Tematem, którym zajmować się będę
w tym eseju, jest problem winy i kary oraz wzajemnego porozumienia w kontekście
wypędzonych (niem. Vertriebene, lub też wypędzonych z Ojczyzny, niem.
Heimatvertriebene). Nazwą tą określa się w Niemczech ludność niemiecką, która w
wyniku klęski III Rzeszy ze strachu, na skutek akcji władz hitlerowskich lub
zmuszona do tego po wojnie przez zwycięskie państwa opuściła tereny na wschód
od Odry i Nysy Łużyckiej, Sudety oraz kraje południowej Europy. Status „wypędzony”
nie posiada jednak prawnego umocowania w traktatach międzynarodowych.
Jak widzimy, jest to zatem
problem bardzo szeroki, w skali ogólnoeuropejskiej, dlatego też tutaj ograniczę
się tylko do rozpatrywania stosunków pomiędzy Niemcami a Polską. Zacznę od krótkiego wstępu historycznego.
Komunikat konferencji poczdamskiej z 2 sierpnia 1945
roku głosił, że trzej szefowie rządów uzgodnili, że do ostatecznego ustalenia
polskiej granicy zachodniej dawne terytoria niemieckie na wschód od linii
biegnącej od Morza Bałtyckiego na zachód od Świnoujścia, a potem wzdłuż rzeki
Odry do ujścia rzeki Nysy Zachodniej i wzdłuż Nysy Zachodniej do granicy
Czechosłowacji, włącznie z tą częścią Prus Wschodnich, która nie znajdzie się
pod zarządem ZSRR, zgodnie z porozumieniem osiągniętym na tejże konferencji, i
włącznie z obszarem dawnego wolnego miasta Gdańsk, mają znaleźć się pod
zarządem państwa polskiego i z tego powodu nie mają być uważane za część sowieckiej
strefy okupacji w Niemczech.
Niemcy w wyniku drugiej wojny światowej doznali
największej w swej historii katastrofy. Zapłacili za jej rozpętanie utratą, z
grubsza rzecz biorąc, czwartej części swego terytorium państwowego. Polacy,
choć należeli do zwycięskiej koalicji, stracili połowę swego terytorium
państwowego. Ponadto ich kraj, wolą przywódców tejże koalicji, przesunięty
został niczym mebel ze wschodu na zachód. Było to wydarzenie nie mające precedensu
od czasów wędrówek ludów. Z tego właśnie powodu Polska weszła w posiadanie
terytoriów należących przed rokiem 1945 do Niemiec, skąd ludność niemiecka –
jeśli wcześniej sama nie uciekła przed Armią Czerwoną – została przymusowo
wysiedlona. Towarzyszył temu wymuszony exodus Polaków z dawnych polskich
województw wschodnich, będący też ucieczką przed władzą sowiecką. Te właśnie
wydarzenia były początkiem antagonizmów polsko-niemieckich i późniejszych
sporów o wypędzonych.
Wspomniany powyżej komunikat konferencji poczdamskiej
jest o tyle istotny, że poważne potraktowanie jego treści prowadzić powinno do
ucięcia wszelkich dyskusji na temat polskiej granicy zachodniej po drugiej
wojnie światowej. Jednakże w ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat był on przez
pewne środowiska w Niemczech podważany, lekceważony lub uznawany za niebyły.
Kwestie terytorialne przez długie lata pozostawały kością niezgody pomiędzy
oboma państwami.
Było to wątpliwą zasługą szczególnie tzw. ziomkostw
(organizacji zrzeszających wypędzonych Niemców, domagających się zwrotu
majątków i odszkodowań). Ich przywódcy i członkowie byli całkowicie ślepi i
głusi na fakt, iż najwyższą władzę w powojennych Niemczech sprawowały cztery
mocarstwa, które były władne podjąć wszelkie rozstrzygnięcia dotyczące granic i
ludności Niemiec i w Poczdamie takie właśnie decyzje podjęły. Wysiedlenia
przeprowadzone przez powojenne władze Polski i Czechosłowacji były wypełnieniem postanowień Wielkiej Czwórki, nie zaś aktem
złej woli i zemsty podjętym na własną rękę przez rządy polski i czechosłowacki.
Zrozumienia tego faktu brakuje czasem po stronie niemieckiej.
W polskich mediach w okresie powojennym niemieckie
organizacje ziomkowskie i ich liderzy byli stale obecni. „Trybuna Ludu” regularnie donosiła na
pierwszych stronach o ziomkowskich zjazdach i krzykliwych wypowiedziach „zawodowych wypędzonych”,
domagających się rewizji granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. „Zachodnioniemieccy
rewizjoniści”, wysuwający roszczenia majątkowe wobec Polski, byli w PRL
uosobieniem politycznego zła. To w nich upatrywano kontynuatorów agresywnego
prusko-niemieckiego „Drang nach Osten”. To oni budzili najgorsze wspomnienia i
resentymenty.
Po przełomie 1989 roku (nastąpiły wówczas zmiany
demokratyczne w Polsce, upadek muru berlińskiego i zjednoczenie Niemiec) zainteresowanie
wypędzonymi spadło. Traktat graniczny (1990 r.) oraz traktat o dobrym
sąsiedztwie i przyjaznej współpracy (1991 r.) otworzyły nowy rozdział w
stosunkach polsko-niemieckich, stwarzając podstawy do rzeczywistego zbliżenia.
I chociaż na początku lat 90. trudno było w to uwierzyć, w stosunkach między Polakami i Niemcami doszło do „cudu pojednania”. Wielu
ziomków przyjeżdżało do Polski. Przybywając do domów, w których dawniej
mieszkali, często spotykali życzliwych sobie Polaków, świetnie rozumiejących
ich los. Oni też byli często ofiarami wysiedleń. Zawiązywały się nowe
przyjaźnie. Przykładem takiego polsko-niemieckiego zbliżenia może być
odznaczenie Herberta Hupki przez władze rodzinnego Raciborza za zasługi na
rzecz polsko-niemieckiego pojednania. Wielu polskich pisarzy, np. Paweł Helle
(„Weiser Dawidek”, „Castorp”), zajęło się losami niemieckich przed wojną miast,
w których dane im się było urodzić.
Według badań opinii publicznej od
1991 r. systematycznie rosło w Polsce zaufanie do Niemiec jako
partnera politycznego, a imponujący rozwój wzajemnych
stosunków ekonomicznych w ciągu kilku lat wydatnie poprawił
w Niemczech opinię o polskiej gospodarce przez wiele dziesięcioleci
lekceważonej jako „polnische Wirtschaft”.
Traktat polsko-niemiecki z
1991 r. uregulował też wiele spraw uważanych po wojnie za tabu, na
przykład równe traktowanie mniejszości niemieckiej w Polsce i Polaków
żyjących w Niemczech oraz ułatwił rzetelną, choć wciąż jeszcze nie
zakończoną dyskusję na temat przeszłości.
W warstwie faktograficznej pisząc
niniejszy esej oparłem się głównie o artykuły publikowane w dzienniku
„Rzeczpospolita”. Ta gazeta bowiem poświęciła najwięcej uwagi problematyce
pojednania polsko-niemieckiego, publikując w ostatnich latach ponad setkę
dotyczących jej artykułów, wywiadów i notatek, których autorami są publicyści i politycy zarówno polscy, jak i niemieccy, a także organizując polsko-niemieckie
debaty.
2. Trudne porozumienie
Proces porozumienia pomiędzy
Polską a Niemcami jest bardzo trudny i powolny. Bez podejmowania prób rozmów
nie można jednak niczego osiągnąć. Jesteśmy sąsiadami, skazanymi na siebie na
dobre i na złe i choć nasze stosunki często układały się w ciągu wieków nie
najlepiej, nic tego nie zmieni. Dlatego zamiast ze sobą walczyć czy obrażać się
wzajemnie, powinniśmy ze sobą rozmawiać. Z prostych i zrozumiałych powodów
Polskę i Niemcy będzie łączyć coraz więcej więzi gospodarczych, politycznych,
kulturowych, ale także osobistych, nawiązywanych spontanicznie pomiędzy
obywatelami obu państw.
