.

Byłbym ostrożniejszy w doszukiwaniu się celów politycznych w zamiarach uwiecznienia obiektywnej krzywdy, jaką było wypędzenie milionów ludzi z ich ziemi rodzinnej, z Heimatu. Jestem również dotknięty traumą wypędzenia, wyrastałem w atmosferze, w której długo wszystko było odnoszone do przejść i okoliczności towarzyszących wysiedleniu. To doświadczenie pomaga mi zrozumieć innych. Zaowocowało również moimi, jako pracownika samorządu, działaniami na rzecz zbudowania partnerskich relacji z Kreislandem Holzminden, położonym w Dolnej Saksonii, w którym jeszcze żyją dawni mieszkańcy powiatu głubczyckiego.

Na 10 października br. w Głubczycach wyznaczyliśmy sobie z Niemcami termin podpisania umowy partnerskiej. Na życzenie strony niemieckiej w jej tekście używa się obok obecnej nazwy powiatu jego nazwy przedwojennej. I nikogo to nie ruszyło! Natomiast wiele osób przybyłych z Polski 28 sierpnia do Mariampola na Ukrainie było wzruszonych tym, że tamtejszy samorząd przywrócił historyczną nazwę Mariampol tej, położonej nad Dniestrem małej miejscowości”.

W podobnym tonie wypowiedział się inny czytelnik „Rzeczpospolitej”, Michał Kirpluk w liście opublikowanym w numerze z 23 września 2003: „To, co nas razi u Niemców, tolerujemy i lekceważymy u siebie. Nie jest to dobra metoda na budowanie uznania na świecie dla racji Polski i Polaków.

Polacy chcieliby, żeby Niemcy uszanowali uwarunkowane historycznie uzasadnione lęki i kompleksy Polaków. Dajmy im przykład szanując te same uczucia u wschodnich sąsiadów. Będzie to dowodem na to, że dojrzewamy jako naród i traktujemy temat po europejsku, a nie zaściankowo”. Być może więc wszystko zależy po prostu od empatii, naszej zdolności spojrzenia na rzeczywistość z perspektywy innych ludzi, wczucia się w ich sytuację. Niestety chwilami odnosi się wrażenie, że Polacy i Niemcy zamiast dialogu toczą raczej jałowy „podwójny monolog”.

Cytowane powyżej listy są bardzo poważnymi głosami mówiącymi, że Polacy powinni gruntownie przemyśleć swój stosunek do sąsiadów, zarówno zachodnich, jak i wschodnich. Nie należy stosować „podwójnej miarki”, relatywizować winy i myśleć schematami. Należy wreszcie dostrzec, że nie zawsze, nie w każdej sytuacji jesteśmy ofiarami i wcale nie trzeba długo szukać, ani tym bardziej układać spisków, by wskazać nam nasze winy. Uznanie własnych przewin jest kolejnym warunkiem sine qua non porozumienia i wybaczenia.

Zupełnie inną perspektywę widzenia problemu zaproponował krytyk literacki, historyk i prozaik Stefan Chwin w tekście opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” 28 września 2003 r. („Szczęście wypędzonych”). Chwin sam o sobie mówi, że jest dzieckiem wypędzonych – matka uciekała ze spalonej przez Niemców Warszawy, ojciec zaś z zajętego przez Rosjan Wilna. Dziś proponuje on, by zacząć mówić także o pozytywnych (!) aspektach wypędzeń. Przy całym złu, jakie ze sobą niosły (przesiedlenia, przesiedlenia, deportacje, zsyłki milionów ludzi, rozpacz, udręczenie, śmierć bliskich, rabunki, choroby, upokorzenia, utrata majątku, długie lata nostalgii), wypędzenia, jeśli chłodno zastanowić się nad nimi, miały także korzystne skutki. 