Konflikty między ludźmi, a także
między narodami i państwami wynikają w znacznej mierze z nieporozumień i stereotypów. W obu narodach istnieją
oczywiście nurty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, rewizjonistyczne, tu i tam są
ludzie zapiekli w swojej nienawiści. Ale ani w Polsce, ani też w Niemczech to nie jest
większość. Właśnie z winy nieporozumień przypisujemy Niemcom same negatywne
cechy, a dawne, nieprawdziwe stereotypy generalizujemy. Np. Erika Steinbach,
przewodnicząca Związku Wypędzonych, pomysłodawczyni Centrum przeciwko
Wypędzeniom, nie jest aż takim krwiożercą, jak to z reguły przedstawiają
polskie media. Zamiast jednak prowadzić dialog, zrozumieć stanowisko BdV (Bund der Vertriebenen), w Polsce mówi
się najczęściej jedynie o roszczeniach wobec państwa polskiego, eskalując tym
samym strach i nienawiść.
W Polsce narastała w niektórych obawa, że Niemcy dążą
do stworzenia jakiegoś nowego obrazu przeszłości i chcą przedstawić się przede
wszystkim jako ofiary wojny i umotywować tym pretensje do odszkodowań za utraconą własność na byłych
niemieckich terytoriach. Boimy się dramatycznego zwrotu w niemieckiej polityce
historycznej, kreowania się Niemców na ofiary drugiej wojny światowej i
przemianowania Polaków na jej sprawców. Po wejściu do Unii Europejskiej wzrosło
poczucie zagrożenia, że Niemcy na drodze prawnej odwrócą de facto ład powojenny, który w 1991 roku uznali de iure. Towarzyszą temu silne poczucie
zagrożenia i ogromna nieufność do polityki niemieckiej, co niemiecki rząd zbyt
długo ignorował.
W Niemczech natomiast powstaje wrażenie, że w Polsce
nie ma gotowości do zajęcia się bolesnym rozdziałem historii, jakim jest
wygnanie Niemców, i do zaakceptowania, że również Niemcy mają prawo wspominania
własnych cierpień. Porozumienie utrudnia też to, że poziom wiedzy historycznej
Niemców jest niezbyt wysoki. Mało kto w Niemczech wie, co tak naprawdę działo
się w czasie wojny w Polsce. Powstanie warszawskie to dla nich to samo, co powstanie
w getcie, nie wiedzą natomiast nic o zrywie rozpoczętym 1 sierpnia 1944.
Ignoruje się przy tym, że
wypędzenie Niemców z jednej strony już dawno przestało być w Polsce tematem
tabu, z drugiej zaś, że w Niemczech pretensje wypędzonych do restytucji mienia
wyrażają jedynie osoby i politycy będący na marginesie życia politycznego.
Zapomina się też przy tym, że wspólne zajęcie się kwestiami przymusowych
wysiedleń daje możliwość spojrzenia na cierpienia drugiej strony i otwarcia się
na innych. Dla Niemców może być to na przykład ważna okazja, by dowiedzieć się
znacznie więcej o niedostatecznie znanym im, poza kontekstem Holokaustu, losie obywateli
polskich w okresie okupacji hitlerowskiej, w tym również o przymusowych wysiedleniach
milionów Polaków w trakcie i w wyniku II wojny światowej oraz utracie przez
nich ojczyzny na byłych Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej.
Bezsensownym działaniem jest licytowanie się, który
naród bardziej ucierpiał w wyniku wojny i dziejących się pod jej przykrywką nieprawości. Krzywdy trudno
jednak zapomnieć i wybaczyć i to także należy zrozumieć i uszanować. Trzeba
pamiętać, iż każdy naród, zarówno Polacy, jak i Niemcy, ma prawo do pamięci o
własnych cierpieniach. Pamięć ta jednak nie może być w żadnym wypadku
wykorzystywana do tego, aby na nowo prowokować podziały narodowe w Europie. Nie
może być mowy o wystawianiu sobie historycznych rachunków czy o
odszkodowaniach. Przymusowe przesiedlenia i wymuszona okolicznościami wojny ucieczka z własnej ojczyzny, które stanowią
wielką tragedię XX wieku w Europie, winny być przedmiotem nowego wspólnego
namysłu i dialogu. Dopiero uwzględniając te zasady można myśleć o budowaniu
przyszłości, w której następne pokolenia nie zaznają już okropności wojen, obozów zagłady,
eksterminacji ludności cywilnej, czystek etnicznych i wysiedleń.
Szczególne znaczenie miał dla
omawianego tutaj zagadnienia list biskupów polskich do niemieckich z 1965, nazywany później orędziem. Uważany jest on za
jeden z najważniejszych etapów pojednania polsko-niemieckiego po II wojnie światowej.
Z tego właśnie listu pochodzi słynny cytat: ...przebaczamy i prosimy o wybaczenie (dosłownie: „udzielamy
wybaczenia i prosimy o nie”).
Orędzie to, 18 listopada 1965 podczas obrad Soboru
Watykańskiego II, podpisało trzydziestu czterech polskich biskupów, m.in.
kardynał Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła. Autorem i inicjatorem listu był
arcybiskup wrocławski Bolesław Kominek. List był konsultowany z polskimi i
niemieckimi biskupami oraz niemieckimi intelektualistami.
W liście streszczono polskie dzieje, podkreślając
ciemne i jasne strony polsko-niemieckich stosunków. Przypomniano, że miliony
Niemców ucierpiały wskutek powojennych wysiedleń. Również skutkiem wojny jest
granica na Odrze i Nysie. Polscy biskupi zapraszali też niemieckich na obchody
tysiąclecia chrztu Polski. Najsłynniejsze zdanie listu brzmi: W tym jak
najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was,
siedzących tu na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy
wybaczenia i prosimy o nie.
Odpowiedź (nadesłaną 5 grudnia) podpisało czterdziestu
jeden biskupów z Republiki Federalnej Niemiec i Niemieckiej Republiki Demokratycznej.
Niemieccy biskupi przyjęli zaproszenie na polskie uroczystości, unikali jednak
jasnego określenia stanowiska w kwestii granicy na Odrze i Nysie.
O co jednak toczy się polsko-niemiecki
spór o wysiedlonych? Kim są „wypędzeni”? Czy rzeczywiście niewinnymi ofiarami,
ofiarami polskich prześladowców? Czy należy im pozwalać na powroty i zwracać
majątki? Czy wypędzenia były zbrodnią wojenną? Odwetem zwycięzców? A może aktem
sprawiedliwości? W dalszej części pracy podejmę próbę udzielenia odpowiedzi
(przynajmniej częściowej) na te pytania.
Obecnie spór o historię toczą głównie politycy i
publicyści, a nie, jak to miało miejsce w poprzednich okresach, naukowcy.
Niestety, odbywa się on ze strony niemieckich inicjatorów dyskusji, skupionych
wokół związków wypędzonych, na znacznie niższym poziomie wiedzy i refleksji niż
to miało miejsce wcześniej. Brakuje tu przede wszystkim, jak już wspomniałem,
wiedzy historycznej. Wbrew temu, czemu usiłują zaprzeczać zwolennicy budowy
Centrum przeciwko Wypędzeniom, jest to próba (być może nawet nieuświadomiona) pisania
od nowa dziejów II wojny światowej i lat powojennych, a nawet historii okresu
międzywojennego.
Oczywiście w okresie bezpośrednio powojennym nie
brakowało bezprawia w stosunku do Niemców. Było to częściowo, choć w stosunkowo niewielkim
zakresie, bezprawie stosowane przez najwyższe władze państwowe (te same władze
znacznie powszechniej stosowały bezprawie wobec własnego narodu, ale to już
zupełnie inna kwestia). W znacznie większym stopniu było to bezprawie średnich
i niższych ogniw aparatu państwowego. Może w największej mierze było to
żywiołowe, mściwe, sadystyczne lub kryminalne bezprawie ze strony
poszczególnych ludzi. Takie bezprawie nie było nakazane, bywało karane, ale i
władze państwowe, i opinia społeczna często odnosiły się do niego
tolerancyjnie. Mimo wszystko nie tylko różnice ilościowe dzieliły bezprawie
niemieckie i polskie. To pierwsze miało skalę zbrodni przeciw ludzkości. To
drugie – bywało rzadziej zbrodnią, częściej przestępstwem przeciw prawom
człowieka do nietykalności osobistej i do własności. I było całkowicie
zrozumiałe (choć oczywiście nie godne pobłażania czy wyrozumiałości) z czysto
ludzkiego, psychologicznego punktu widzenia. Ludność doznająca cierpienia ze
strony okupanta przez wiele kolejnych lat naraz stanęła przed szansą odpłaty
pięknym za nadobne. Zadziałała tu bez wątpienia dawna zasada „oko za oko” –
całkowicie zrozumiała, choć karygodna.
Kierując się empatią, każdy człowiek może sobie
wyobrazić, że przymusowe wysiedlenie Niemców z ich byłych wschodnich prowincji –
co oni nazywają wypędzeniem – było dla dotkniętych nim ludzi przeżyciem traumatycznym.
W czasie przesiedleń dochodziło do gwałtów, rabunków i zabójstw, dyktowanych
przez gniew i żądzę odwetu za to, czym była niemiecka okupacja. Ofiarą padali
najczęściej bezpośrednio nie uwikłani w hitlerowskie zbrodnie mieszkańcy tych prowincji.
O tym, że Polacy byli nie tylko ofiarami, lecz również
oprawcami, pisała Helga Hirsch, autorka książki „Zemsta ofiar. Niemcy w obozach
w Polsce 1944-1950”,
Warszawa 1999. Hirsch jest znaną z propolskich sympatii niemiecką dziennikarką i historykiem. W swoich badaniach, prowadzonych w polskich archiwach, ale także
prowadząc rozmowy z ludźmi, którzy pamiętają jeszcze czasy powojenne, dowiodła
ona, że „Polacy – wbrew temu, co zawiera zmitologizowany historyczny przekaz i
ubarwione wspomnienia – nie byli wyłącznie narodem-ofiarą. »W dzieciństwie
nauczyłem się« powiedział mi niedawno
70-letni znajomy Polak »że my, Polacy, nigdy nie zadaliśmy krzywd innym.
Częściowa rezygnacja z tej wygodnej moralnie postawy przyszła mi bardzo, bardzo
trudno«”. Pisze ona także o gorzkiej prawdzie, „że tam, gdzie stała się wielka
krzywda, powstaje w ofiarach pragnienie zemsty. Ponieważ zemsta wynika z pierwotnej potrzeby sprawiedliwości, pragnienia, żeby wagę sprawiedliwości
doprowadzić do stanu równowagi. To pragnienie było w powojennej Polsce, o tym
jestem mocno przekonana, powszechne – i
było ono zrozumiałe. Jedni mścili się myślami, słowami i uczuciami, inni – czynami. Biorąc pod uwagę skalę brutalności, z jaką
reżim narodowo-socjalistyczny uciskał kraj, jest może nawet zadziwiające, że do
aktów samosądów nie dochodziło jeszcze częściej i jeszcze brutalniejszych. Ale
ponieważ zemsta z uwagi na swój bezmiar i niszczące działanie jest słusznie
dyskredytowana i już samo przyznanie się do poczucia zemsty jest zawstydzające,
polskie społeczeństwo – a nie tylko komunistyczna cenzura – szybko wyparło ze zbiorowej pamięci wypędzenie i internowanie Niemców”.
Trudno natomiast przyznać rację rzecznikom Centrum,
którzy chcą nazywać bezprawiem same wysiedlenia. Bez wątpienia wysiedlenia były
w pewnym sensie wyrazem „deprawacji prawa”, do jakiej doszło w procesach
historycznych rozwijających się od 1939 roku. Wysiedlenie było tragedią i złem.
Nie było jednak sprzeczne ani z prawem stanowionym przez mocarstwa okupujące Niemcy, ani – w tym czasie – z poczuciem prawnym i moralnym ogromnej większości Europejczyków. Nie należy
przyjmować w rozpatrywaniu problemów historycznych dzisiejszych, wspólnych
Amerykanom i Anglikom, Polakom i Niemcom, norm prawnych i moralnych. Tragedię
XX wieku trzeba poznać, ale i zrozumieć. Patrzenie na wydarzenia sprzed
kilkudziesięciu lat przez pryzmat naszej dzisiejszej wiedzy, dzisiejszej
wrażliwości i niepamięci w gruncie rzeczy, jest anachronizmem i poważnym błędem
metodologicznym.
Niemcy mają prawo do pamięci o swych ofiarach i do
dumy narodowej (rozbudzonej, rzecz ciekawa, dopiero w czasie ubiegłorocznych
mistrzostw świata w piłce nożnej, organizowanych właśnie w tym kraju; jak
zauważają socjologowie dopiero ta wielka sportowa impreza pozwoliła Niemcom na
pozbycie się wstydu z powodu własnej narodowości). Nad losem niemieckich ofiar
II wojny światowej warto płakać, czy jednak rzeczywiście do wypędzonych można
zaliczyć Niemców uciekających masowo w okropnych warunkach przed Armią Czerwoną? Jak to wyglądało w Prusach, mówią
wspomnienia zmarłej w 2002 roku hrabiny Marion Doenhoff (Dzieciństwo w
Prusach Wschodnich, Warszawa-Berlin 1993; Kielce 2006), a jak na Pomorzu,
dokumentuje tragedia, jaką przyniosło zatopienie statku „Wilhelm Gustloff”
(opowiadająca o tych dramatycznych wydarzeniach książka Güntera Grassa Im Krebsgang wywołała niedawno w
Niemczech na nowo burzę wokół tematu wypędzeń). Ci wszyscy Niemcy byli po
prostu uciekinierami. Nie wypędzali ich ani Polacy, ani Czesi, wypędzał ich
strach przed azjatyckim barbarzyństwem Armii Czerwonej. Natomiast do polskich wypędzonych należy zaliczyć Polaków wyrzucanych
brutalnie przez Niemców z terenów Polski, włączonych przez niemieckiego
okupanta do Reichu, a także dzieci Zamojszczyzny.
3. Problem winy
3.1 Niemcy Niemcom zgotowali ten los
Do dyskusji o roszczeniach wypędzonych wobec Polski
włączył się wybitny pisarz, Günter Grass. „Jedna niesprawiedliwość warunkuje
drugą” stwierdził noblista w jednym z sobotnich wydań gazety (sierpień 2004) „Leipziger Volskzeitung”. Wyjaśnił, że
Niemcy powinni uświadomić sobie, że „zadane nam cierpienia są cierpieniami,
które sami wywołaliśmy, czy przez bombardowania, czy przez wypędzenia”. O tym
samym pisał także filozof Karl Jaspers (o czym będę mówił w punkcie 3.3).
Punktem wyjścia dla rozważań na temat winy Niemców za drugą wojnę światową oraz
klęski III Rzeszy, może i powinno byś sparafrazowane motto „Medalionów” Zofii Nałkowskiej – Niemcy
Niemcom zgotowali ten los.
3.2 Relatywizacja winy
Polscy publicyści zarzucają
Niemcom chęć relatywizowania winy. Zacytuję tutaj fragment tekstu Piotra Semki Dzieci Hupki i coca-coli, opublikowanego
w „Rzeczpospolitej” z 10 września 2003: „»Nowi wypędzeni« obwieszczają dziś, że
każdy naród Europy ma jakieś ciemne sprawki na sumieniu, co tworzy nową
podstawę moralną do oceniania wypędzeń. W myśl tej teorii, skoro niemieckie
zbrodnie są już znane, to inni uzyskają pełne moralne prawo do dyskusji z
Niemcami, jeśli sami wyczyszczą swoje szafy ze szkieletów”. Niestety tak
właśnie wygląda prawda, choć niektórzy chcieliby, żeby tylko Niemcy po wiek
wieków wyznawali swoje winy. Nie ma to jednak większego sensu. Dlatego też
prawdziwą wściekłość wywołuje u nich jakiekolwiek wspomnienie o rozliczeniu się Polaków z własnym sumieniem i własną przeszłością. A mamy za
co bić się we własne piersi, by wspomnieć tylko sprawy Radziłowa, Jedwabnego,
Kielc, powojennych obozów pracy (w których więziono nie tylko Niemców; w
„polskim gułagu” zginąć miało około 11 000 ludzi; por. B. Kopka, „Obozy
pracy w Polsce 1944-1950”,
Warszawa 2002), kolaboracji z nazistami etc.