Albowiem ojciec autora Hanemanna, przy całej goryczy i tęsknoty za utraconym Wilnem, uważał za swoje wielkie szczęście to, że udało mu się wydostać z sowieckiej Rosji. I zapewne podobnie niewielu Niemców tak naprawdę wolałoby spędzić życie w socjalistycznej Polsce, zamiast w Niemczech Zachodnich. 

Ale to tylko czubek góry lodowej. Bo co by się stało, gdyby nie zostali oni wypędzeni, gdyby zdecydowano, że ludność niemiecka ma po przegranej wojnie pozostać na swoim miejscu? Można przypuszczać, że parę miesięcy po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną obozu koncentracyjnego Auschwitz na „terenach poniemieckich” mogłoby dojść do samosądów takich jak na przykład te, które zdarzyły się w latach dziewięćdziesiątych w Kosowie. Z psychologicznego punktu widzenia jest to nawet bardziej niż prawdopodobne. Dowodzą tego już same nieprawości popełniane w czasie wypędzeń, a także nienawiść, jaką dziś jeszcze, po sześćdziesięciu latach od zakończenia wojny, żywią do wszystkich Niemców ci, którzy piekło wojny przeżyli (vide M. Edelman).

Mogłaby też wchodzić w grę groźba wypędzenie milionów Niemców z Pomorza i Śląska nie za Odrę, lecz dokładnie w przeciwną stronę, na ośnieżone równiny za Uralem. Zresztą podobny los spotkał wielu niemieckich jeńców wojennych, którzy z Rosji nie wrócili nigdy, ale jakoś o tym dzisiaj się w Niemczech nie słyszy.

Stefan Chwin wspomina także pewne wydarzenie z lat czterdziestych: rozmowę swego ojca z oficerem Armii Czerwonej. Pochodził on z małej wioski pod Leningradem. Niemcy wymordowali całą jego rodzinę: dwoje dzieci, żonę i starą matkę. Wszystkich zamknęli w starej chałupie razem z innymi mieszkańcami wioski i spalili żywcem. Obarczony tak przytłaczającym bagażem psychicznym oficer ten miał własny pogląd, jak należy rozwiązać „kwestię niemiecką” po wojnie, rozważając trzy możliwości.

Pierwszą z nich była sterylizacja wszystkich Niemców, jakim udało się przeżyć wojnę, łącznie z niemowlętami, tak by naród niemiecki wymarł w sposób naturalny. Druga możliwość była bardziej malownicza. Pod Berlinem, na przykład w Poczdamie, należy zbudować w skali jeden do jednego dokładną kopię obozu koncentracyjnego Auschwitz, z rampami kolejowymi, komorami gazowymi i krematoriami, potem wagonami bydlęcymi zwieźć tam z całych Niemiec wszystkich Niemców i wytruć ich gazem Cyklon B, zaczynając od mieszkańców Berlina, tak żeby na kuli ziemskiej do końca świata nie został nawet jeden żywy Niemiec. Trzecią było wreszcie wywiezienie całego narodu niemieckiego na Syberię.

Jak dalej pisze Chwin, „ktoś, kto mówi dzisiaj o wypędzeniach, zapominając o tym psychologicznym kontekście, lewituje jak półprzytomny ponad rzeczywistością historyczną. Niemcy, którzy domagają się zbudowania Centrum przeciw Wypędzeniom, powinni przeczytać sobie choćby jeden raz wstrząsające wiersze monachijskie Borowskiego, które swoim tonem, niestety, w paru miejscach przypominają pomysły sowieckiego oficera. Ludziom oszalałym z bólu po masakrze, jaką Niemcy zgotowali światu, przychodziły do głowy idee najstraszniejsze. Relacje z obozów i więzień, w których trzymano Niemców po wojnie w Polsce, bywają przerażające i można się czasem dziwić, jakim to cudem zmasakrowane narody nie dokonały na Niemcach prawdziwie masowego odwetu”.

Czy zatem masowe deportacje ludności niemieckiej po zakończeniu drugiej wojny światowej miały jakieś dobre strony? Tak, z tego punktu widzenia, o jakim tutaj mówimy, był to dla nich prawdziwy wygrany los na loterii życia.