Pisze dalej Semka: „Peter Glotz w
tekście na łamach »FAZ« sugeruje z kolei, że Centrum mogłoby uwzględniać
krytykę niektórych form polskiego nacjonalizmu i rozliczyć Polaków z respektowania autonomii Kaszubów. Pyta też o rozliczenie
Polaków z ich stosunku do Litwinów i Ukraińców. I wreszcie chadecki polityk
Friedbert Pflöger, który doradza Polakom, by zastanowili się, czy
prześladowania Niemców po wojnie nie były dziełem rodzimych faszystów, z
którymi – to w domyśle – Polska się nie rozliczyła i rozliczać się nie zamierza”. Bez komentarza. Choć właściwie nie, komentarz
padł z ust jednego z rozmówców Helgi Hirsch: „W dzieciństwie nauczyłem się, że
my, Polacy, nigdy nie zadaliśmy krzywd innym. Częściowa rezygnacja z tej
wygodnej moralnie postawy przyszła mi bardzo, bardzo trudno”. Wygłaszający
podobne tezy Piotr Semka tkwi jeszcze głęboko w moralnym dzieciństwie (czy też
może lenistwie?). Doprawdy nie wiem, czy należy ludziom głoszącym podobne
poglądy gratulować niezachwianie wysokiej samooceny i wybornego samopoczucia,
czy też może lepiej potrząsnąć nimi, by spróbować przynajmniej wybudzić ich z
letargu.
3.3 Wina zbiorowa
Pierwszym w dziejach ludzkości (oraz
w historii literatury) przykładem zastosowania odpowiedzialności zbiorowej było
ukaranie przez Stwórcę całego naszego rodzaju za przewinę Prarodziców: Adama i
Ewy. Koncepcja odpowiedzialności zbiorowej pojawia się w Starym Testamencie jeszcze
wielokrotnie. W starożytnym Izraelu istniało przekonanie, że grzechy i
niewierności popełniane przez naród wybrany sprowadzają sankcje karne na
wszystkich jego członków, winnych i niewinnych. Tak było w przypadku miast
Sodoma i Gomora (Rdz. 18,16-33; 19,1-29). Patriarcha Abraham pytał wówczas
Pana: „Czy rzeczywiście zgładzisz sprawiedliwego wespół z bezbożnym?”. W
Księdze Ezechiela Jahwe powiada: „I mów do ziemi izraelskiej: Tak mówi
Wszechmocny Pan: Oto Ja jestem przeciwko tobie; wydobędę miecz z pochwy i
wytępię wśród ciebie sprawiedliwego i bezbożnego” (Ez 21,8). Kara za winy ojców
spotykać mogła także przyszłe pokolenia: „Zachowujący łaskę dla tysięcy,
odpuszczający winę, występek i grzech, nie pozostający w żadnym razie bez kary, lecz nawiedzający winę ojców
na synach i na wnukach do trzeciego i czwartego pokolenia!” (Wj 34,7; podobnie
Lb 14,18, Pwt 5,9, Jr 32,18). Zastosowanie tej zasady jest widoczne w
interpretacji różnych katastrof i nieszczęść (Wj 15,21; Sdz 5,31; Pwt 29,22;
32,41; Jr 2,19; 51,9), a szczególnie w odniesieniu do upadku królestwa
izraelskiego, a później judzkiego (1 Krl 14,14-16; 2 Krl 17,7-23; 24,3-4).
Powszechne funkcjonowanie zasady
odpowiedzialności zbiorowej w świadomości i życiu Izraela spotkało się z krytyką proroków Ezechiela (Ez 18) i Jeremiasza
(Jr 31,28-30). Głosili oni, że każdy ponosi osobiście skutki swego złego
postępowania. Nie była to oczywiście teza nowa, było to raczej jej
przypomnienie, ale dopiero dzięki nim zaczęła zyskiwać szerszą akceptację.
Znalazło to odbicie w późniejszych księgach Starego Testamentu (Hi 22,4-11). W
księdze Przypowieści Salomona czytamy: „To rzecz pewna, że zły nie ujdzie kary,
lecz potomstwo sprawiedliwych będzie wybawione” oraz „Jeżeli sprawiedliwy
odbiera na ziemi swoją zapłatę, tym bardziej bezbożny i grzesznik” (Prz
11,21.31). Mimo to jednak do zasady odpowiedzialności zbiorowej sięgano jeszcze
i później wyjaśniając pewne wydarzenia.
W Nowym Testamencie, tak w
nauczaniu samego Chrystusa, jak i jego uczniów, nastąpiło całkowite zerwanie z
zasadą odpowiedzialności zbiorowej (Mt 5,38-42; Łk 13,1-4). W naukach tych
podkreśla się wyłącznie indywidualny charakter odpłaty za zło. Skutki grzechu
ponosi ten, kto się go dopuścił (Łk 16,19-31; Jk 5,1-6; Ap 2-3; 20,12-13). Święty
Paweł w liście do rzymian pisał: „Ty jednak przez zatwardziałość swoją i
nieskruszone serce gromadzisz sobie gniew na dzień gniewu i objawienia
sprawiedliwego sądu Boga, który odda każdemu według uczynków jego” (Rz 2,5-11).
Jest to jedna z niewielu nauk biblijnych, które
ludzkość wbiła sobie tak mocno w świadomość, głębiej, jak sądzę, niż sam Dekalog. Stosowanie odpowiedzialności
zbiorowej uprawia się namiętnie do dziś. Jej ofiarami padają coraz to inne
grupy etniczne, narodowościowe, społeczne etc. Najczęściej kozłem ofiarnym
bywał jednak naród wybrany – Żydzi. Tutaj jednak zajmę się winą zbiorową
Niemców za zbrodnie drugiej wojny światowej.
Stosunek części polskiego społeczeństwa do Niemców,
pragnienie zastosowania w stosunku do nich zasady odpowiedzialności zbiorowej obrazuje list czytelnika do
„Rzeczpospolitej” (19 sierpnia 2003), napisany po publikacji tekstu Eriki Steinbach
(podobne, choć dalej posunięte opinie prezentuje, jak będzie jeszcze o tym mowa,
Marek Edelman): „Ale nie mogę zgodzić się z przewijającą się przez cały tekst
aurą – że Niemcy są ofiarą tamtych czasów (wskazywali na to nadużycie wcześniej
pp. Bartoszewski, Kranz, Semka, Haszczyński, Pięciak), że ich cierpienia są
jedyne i wyjątkowe. Nie są. Mało tego – według ludowej i prostej
sprawiedliwości – są zasłużone. Niemcy przegrali ostatnią, wielką imperialną
wojnę tego świata i ponieśli tego dotkliwe konsekwencje. I, niestety, nie mają
moralnego prawa wywyższać swych cierpień – oni wybrali Hitlera, oni masowo go
popierali, oni wywołali wojnę (oczywiście upraszczając, bez wdawania się w
poboczną tu dyskusję o ówczesnej sytuacji politycznej Europy), a armie
składające się na przestrzeni kilku lat z dziesiątek milionów Niemców podbijały
kolejne ziemie, zadając tam żyjącym ludziom niewyobrażalne cierpienia.
Może to przykre, szczególnie
dla Niemców – ale tak myślą ludzie. Dlaczego wtedy zwycięzcy mieli dobrze
traktować pokonanych, skoro kilka lat wcześniej Niemcy zwycięzcy odmawiali
takich praw ówczesnym pokonanym (niektórym nawet na mocy ustaw)? Dlaczego mamy
dziś zakładać, że czerwony terror rozpętany w 1945 roku był straszniejszy niż
brunatny, którego eksport zaczął się kilka lat wcześniej? Tylko dlatego, że
Rosjanie zemścili się na Niemcach? Na Boga, mieli za co się mścić! Tak
krwiożerczego terroru, jaki wyhodowali Niemcy w latach trzydziestych i
czterdziestych, nie było od stuleci i naprawdę trudno jest orzec (jeśli w ogóle
można), pod jaką flagą było straszniej – z sierpem i młotem czy ze swastyką”.
Polskich sumień wina
zbiorowa nie obciąża. Kiedy prezydent Aleksander Kwaśniewski przeprosił w lipcu
2001 r. za zbrodnię w Jedwabnem, z różnych stron rozległy się głosy oburzenia i
sprzeciwu. Jego słowa brzmiały: „Za tę zbrodnię powinniśmy prosić dusze zmarłych
i ich rodziny o przebaczenie. Dzisiaj jako człowiek, obywatel i Prezydent Rzeczypospolitej
proszę o wybaczenie w swym własnym imieniu i w imieniu tych Polaków, których sumienie zostało wstrząśnięte tą zbrodnią”. Podobny
gest wykonał kanclerz Niemiec Gerhard Schröder mówiąc 1 sierpnia 2004, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, o hitlerowskim
barbarzyństwie, „ciężarze zbrodni popełnionych przez oddziały hitlerowskie”
oraz „polskiej dumie i niemieckiej hańbie”.
Wbrew obiegowej opinii
Polaków obaj politycy mieli za co
przepraszać. W czasie wojny zwykli ludzie w takich zwyczajnych miasteczkach jak
Jedwabne pomagali Niemcom identyfikować ofiary i znęcać się nad nimi już od
pierwszych dni okupacji. Nie chodziło tutaj tylko o Żydów, ale także o Polaków,
którzy z jakichś powodów „podpadli” sąsiadom (np. komunistów).
Polacy winę za własne
zbrodnie próbowali bagatelizować, wyprzeć się jej, a najwygodniej było zepchnąć ją na Niemców. Jak dowodzi Jan Tomasz Gros w
książce „Sąsiedzi”, do niedawna oficjalną wersją było, że to Niemcy wymordowali
Żydów w Szczuczynie, Wąsoszy, Radziłowie i Jedwabnem. Prawda jest jednak taka, że w
czerwcu i lipcu 1941 r., kiedy dochodziło do pogromów, w miasteczkach tych były jedynie
nieliczne posterunki żandarmerii niemieckiej. Dlatego też fałszuje się daty
tych wydarzeń, przesuwając je na sierpień. Spychanie z siebie winy ma maskować
własne bestialstwo. Polacy katowali Żydów nie dlatego, że kazali im to robić
naziści.
O popełnionej zbrodni
wiedzieli wszyscy mieszkańcy Jedwabnego. Mordercy przechwalali się nawet, ilu
kto zabił Żydów i w jaki sposób. Nic tu nie było tajemnicą. Jeszcze po dziś
dzień wiedza ta jest powszechnie dostępna w miasteczku, a opowieści o pogromie są nadal żywe.
Pobudką, której znaczenia
nie można bagatelizować rozmyślając nad tymi zbrodniami, jest chciwość. Dobytek
zamordowanych przechodził na własność morderców. Jak zwrócił uwagę Jan Tomasz
Gross, proces przywłaszczania sobie cudzej własności ma nawet swoje
odzwierciedlenie w języku polskim. Chodzi tu o słowa „poniemiecki” i „pożydowski”. Są one doskonale zrozumiałe i wiadomo, że odnoszą się do dóbr
materialnych, które kiedyś były własnością Niemców lub Żydów i które, po
wypędzeniu lub zamordowaniu prawowitych właścicieli, można sobie bezkarnie
przywłaszczyć.
W rok po zakończeniu wojny i niemal dokładnie pięć lat
po wydarzeniach w Jedwabnem, 4 lipca 1946 w Kielcach doszło do pogromu, w wyniku którego
zginęło trzydziestu siedmiu Żydów (35 zostało rannych) i troje Polaków. W
opublikowanych w 2006 roku wynikach śledztwa Instytut Pamięci Narodowej
podał że „materiał dowodowy nie
wskazał jednoznacznie na zaistnienie którejkolwiek z tych hipotez”
(chodzi o prezentowane dotychczas tezy o prowokacji: rządu
londyńskiego/podziemia, UB i/lub NKWD, syjonistycznej czy też nazistowskiej).
Jako najbardziej prawdopodobną interpretację wydarzeń IPN uznał że „wydarzenia kieleckie z 4 lipca 1946 roku
miały charakter spontaniczny i zaistniały wskutek nieszczęśliwego zbiegu
okoliczności natury historycznej i współczesnej”. Początkowo było to
jedyne wytłumaczenie, jakiego nie brano w ogóle pod uwagę…
Jako Polacy nie czujemy się
odpowiedzialni za antysemityzm, podobnie jak za nasze winy wobec Czechów
(zajęcie Zaolzia w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej czy też interwencja
wojskowa w 1968 r.). Raczej uważamy się wciąż za „mesjasza narodów”, którzy nie
mają sobie nic do zarzucenia, których należy przepraszać i hołubić, i którym wszystko „się należy” za nasze cierpienia poczynając od
zaborów (a może nawet od odsieczy wiedeńskiej?) aż po upadek komunizmu. A jest za co
uderzać się we własne piersi, tym bardziej, jeśli dodamy do tego problem
kolaboracji z nazistami.
Jedyna dyskusja o winie
Polaków jako narodu toczyła się w XIX wieku, gdy państwo polskie zniknęło z
mapy kontynentu. Jednakże tylko część spadkobierców monarchicznego poglądu na
nasze dzieje skłonna była uważać upadek państwa za w pełni samozawiniony i
ostateczny. Większość, nie negując własnych win Polaków, opowiadała się za
poglądem, że gdyby Polska w odpowiedniej chwili wkroczyła na drogę prowadzącą
do umocnienia monarchii, wówczas nie doszłoby do upadku Rzeczypospolitej (tzw.
monarchizm). Koncepcji tej zdecydowanie przeciwstawili się zwolennicy
demokratycznej teorii dziejów Polski. Nawiązując do idei działaczy Kuźnicy
Kołłątajowskiej wiązali oni krytyczny stosunek do szlacheckiej przeszłości
Polski (S. Staszic) z wysoką oceną dorobku Sejmu Wielkiego i oceniali
katastrofę Rzeczypospolitej jako rozbiór dokonany przez zaborców na
odradzającym się organizmie polskiej państwowości (tzw. republikanizm). Także i
z tej próby więc we własnym mniemaniu wyszliśmy zwycięsko. A przynajmniej jako
zwycięzca moralny.
Problemu winy narodowej nie podjęli
poeci romantyczni, którzy zaprezentowali zupełnie inną wizję naszych dziejów
narodowych. Według nich potoczyły się one według wyższego, boskiego planu.
Historia Polski stała się w ich oczach parabolą losów Chrystusa (mesjanizm;
por. Adam Mickiewicz, Dziady, cz.
III). To nasze imię jest milion, albowiem to my cierpieliśmy za miliony.
Tematykę tę podjął jednak nieco
później Stanisław Wyspiański w „Weselu”. W akcie drugim, kiedy to na wesele przybywają fantastyczni goście, w scenie 7 Dziennikarz
rozmawia ze Stańczykiem. Ze smutkiem snuje rozważania
na temat niechlubnej przeszłości Polski, czuje się za nią odpowiedzialny.
Uważa, że nasi przodkowie byli słabi i że to się w Polsce nie zmieniło.
Stańczyk twierdzi, że rozpamiętywanie grzechów z przeszłości nie ma sensu,
trzeba iść własną drogą. Dziennikarz odpowiada, że nie potrafi znaleźć dobrego
wyjścia, że szukanie drogi, której nie da się znaleźć jest wyborem
beznadziejnym. Stańczyk krytykuje Dziennikarza za brak woli walki. Daje
Dziennikarzowi kaduceusz – błazeńską laskę i rozkazuje mu: „mąć nim wodę, mąć”.
Dziennikarz jest jednak rozgoryczony i nie ma w nim nadziei na poprawienie
sytuacji Polski.
W scenie 9 Poecie ukazuje się Rycerz – Zawisza Czarny z Garbowa.
Rycerz pragnie zabrać ze sobą Poetę i każe mu dosiąść konia; chce zmusić go do
działania. Poeta się opiera. Rycerz wspomina bitwę pod Grunwaldem, w której
brał udział i rozkazuje Poecie, aby do tradycji Grunwaldu się odwołał. W
scenach 11-13 Pan Młody rozmawia z Hetmanem Branickim, współtwórcą konfederacji targowickiej, sprzedawczykiem
symbolizującym zdradę narodową. Hetman jako zdrajca ojczyzny cierpi męki
piekielne, chór szatanów nęka go, żądając pieniędzy (to symbol właśnie owego
sprzedawczykostwa) i szarpiąc jego ciało. Z kolei w scenie 15 Dziadowi ukazuje
się Upiór (duch Jakuba Szeli), cały we krwi. Dziad niedawno uparcie wracał do
myśli o „krwawych zapustach” z 1846 roku, drażniąc ojca Panny Młodej, co wydał
córki za „panów” z miasta. Jakub Szela stanął w 1846 r. na czele żywiołowego
„poruszenia chłopskiego” przeciw szlachcie, sprowokowanego przez administrację
austriacką w Galicji dla rozbicia przygotowań do powstania narodowego. Później
władze austriackie stłumiły chłopski sprzeciw wobec powrotu do pańszczyzny, a
sam Szela musiał przenieść się z Galicji na Bukowinę, gdzie otrzymał posiadłość
od rządu carskiego, ale zostawał pod policyjnym nadzorem. Upiór żąda od Dziada
kubła wody, aby umyć okrwawione ciało i zjawić się na weselu. Dziad go
przegania. Wreszcie w scenach 22-24 pojawia się duch Wernyhory – legendarnego
kozaka-wróżbity, którego przepowiednie miały się spełnić w drugiej połowie
XVIII lub na początku XIX wieku. Wróżby Wernyhory łączono z dalszymi losami
Polski i Ukrainy, widząc w nim szczególnego proroka „zmartwychwstania” Polski i
rzecznika pojednania między narodami obu krajów.