Rzeczywistość, także i ta dotycząca wypędzeń, nigdy nie jest tylko czarno-biała. Kto nie dostrzega tysięcy odcieni szarości, rozciągających się pomiędzy skrajami spektrum, jest po prostu ślepcem. Istnieją więc różne płaszczyzny porozumienia. Stosunki polsko-niemieckie układały się do roku 2006 dobrze tylko w sferze deklaratywnej, na najwyższych szczeblach oficjalnych. Po obu stronach mamy wiele rozsądnych osób, które pracowały nad zbudowaniem wzajemnego porozumienia. Natomiast w szerokim kontekście społeczeństw nie wygląda to już tak dobrze. Stosunki zdominowane są przez niezrozumienie, przez jałowe emocjonalne dyskusje, przerzucanie sobie piłeczki, wzajemne oskarżenia (o rewanżyzm i rewizjonizm), przez grupy ekstremistów i dyskusje nad Centrum przeciwko Wypędzeniom i Pruskim Powiernictwem. 

Bogini pojednania, jeśli istnieje, chadza czasem dziwnymi drogami. Demonizowany w Polsce Ludowej, nieżyjący już Herbert Czaja apelował przed dziesięcioleciem do swoich rodaków: „Nie możemy spychać na margines tego, ze nasi sąsiedzi padli ofiarą najcięższych zbrodni, które popełnili Niemcy”. Inny „czarny charakter” PRL, Herbert Hupka, został przez swoje rodzinne miasto Racibórz odznaczony za zasługi dla polsko-niemieckiego porozumienia. Twierdzi się nawet, że odbywający nostalgiczne podróże do ojczyzny na wschód od Odry i Nysy Niemcy stali się konstruktywną siłą w dialogu polsko-niemieckim.

W zrywaniu dialogu polsko-niemieckiego sporo winy leży po stornie Eriki Steinbach. Często kiedy mówi ona o ofiarach drugiej wojny – to są to Niemcy; kiedy o ludobójstwie – chodzi o Niemców z Jugosławii; obozy śmierci – to chodzi o Polskę; zbrodnie wojenne – to narodowi socjaliści niewiadomej przynależności państwowej albo bliżej niezidentyfikowana postać Hitlera. Niemcy, owszem, mają związek z wojną, ale jako ofiary wypędzenia i mordów. Obraz cierpień związany z wojną ukazywany w ten sposób tworzy nie tylko pole do kreowania fałszywej świadomości, ale sprawia, że znika sama istota rzeczy.

Z drugiej jednak strony czasem na niekorzyść E. Steinbach interpretuje się pewne skróty myślowe, których stosowanie wymusza forma publikacji prasowej. W artykule liczącym kilka tysięcy słów nie sposób zawrzeć wszelkich informacji, doprecyzować swojego stanowiska, wyjaśnić wszelkie niuanse i rozwiać każdą wątpliwość. Tymczasem polscy komentatorzy zdają się tylko czyhać na takie niefortunne wypowiedzi i o tym aspekcie również warto pamiętać.

Stwierdzenie, iż czas goi rany jest już banałem. Jeśli jednak mówimy o wybaczaniu, to właśnie czas jest czynnikiem decydującym. Pomiędzy winą a wybaczeniem upłynąć musi odpowiedni okres czasu; tym dłuższy, im większa był wina. Niekiedy jednak, w perspektywie życia jednego człowieka, nawet czas nie jest w stanie ukoić bólu. Wtedy wybaczyć mogą dopiero następne pokolenia. Bowiem są winy, które niezwykle trudno jest wybaczyć i których bez wątpienia nie wolno nigdy zapomnieć. Istnieje wiele ich świadectw, by wymienić tu choćby „Medaliony” Zofii Nałkowskiej. Ta wstrząsająca książka, utrzymana w konwencji reportażu, przekazu bezosobowego, nie ocenia, nie wzywa do zemsty czy karania winnych. Czytelnik otrzymuje tu nagie fakty, bez komentarza, moralizatorstwa, i ten zabieg autorki sprawił, że jest to dokument tak przejmujący. Wszelkie dodatki osobiste mogłyby tylko osłabić ich wymowę. 

Drugim przykładem, który można by tutaj wskazać, jest opracowany przez Władysława Bartoszewskiego i Zofię Lewinównę zbiór dokumentów wydany pod tytułem „Ten jest z ojczyzny mojej”. Tytuł ten jest cytatem z wiersza Antoniego Słonimskiego: „Ten jest z ojczyzny mojej, kto – gdy przychodzi chwila próby – identyfikuje się z ofiarami”. Nie jest to już – jak „Medaliony” – książka literacka, lecz pierwsza w naszym piśmiennictwie tak obszerna publikacja dokumentarna o pomocy udzielanej w latach okupacji przez społeczeństwo polskie prześladowanym Żydom i osobom narodowości lub pochodzenia żydowskiego. Zawiera przeszło 200 autentycznych relacji i wspomnień, głównie pisanych przez Żydów, oraz około 100 dokumentów. 

Jednym z pierwszych pytań nasuwających się po lekturze każdej z tych książek jest: Czy jest w ludzkiej mocy wybaczyć takie winy? W odpowiedzi ma się ochotę powtórzyć za Markiem Edelmanem: Nie jestem Panem Bogiem.

Istnieją inne jeszcze winy, winy, które trudno wybaczyć i których sprawców wyjątkowo tylko spotyka zasłużona kara. Są to występki dziejące się w zaciszu domowym, „małe zbrodnie rodzinne”, by sparafrazować tytuł sztuki Erica-Emmanuela Schmitta. Trudno wybaczyć, bowiem przemoc fizyczna i psychiczna wobec dzieci, ich maltretowanie czy molestowanie jest postępkiem wyjątkowo ohydnym. A dręczone dzieci rzadko zaczynają mówić o swoich cierpieniach… Czasem milczenie przerywają dopiero po latach, jak Wayne Theodore („Rodzina Theodore. Opowieść o odwadze, przetrwaniu i nadziei”, Warszawa 2004). We wstępie do swojej książki pisze on: „Byłem maltretowanym dzieckiem. W wieku czterdziestu czterech lat mogę wreszcie o tym opowiedzieć bez zaciskania zębów. Mogę o tym mówić bez opuszczania głowy w poczuciu bezbrzeżnego wstydu.

W rodzinie, w której wyrastałem, było dwanaścioro dzieci. Matka zawsze gdzieś znikała, gdy tylko była w kolejnej ciąży, a psychotyczny ojciec był przejęty jedną myślą – jak trzymać ją i nas, dzieci, w ryzach. Rosłem na wyspie, zamienionej w fortecę, odżywiając się czymś, co nie nadawało się do jedzenia dla człowieka, z rodzeństwem, szpiegującym jedno drugiego po to, by strzec swej skóry i dostawać trochę przyzwoitsze posiłki.

Gdy jesteś maltretowanym dzieckiem, życie staje się sekretem. Nie idziesz do szkoły, ponieważ ludzie mogliby zobaczyć, że masz świeże rany. Udajesz, że wszystko jest w porządku, kłamiesz wszystkim, gdy zadają pytania. Masz niewielu przyjaciół. Z nikim nie rozmawiasz. Nie ufasz nikomu. Towarzyszy ci przeświadczenie, że jesteś nic nie wart”.

Kiedy ojciec katował Wayne’a z byle powodu, jego matka przyglądała się temu bezczynnie lub też odwracała wzrok udając, że nic nie widzi. A to, czego doświadczał chłopiec i jego rodzeństwo, to nie było zwykłe lanie. Ojciec dosłownie katował dzieci, często zostawiając je na granicy śmierci. Cierpiały one jednak nie tylko fizycznie. Całe ich życie zostało złamane, odebrano im dzieciństwo i nie dano szansy na naukę, zabawę, rozwój, normalność. W psychice tak bestialsko traktowanych młodych ludzi, bezbronnych ofiar nieludzkiej przemocy zachodzą zmiany, których nie sposób naprawić, zaleczyć, wykorzenić. Agresja rodzi agresję i dzieci brutalnych rodziców również zachowują się gwałtownie i mają w sobie całe pokłady złości; powielają ich błędy.