Wernyhora
chce rozmawiać z Gospodarzem o przymierzu między inteligencją a chłopstwem. Gospodarz początkowo nie poznaje Wernyhory, biorąc go po prostu
za jakiegoś znamienitego, niespodziewanego gościa. Wernyhora przypomina mu tzw.
„koliszczyznę” („krwawe łuny, i jęk dzwonów, i pioruny”) – krwawe bunty chłopów
ukraińskich przeciw polskiej szlachcie w 1768 r. Gospodarz rozpoznaje w końcu
swojego gościa i jest uradowany jego przybyciem. Wernyhora ma mu do przekazania
polecenia: przed świtem rozesłać wici w cztery strony świata i zmobilizować
wszystkie stany do powstania, a następnie zebrać lud pod kościołem i nasłuchiwać
tętentu od krakowskiego gościńca. Ma tamtędy jechać Wernyhora z Archaniołem.
Wernyhora daje Gospodarzowi złoty róg, w który należy dąć, by dać hasło do
walki.
Dramat
kończy się zgubieniem przez Jaśka złotego rogu (symbolu czynu, hasła do
zmartwychwstania) i słynnych chocholim tańcem. Na
jednej z płaszczyzn interpretacyjnych „Wesele” jest dramatem narodowym. W
didaskaliach na początku dramatu znajdujemy informację, że na ścianach
bronowickiej chaty znajdują się dwa obrazy Matejki: Wernyhora oraz Kościuszko
pod Racławicami. Te dwa obrazy odwołują się do narodowych mitów: mitu wspólnej
sprawy „panów” i „ludu”, mitu „racławickich kosynierów”, którzy angażują się w
sprawy narodowe oraz idei „zmartwychwstania” narodu (przepowiednia Wernyhory).
W dramacie dokonuje się konfrontacja tych mitów z rzeczywistością. Ośrodkiem i niejako katalizatorem tej konfrontacji staje się
rozmowa Gospodarza z Wernyhorą, po której ten pierwszy stanął wobec
potencjalnej możliwości wcielenia w czyn mitu kosynierów-wybawców, którym potrzeba
tylko hasła do podjęcia walki. Konfrontacja z mitem zamienia się jednak w
kompromitację.
Jasiek
zgubił „narzędzie” spełnienia się mitu „racławickiego kosyniera”, ponieważ
uległ pokusie pragnień prywatnych: zależało mu bardziej na kolorowej czapce z
piór. Zmarnował przez to wyczekiwaną od dawna możliwość działania, od której
miał zależeć los narodu, spełnienie „cudu” zapowiedzianego proroctwem
Wernyhory. To właśnie Jasiek wyjmuje weselnikom kosy z rąk i ciska je w piec.
„Wesele” jest fundamentalnym dziełem literackim piętnującym nasze przywary
narodowe.
Głęboko mądry i humanistyczny
tekst poświęcony problematyce winy i odpowiedzialności zbiorowej Niemców opublikował Karl Jaspers („Problem winy”).
Rozważając przyczyny powstawania winy w Niemczech lat 30. XX wieku, pisał on:
„Tylko myśl i mowa narodowo-socjalistyczna były jawne i powszechnie dostępne, a wobec tego sugestywne i dostępne dla młodzieży niemieckiej dojrzewającej w
tym klimacie (...) Tylko niewielu ludzi chce naprawdę myśleć. Szukają tylko
sloganów i dążą do posłuszeństwa. Nie pytają i nie odpowiadają inaczej, jak
tylko powtarzając wyuczone formułki”. Jest to realizacja jednego z typów
konserwatywnego kodeksu, o czym pisał Leszek Kołakowski (zob. niżej).
Jaspers wprowadził cztery pojęcia
winy:
1. Wina kryminalna – przestępstwo i kara sądowa zgodnie z
prawem.
2. Wina polityczna. Polega na działaniach mężów stanu oraz
na tym, że posiadając obywatelstwo państwowe ponoszę skutki działalności
państwa, którego władzy podlegam i którego ład decyduje o moim życiu (gwarancja polityczna). Każdy człowiek
ponosi współodpowiedzialność za to, jak nim rządzą.
3. Wina moralna. Za czyny, które popełniam jako określona
jednostka, ponoszę odpowiedzialność moralną. Nigdy nie obowiązuje bezwzględnie
zasada „rozkaz to rozkaz”. Instancją jest własne sumienie, nie można zatem tłumaczyć
się i usprawiedliwiać ze złych uczynków np. rozkazami przełożonych.
4. Wina metafizyczna. Istnieje solidarność między ludźmi
jako ludźmi, na mocy której każdy obarczony jest odpowiedzialnością za wszelkie
zło i niesprawiedliwość na ziemi, a zwłaszcza za przestępstwa dokonane w jego
obecności lub za jego wiedzą. Jeśli nie uczynię wszystkiego, co w mej mocy, aby
im zapobiec, jestem współwinna. Sytuacja taka ma miejsce np. kiedy nie naraziłem
własnego życia, aby zapobiec morderstwu. Instancją jest tu tylko Bóg.
Wina polityczna oznacza wprawdzie
odpowiedzialność wszystkich obywateli za skutki działań państwa, ale nie
oznacza winy kryminalnej ani moralnej każdego obywatela z osobna w związku ze zbrodniami
popełnionymi w imieniu państwa. O przestępstwie rozstrzyga sędzia, o
odpowiedzialności politycznej – zwycięzca w wojnie; ale o winie moralnej może
być mowa tylko w sporze ludzi, którzy się miłują i poczuwają do solidarności.
Jeśli chodzi o winę metafizyczną, to może dałoby się ją ukazać w sytuacji
konkretnej za pomocą dzieła literackiego lub filozoficznego, lecz chyba
niemożliwy jest przekaz bezpośredni. Jest ona niewyrażalna interpersonalnie.
Wina pociąga za sobą skutki
zewnętrzne – wpływa na życie jednostek (obojętnie, czy zdają sobie z tego
sprawę czy nie) oraz skutki wewnętrzne – konsekwencje dla samowiedzy, kiedy
człowiek przenika samą winę.
1. Przestępstwo (wina kryminalna) podlega karze. Warunkiem
tego jest, by sędzia uznał, że człowiek zawinił z własnej woli. Nie jest
natomiast konieczne, by winowajca uznał, że został słusznie ukarany.
2. Wina polityczna pociąga za sobą odpowiedzialność, w
wyniku której następuje wyrównanie szkód, a ponadto utrata lub ograniczenie
władzy politycznej i praw politycznych.
3. Z winy moralnej wyrasta wgląd w samego siebie, a wraz z
nim skrucha i odnowa. Jest to proces wewnętrzny, ale potem pociąga on też realne skutki w świecie zewnętrznym.
4. Na skutek winy metafizycznej ulega zmianie samowiedza
człowieka w obliczu Boga. Zostaje złamana ludzka duma. Ta przemiana wewnętrzna
może stać się nowym źródłem aktywności życiowej, ale wiąże się nieodłącznie z
poczuciem winy, dzięki któremu człowiek zdaje się w pokorze ducha na Boga, a
wszelką działalność podejmuje w klimacie wykluczającym pychę. W związku z koncepcją winy metafizycznej powstaje jednak pewna wątpliwość: czy ateiści
lub wyznawcy religii niemonoteistycznych mogą w takim razie ulegać poczuciu
winy metafizycznej? I w jaki sposób? Może łączyłoby się to u nich z poczuciem
winy moralnej? Kwestia ta nie jest do końca jasna.