W domu Theodore’ów zwichnięte zostały więzi rodzinne. Rodzeństwo zostało wytresowane do donoszenia na siebie nawzajem, tak, że żadne z dzieci nikomu nie mogło zaufać. Za najmniejsze wykroczenie przeciwko regułom ustalanym arbitralnie przez ojca karą było brutalne lanie. Natomiast donosiciel przez jeden dzień nie był bity, siadał na specjalnym krześle, dostawał lepszy posiłek – był przez ojca szczególnie wyróżniany. Dzieciaki natomiast potwornie potrzebowały miłości i, nie rozumiejąc tego, co dzieje się wokół nich, te nagrody dla donosiciela interpretowały właśnie jako przejaw ojcowskiej miłości.

Podobny problem spotykamy w autobiograficznej powieści Wojciecha Kuczoka pod tytułem „Gnój”. Sam autor mówi o niej, że „Gnój od początku pomyślany był jako powieść antybiograficzna… Zapisałem w niej to wszystko, czego nie pamiętam. To powrót do mojej ulubionej psychopatologii życia rodzinnego”.

W powieści Kuczoka nie ma już tak krańcowo brutalnej przemocy fizycznej jak w „Rodzinie Theodore”, niemniej jednak ojciec (nazywany przez autora konsekwentnie „starym K.”) „ćwiczy” syna skórzanym pejczem. Również i tutaj przemoc fizyczna i psychiczna wobec rodziny ma na celu całkowite jej sobie podporządkowanie.

Innym wreszcie aspektem tego problemu (winy rodziców wobec dzieci) jest alkoholizm. Dzieci alkoholików, nawet już po osiągnięciu dojrzałości, mają niesłychane problemy z własnymi emocjami, z odnalezieniem równowagi i szczęścia, z ułożeniem sobie własnego życia. Nawet jeśli dziecko nie jest maltretowane czy molestowane, dysfunkcja alkoholowa rodziny, w której się wychowało odbiera mu szanse na normalne życie w przyszłości. Również i to zagadnienie bywało przemilczane; dopiero od niedawna dorosłe dzieci alkoholików zaczęły mówić głośno o swoich problemach. Wiele takich, często wstrząsających opowieści znaleźć można w wydanych w Polsce książkach: T. L. Cermak, J. Rutzky, „Czas uzdrowić swoje życie. Przewodnik do pracy nad sobą”, Warszawa 1998; J. G. Woititz, „Dorosłe dzieci alkoholików”, Warszawa 2000; „Gdzie się podziało moje dzieciństwo. O dorosłych dzieciach alkoholików”, Kielce 2003; a zwłaszcza na witrynie internetowej „Nieoficjalna strona DDA” (http://www.dda.pl/, zakładka „DDA o sobie”).

Przeraża opisywana zarówno przez W. Theodore’a, jak i W. Kuczoka, a także przez licznych DDA całkowita obojętność otoczenia wobec problemu maltretowania dzieci czy dysfunkcjonalności rodziny. Obojętność dalszej rodziny, sąsiadów, lekarzy, szkoły czy też instytucji państwowych powołanych do niesienia pomocy socjalnej. To ona pozwala przestępcom unikać kary. Obojętność jest ogromnym grzechem zarówno jednostek (dzięki czemu brutalni ojcowie mogą bezkarnie maltretować swoje dzieci), jak i obojętność milionów „porządnych ludzi”, dzięki której możliwe są rządy zbrodniarzy (jak w hitlerowskich Niemczech).