W tym miejscu pozostawimy na
chwilę Karla Jaspersa i przeniesiemy się daleko w czasie i przestrzeni, warto tutaj bowiem sięgnąć do interesującej tradycji
platońskiej. Kiedy mowa o przestępstwie i karze intencjonalnie wiemy, że mamy
tu do czynienia ze sprawiedliwością. Zobaczmy więc, jak pojmował ją Platon.
W pierwszej księdze
„Państwa” Trazymach dowodził, że nie ma żadnej sprawiedliwości oprócz interesów
silniejszego. Prawa tworzone są przez rządy dla ich własnej korzyści i nie
istnieją bezosobowe wzorce, do których można by się odwołać w konflikcie
różnych sił. Do koncepcji tej powrócił Platon w „Gorgiaszu”, gdzie podobne
poglądy głosił Kalikles. Prawo naturalne, jak twierdził, jest prawem
silniejszego, dla wygody jednak ludzie ustanowili instytucje i moralne zasady,
które mają ograniczać silniejszych.
W tymże samym dialogu Sokrates
wyraża przekonanie, że ten, kto wie, na czym polega sprawiedliwość, będzie
postępował sprawiedliwie. Z przekonaniem tym nie można się zgodzić, wiadomo
przecież z codziennego doświadczenia, że tak nie jest. Wiedzieli o tym już
także starożytni. Już Owidiusz pisał, że można widzieć i aprobować lepszą
drogę, a mimo to obrać rozmyślnie gorszą.
Dalej Sokrates stwierdza:
„największym złem jest zadawać krzywdy”. „Zbrodniarz i krzywdziciel nędznikiem
będzie w każdym przypadku; ale większym wtedy, jeśli go nie dotknie
sprawiedliwość i nie poniesie on kary za zbrodnie”. „Najgorzej żyje ten, który
ma w sobie niesprawiedliwość i nie uwalnia się od niej”. „Największa nędza z
duszą zgniłą chodzić, niesprawiedliwą i bezbożną”. „Bezkarność zbrodniarza to
ze wszystkich największe i pierwsze zło”.
Stwierdzenia Sokratesa są tyleż
interesujące, co godne pamięci po dziś dzień, niemniej jednak niemożliwe do
wyegzekwowania w rzeczywistości. Zagadnienie winy i kary sprowadzone zostaje do moralności: wyrządzanie krzywdy jest gorsze niż
jej doznawanie, ponieważ to pierwsze jest złe – w domyśle: moralnie. Także
zbrodniarz ponoszący sprawiedliwie karę jest szczęśliwszy, ponieważ
sprawiedliwe jest piękne. Jeśli zbrodniarza spotyka sprawiedliwa kara, odnosi
on pożytek, ponieważ staje się lepszy na duszy. Niestety jest to teoria wyidealizowana,
bez szans na przyjęcie przez ludzi w realnym życiu. Jej wysunięcie było możliwe
na poważnie jedynie w społeczeństwie starożytnym lub jakimś innym, w którym
państwo/ogół/społeczeństwo stoi ponad jednostką, czyli w jakiegoś rodzaju
systemie totalitarnym. Dziś każdy chętnie zgodzi się teoretycznie, że jest ona
piękna i szlachetna, jednak w rzeczywistości nikt nie zgodziłby się dobrowolnie
być ukaranym zbrodniarzem; lepiej cieszyć się owocami przestępstwa. Podobnie
zresztą uważano i w starożytności, a dowodzi tego stanowisko sofisty Polosa,
który twierdził, że tyran „skuteczny”, tyran-zbrodniarz będzie szczęśliwy,
jeśli dzięki zbrodniom uda mu się zdobyć władzę i rządzić aż do śmierci,
zaznając wszystkich dobrodziejstw władzy. Nieszczęśliwy będzie zaś tyran
strącony z tronu i ukarany za zbrodnie.
Wróćmy jednak do koncepcji Karla
Jaspersa. Winą moralną można obarczyć tylko siebie samego, a nie innych; a
jeśli już kogoś innego, „to tylko w solidarnej, pełnej miłości walce”. Nikomu
nie wolno sądzić moralnie innego człowieka, chyba że poczuwamy się do
najgłębszego z nim związku, że sami stawiamy się na jego miejscu.
Karać za przestępstwa kryminalne można
zawsze tylko jednostkę, obojętnie, czy działa samotnie, czy też ma szereg
wspólników. Nonsensem jest oskarżanie o jakąś zbrodnię narodu jako całości
(czyli nakładanie nań zbiorowej odpowiedzialności kryminalnej), podobnie
nonsensem jest moralne oskarżanie całego narodu. Jaspers bynajmniej nie chce tu
uniewinniać Niemców, próbuje tylko ująć kwestie winy i odpowiedzialności w odpowiednich kategoriach. Odrzuca także koncepcję
zbiorowej winy i kary, którymi można obarczać tylko indywidualne osoby.
Jako całość naród nie może być
winny lub niewinny, ani w sensie kryminalnym, ani w politycznym
(odpowiedzialność taką ponoszą tylko obywatele jakiegoś państwa), ani w
moralnym. Niewątpliwie sensowne jest obarczanie odpowiedzialnością wszystkich
obywateli za skutki spowodowane działalnością ich państwa. Tutaj wyrok godzi w
zbiorowość. Określając jednak tę odpowiedzialność i ustalając jej granice, nie
przypisuje się jednostce winy moralnej ani metafizycznej. Odpowiedzialność
dotyczy tu również obywateli, którzy nie godzili się na reżim i wchodzące w grę
działania.
„Czyżbyśmy jako Niemcy mieli
ponosić odpowiedzialność za zło, które Niemcy nam samym wyrządzili lub którego
cudem chyba udało nam się uniknąć?” – pyta Jaspers. I odpowiada: „Tak jest – w tym sensie, że dopuściliśmy do powstania u nas
takiego reżimu. Bynajmniej – w tym sensie, że w głębi duszy wielu z nas
sprzeciwiało się całemu temu złu i że żaden czyn, żadna intencja nie zmuszają
ludzi do uznania współwiny moralnej. Obarczyć odpowiedzialnością to nie znaczy
uznać moralnie winnym. Wina zbiorowa jest więc wprawdzie niewątpliwa w sensie
politycznej odpowiedzialności obywateli, ale przez to bynajmniej nie w sensie
winy moralnej i metafizycznej ani winy kryminalnej”. Jest to niejako rozwinięcie
i doprecyzowanie koncepcji L. Kołakowskiego współodpowiedzialności za zastany
świat.
Jest wszakże granica, za którą
nie ma żadnej możliwości osądu moralnego. Osiągamy ją, kiedy czujemy, że drugi
człowiek nie usiłuje nawet uzyskać jasności w sprawach moralnych, że wszystkie jego argumenty sprowadzają się jedynie do
sofizmatów, że słowa nasze chyba w ogóle do niego nie docierają. Hitler i jego
kompani, w sumie drobna mniejszość kilkudziesięciu tysięcy ludzi, w ogóle nie odczuwali
winy moralnej, stali więc poza nią; poza dobrem i złem, parafrazując tytuł
książki Fryderyka Nietzschego. Jest to właśnie owa przyczyna zła, o której
wspomniałem na początku rozważań nad tekstem Jaspersa.
Natomiast wina moralna istnieje u
tego, kto dopuszcza sumienie i skruchę. Winnymi moralnie są ludzie zdolni do
pokuty, ludzie którzy wiedzieli lub mogli wiedzieć, a mimo to szli drogami,
które w rachunku sumienia uznają za manowce zawinione.
Filozof wyróżnia następujące przyczyny
powstawania winy moralnej:
1. Maskowanie się – nieuniknione jeśli człowiek chciał
przeżyć – powodowało winę moralną. Obłudne deklaracje lojalności wobec groźnych
organów, np. gestapo; gesty w rodzaju hitlerowskiego pozdrowienia; udział w
zebraniach i inne kroki, które stwarzały pozory współuczestnictwa.
2. Błąd sumienia. Niejeden młody człowiek ocknął się ze
straszną świadomością, że oszukało go własne sumienie – na czym więc jeszcze
może polegać? Wierzył, że poświęca się w imię najszlachetniejszych celów, że ma
najlepsze intencje. Wina jego polegała na braku jasności, na tym, że widzieć
nie chciał.