Odebrane dzieciństwo kładzie się jak ponury cień na całym przyszłym, dorosłym już życiu. Niewiele maltretowanych dzieci ma odwagę, tak jak Wayne Theodore, powiedzieć o tym głośno, nawet po upływie wielu lat. Pozostaje mieć nadzieję, że niektórym z nich napisana przez niego książka pomoże uporać się z własnym cierpieniem. Czy jednak potrafią one wybaczyć swoim rodzicom-oprawcom?

A jednak… czy bez wybaczenia można żyć? Czy nie jest lepiej dla ofiary, by wybaczyła swemu oprawcy? Czy uraza, chęć odwetu, rewanżyzm nie są robakami toczącymi duszę ofiary? Odpowiedź na dwa ostatnie pytania brzmi: tak. Odwet jest czymś, na co nie warto tracić życia. Bez wątpienia wina kryminalna musi zostać ukarana, wina moralna napiętnowana. Bez wątpienia o zbrodniach należy pamiętać, by nie dopuścić do ich powtórzenia w przyszłości. Niemniej jednak dla uzdrowienia życia własnego ofiary, by pozbawić je goryczy, a także dla dobra następnych pokoleń wybaczenie jest konieczne. Jedyną drogą, na jakiej można ten cel osiągnąć, jest dialog, choć jego nawiązanie pomiędzy katem a ofiarą jest bez wątpienia rzeczą niełatwą, bolesną i wymagającą czasu. Jednakże jedynie dzięki rozmowom można osiągnąć jakiś poziom porozumienia i wybaczenia.

Jezus Chrystus nauczał, by kochać nawet swych prześladowców. Jednakże by postępować zgodnie z tymi naukami potrzebne są specjalne kompetencje psychiczne czy też społeczne. Dla zwykłego śmiertelnika, nawet będącego dobrym chrześcijaninem, jest to wymóg niesłychanie trudny do spełnienia. Niemniej jednak warto słuchać księdza Jana Twardowskiego, gdy woła do nas: „Spieszmy się kochać ludzi…”. Zarówno oprawcy, jak i ich ofiary powinni pielęgnować w swych sercach iskierkę miłości dla drugiego człowieka. Inaczej ludzkość utonie w morzu nienawiści, krwi i wiecznego odwetu.

Jak bardzo skrzywdzonemu człowiekowi potrzebna jest rozmowa, dzielenie się własnym bólem choćby dla zachowania równowagi psychicznej, pokazuje w autobiograficznej powieści „Niezawinione śmierci” Wiliam Wharton. Opisane tu zostały przeżycia związane z tragiczną śmiercią córki, zięcia i dwóch wnuczek, którzy zginęli w karambolu spowodowanym wypalaniem traw przy trasie międzystanowej. Autor dzieli się miłością, smutkiem, gniewem oraz pragnieniem doskonałej sprawiedliwości. Jest to opowieść o niezawinionej karze i o nieukaranej winie. Wharton długo nie potrafił poradzić sobie z utratą najbliższych, z dotkliwym poczuciem straty i niesprawiedliwości świata. Jego sposobem na odzyskanie równowagi psychicznej było właśnie napisanie tejże książki. Była to jego rozmowa z utraconą córką i z sobą samym. „Rozmowa” to pozwoliła mu pogodzić się z rzeczywistością. Nie uleczyła co prawda bólu (winy nie zostały zapomniane), jednak pozwoliła na powrót do życia, zabliźnienie ran. To książka o życiu pogodzonym za śmiercią, o duchowej przemianie i pogłębionym rozumieniu naszych codziennych zmagań.


Bibliografia


1.                 Adamowicz P., P.Ś., P.JEN., Wezwanie do dialogu, „Rzeczpospolita” 2003.10.30
2.                 Bachmann K., Nieunikniona nacjonalizacja pamięci, „Rzeczpospolita” 2003.07.30
3.                 Bachmann K., Piłka po polskiej stronie, „Rzeczpospolita” 2004.08.19
4.                 Bartoszewski W., Przeciw wybiórczej pamięci, „Rzeczpospolita” 2003.07.15
5.                 Bartoszewski W., Lewinówna Z., Ten jest z ojczyzny mojej, Warszawa 2007
6.                 Biblia to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1982
7.                 Bingen D., Włodarczyk E., Pamięć bez podziałów, „Rzeczpospolita” 2003.12.31
8.                 Bratkowski S., Kim chcą być Niemcy, „Rzeczpospolita” 2003.08.28
9.                 Buras P., Smutna prawda o braku pojednania, „Rzeczpospolita” 2003.09.26
10.             Cermak T. L., Rutzky J., Czas uzdrowić swoje życie. Przewodnik do pracy nad sobą, Warszawa 1998
11.             Chwin S., Szczęście wypędzonych, „Tygodnik Powszechny” 2003.09.28
12.             Coetzee J. M., Hańba, Kraków 2003
13.             Dostojewski F., Zbrodnia i kara, Warszawa 2000
14.             Fuller B. A. G., Historia filozofii, t. I-II, Warszawa 1966
15.             Gdzie się podziało moje dzieciństwo. O dorosłych dzieciach alkoholików, Kielce 2003
16.             Gil R., Politykom zabrakło gestu Brandta, „Rzeczpospolita” 2004.08.03
17.             Gross J. T., Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka, Sejny 2000
18.             Haszczyński J., Czy Polacy są niewrażliwi, „Rzeczpospolita” 2000.06.07
19.             Haszczyński J., Nie obciążać stosunków z sąsiadami, „Rzeczpospolita” 2000.09.04
20.             Haszczyński J., Różne wypędzenia, „Rzeczpospolita” 2000.09.21
21.             Haszczyński J., Pankiewicz J., „Na różnych falach”, „Rzeczpospolita” 2003.11.23
22.             Hirsch H., Niemiecki ból, „Rzeczpospolita” 2003.07.24
23.             Hirsch H., Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-1950, Warszawa 1999
24.             Holzer J., Porozmawiajmy o historii - Polacy-Niemcy, „Rzeczpospolita” 2003.11.29
25.             Huelle P., Fatalny labirynt, „Rzeczpospolita” 2002.05.04
26.             Jaspers K., Problem winy, „Etyka” 17 (1979)
27.             Jendroszczyk P., Azja nie zaczyna się w Polsce, „Rzeczpospolita” 2004.06.21
28.             Jendroszczyk P., Cel ten sam, inne metody, „Rzeczpospolita” 2004.03.06
29.             Jendroszczyk P., Ignorancja po niemiecku, „Rzeczpospolita” 2004.05.12
30.             Jendroszczyk P., Instrumentalizacja mitu, „Rzeczpospolita” 2004.05.31
31.             Jendroszczyk P., Nie obawiać się wypędzonych, „Rzeczpospolita” 2004.05.04
32.             Jendroszczyk P., Nieczyste sumienia Polaków, „Rzeczpospolita” 2003.12.19
33.             Jendroszczyk P., Nieodwracalny bieg historii, „Rzeczpospolita” 2004.07.29
34.             Jendroszczyk P., Niezupełnie te same cele, „Rzeczpospolita” 2004.03.22
35.             Jendroszczyk P., Nowe oblicze Eriki Steinbach,  „Rzeczpospolita” 2004.09.06
36.             Jendroszczyk P., Pamięć o ofiarach wypędzenia, „Rzeczpospolita” 2003.07.14
37.             Jendroszczyk P., Przełamywanie tabu, „Rzeczpospolita” 2002.08.17
38.             Kaczyński A., Lepszy dialog niż konflikt, „Rzeczpospolita” 2002.03.28