3. Kompromis ze złem i okolicznościowe wewnętrzne
przystosowanie i zgoda nań. Argumentacja: „coś dobrego jednak w tym tkwi”,
gotowość do sprawiedliwej rzekomo oceny. Tymczasem prawda kryje się w ostrym
albo-albo. Skoro stwierdzam, że zła jest zasada, wszystko, co się z niej
wywodzi, również musi był złe; rzekomo dobre skutki są tylko pozorem.
4. Łudzenie się z powodu własnego wygodnictwa. Z czasem
zmieni się to złe państwo, partia znowu zniknie, najpóźniej ze śmiercią
führera. Na razie trzeba brać w tym udział, aby od wewnątrz nadawać sprawom
dobry obrót.
5. Aktywne działanie na rzecz zła. Działacze polityczni i
wykonawcy zadań, przywódcy i propagandyści są po prostu winni. Nawet jeśli nie
popełnili przestępstw, winni są działań, które dają się ściśle ustalić. Każdy
jednak ponosi winę, jeśli był bezczynny. Wina spowodowana bezczynnością jest
inna. Niemoc stanowi rozgrzeszenie; nie można moralnie wymagać śmierci, gdyby
miała nawet przynieść dobre skutki. W złowrogich czasach, w sytuacjach rozpaczliwych, należy kryć się ratując
życie. Niemniej człowiek bierny wie, że ponosi winę moralną, ilekroć nie
wykorzysta każdej możliwości działania w obronie ludzi zagrożonych, złagodzenia
niesprawiedliwości, przeciwdziałania złu. Kiedy niemoc zmusza do
podporządkowania się, zawsze jest jeszcze miejsce na aktywność, nie pozbawioną
wprawdzie ryzyka, niemniej skuteczną pod warunkiem ostrożności. Człowiek, który
zaniecha jej ze strachu, uzna niedostrzeganie cudzego nieszczęścia za swą winę
moralną.
6. Zewnętrzny współudział, dotrzymywanie kroku. Aby
zapewnić sobie byt, nie stracić stanowiska, nie zniszczyć swych szans,
wstępowało się do partii i przyjmowało nominalne członkostwo innych organizacji
(oportunizm).
Jako swego rodzaju uzupełnienie
tekstu K. Jaspersa potraktować można artykuł Leszka Kołakowskiego („Etyka bez
kodeksu”). Z problemem winy i wybaczenia wiąże się kwestia odpowiedzialności.
Jak pisze Kołakowski, świat możemy w całości akceptować lub w całości odrzucić.
Przez sam akt dobrowolnego pozostawania przy życiu, świadomi lub nie,
akceptujemy nasz świat ze wszystkim, co w sobie zawiera i przyjmujemy na siebie
zań odpowiedzialność. Jeśli zaś świata nie akceptujemy i nie chcemy zań ponosić
odpowiedzialności, możemy odejść popełniając samobójstwo. „Żyć po prostu – to
akceptować również całą zgniliznę i całą hańbę świata jako własną zgniliznę i
własną hańbę”. Odnosi się to jednak tylko do życia biernego. Można przecież i
nawet trzeba wyrażać swój protest przeciwko tej zgniliźnie i hańbie. Świat jako
całość, jeśli zaakceptowany został naszym aktem praktycznym zgody na życie,
przedstawia się jako przedmiot odpowiedzialności.
Kołakowski neguje teodyceę, która usiłuje pogodzić
istnienie w naszym ludzkim wymiarze zła z nieskończoną dobrocią Boga, będącą
jego zasadniczą właściwością. Teodycea bowiem nie tylko usprawiedliwia życie
skromnymi wymiarami zła, ale zło samo usprawiedliwia jako konieczny składnik
kosmosu. Twórca koncepcji teodycei, Leibniz, twierdził, iż wolna wola
skojarzona jest nieuchronnie z grzechem, ale lepsza ludzkość grzeszna a
swobodna w decyzjach aniżeli zniewolona do bezgrzeszności.
„Kiedy bowiem dochodzimy do
świadomości, iż żyjąc afirmujemy życie, świadomość nasza zawiera w sobie odpowiedzialność
za zadłużenie świata, a więc niezgodę na jego formę zastaną [należy więc przyjąć
na siebie dobrowolnie ciężar zadłużenia wobec świata i wypracować sobie
teodyceę świadomą – PT]. Odmowa spłacania zastanego długu przybiera dwojaką
postać ideologiczną: wyraża się, a raczej usprawiedliwia, już to jako nihilizm,
już to jako konserwatyzm. Są to dwie odmiany maski, jaką nakłada tchórzostwo,
aby uniknąć odpowiedzialności za życie”.
Z punktu widzenia postawy
moralnej konserwatyzm, podobnie jak nihilizm jest samoobroną przeciw przymusowi
podejmowania decyzji moralnych. O ile jednak nihilizm jest zamaskowaną
adaptacją do dowolnej rzeczywistości i gotowy jest zmieniać sposoby adaptacji
zależnie od zmian sytuacji, o ile więc pozwala pozbyć się odpowiedzialności
przez to, że pozwala zakwestionować skuteczność jakichkolwiek przedsięwzięć,
które jakiekolwiek wartości miałyby realizować, o tyle konserwatyzm osiąga
podobny cel inaczej: pozwala uchylić się od odpowiedzialności przez tworzenie
sobie trwałych i bezwzględnych hierarchii wartości, tzn. przez tworzenie kodeksów etycznych.
Teksty Jaspersa i Kołakowskiego
są komplementarne. Ten pierwszy niejako doprecyzowuje pojęcie odpowiedzialności
za świat zastany, ograniczając je jedynie do odpowiedzialności politycznej, nie
rozciągając tego na sferę moralną, metafizyczną czy karną. Wprowadzenie w życie
„kodeksu” prowadzi do katastrofalnych skutków (przez homogenizację wartości,
lenistwo moralne i intelektualne, absolutną władzę autorytetów, wszechmoc
nihilizmu i konserwatyzmu – czyli zdjęcie odpowiedzialności moralnej z jednostki, za którą decyduje kodeks czy autorytet). Jak pokazuje Jaspers, ma
to fatalne następstwa. Niemcom po 1933 r. narzucono taki właśnie jeden system
wartości, który de facto był
konserwatywnym kodeksem.
Kołakowski mówi, że człowiek musi
podejmować samodzielne decyzje i ponosić odpowiedzialność (za swoje postępki,
za świat). Jaspers pisał na podstawie dramatycznych doświadczeń praktycznych o
tym, co Kołakowski wywodził w teorii.
Wreszcie, mówiąc o winach nazistowskich nie
sposób nie wspomnieć o filozofii Fryderyka Nietzschego. Ten zmarły w 1900 roku
myśliciel, od 1888 cierpiący na obłęd, nie był faszystą i nigdy nie propagował
idei narodowego socjalizmu (o co często się go oskarża, jest to jednak błąd
faktograficzny). W jego pismach znajdują się wypowiedzi, które potępiają takie
podstawowe zasady nazistowsko-faszystowskie, jak antysemityzm, rasizm, wyższość
państwa nad jednostką. Nietzsche nie był niemieckim nacjonalistą i potrafił o Niemczech wyrażać się krytycznie. Co więcej, jego pojęcie woli
mocy jest raczej metafizyczne i etyczne niż fizyczne i polityczne co się tyczy
jego natury i implikacji. Albowiem według niego istotą wszechświata jest wola życia. Wola
życia jest przejawem i wykorzystaniem mocy. Być, to być silnym, dość silnym by
istnieć, by ostać się przy życiu, by zachować swą pozycję mocno i stanowczo i
aby iść własną drogą. Tak więc wola życia jest z istoty swej wolą mocy.
Nietzsche w swojej filozofii próbował
łączyć dwa systemy wartości, które niełatwo pogodzić: z jednej strony podobała
mu się bezwzględność, wojna i arystokratyczna duma (czy też raczej skrajnie
rozumiana godność osobista i arystokratyzm), z drugiej zaś kochał filozofię,
literaturę i sztukę, a zwłaszcza muzykę.
Podziwiał on pewne przymioty
charakteru czy też osobowości, które uważał za możliwe do urzeczywistnienia jedynie
w przypadku arystokratycznej mniejszości. Większość ludzkości jego zdaniem
powinna być jedynie środkiem służącym doskonałości tych nielicznych i nie należy
jej przyznawać żadnego niezależnego prawa do szczęścia czy dobrobytu. O
zwykłych ludziach Nietzsche zwykle mówił jako o „poronionych i spartaczonych” i nie widział nic złego w ich cierpieniach, jeśli są one