39.             Kołakowski L., Etyka bez kodeksu [w:] Kultura i fetysze. Eseje, Warszawa 2000
40.             Kopka B., Obozy pracy w Polsce 1944-1950, Warszawa 2002
41.             Kranz J., Dlaczego trudno się porozumieć?, „Rzeczpospolita” 2003.12.20
42.             Kranz J., Poza granicą debaty, „Rzeczpospolita” 2003.07.18
43.             Krasnodębski Z., Polskie milczenie, „Rzeczpospolita” 2002.06.22
44.             Krasnodębski Z., Więźniowie przeszłości, „Rzeczpospolita” 2003.10.31
45.             K.T.G., Hupka i Czaja po latach, „Rzeczpospolita” 2003.10.20
46.             Kuczok W., Gnój, Warszawa 2004
47.             Łukaszewicz M., Szacunek dla historii, „Rzeczpospolita” 2003.08.28
48.             Machcewicz P., Pamięć nie tylko o wypędzonych, „Rzeczpospolita” 2003.08.01
49.             Mickiewicz A., Ballady, Poznań 1998
50.             Moczarski K., Rozmowy z katem, Warszawa 1999
51.             MT-O, PAP, Nowy wizerunek wypędzonych, „Rzeczpospolita” 2004.08.09
52.             Nałkowska Z., Medaliony, Warszawa 1993
53.             Nie litować się nad Niemcami. Wywiad z Markiem Edelmanem, „Tygodnik Powszechny”, 2003.08.17
54.             Nieoficjalna strona DDA (http://www.dda.pl/)
55.             Nietzsche F., Poza dobrem i złem, Warszawa 1983
56.             Pięciak W., Naród ofiar, „Rzeczpospolita” 2003.08.02
57.             Platon, Gorgiasz. Menon, Kęty 2002
58.             Platon, Państwo, Warszawa 2003
59.             Pruszyński J., Czy powinniśmy przepraszać za wysiedlenie?, „Rzeczpospolita” 2003.10.16
60.             Południk E., Pamięć ważniejsza od przeprosin, „Rzeczpospolita” 2004.05.18
61.             Russell B., Dzieje filozofii Zachodu i jej związki z rzeczywistością polityczno-społeczną od czasów najdawniejszych do dnia dzisiejszego, Warszawa 2000
62.             Schmitt E.-E., Małe zbrodnie małżeńskie, Kraków 2005
63.             Schröder G., Miejsce polskiej dumy i niemieckiej hańby, „Rzeczpospolita” 2004.08.03
64.             Semka P., Dzieci Hupki i coca-coli, „Rzeczpospolita” 2003.09.10
65.             Shakespeare W., Hamlet, Kraków 1997
66.             Shakespeare W., Makbet, Kraków 1998
67.             Słowacki J., Balladyna, Bielsko-Biała 1995
68.             Sofokles, Antygona, Warszawa 1998
69.             Sokołowski J., Odwetowcy czy ofiary historii?, „Rzeczpospolita” 2003.09.20
70.             Steinbach E., Prawo Niemców do pamięci, „Rzeczpospolita” 2003.08.26
71.             Strzembosz T., Zychowicz P., Hitler nie przybył z księżyca, „Rzeczpospolita” 2003.08.28
72.             t. t. s., jap, dpa, pap, Reuters, Niemcy są winni swoich cierpień, „Rzeczpospolita”  2004.08.07
73.             Theodore W., Horvitz L. A., Rodzina Theodore. Opowieść o odwadze, przetrwaniu i nadziei, Warszawa 2004
74.             Urban T., Na różnych falach: Polska-Niemcy, „Rzeczpospolita” 2003.11.15
75.             Urban T., Podwójny monolog nie pomaga, „Rzeczpospolita” 2003.09.16
76.             Wieczorek W., Głęboki sen Polski, „Rzeczpospolita” 2004.07.27
77.             Wharton W., Niezawinione śmierci, Poznań 2004
78.             Woititz J. G., Dorosłe dzieci alkoholików, Warszawa 2000
79.             Wyspiański S., Wesele, Kraków 1975
80.             Zychowicz P., Opowiedzieć Europejczykom historię, „Rzeczpospolita” 2004.04.23






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz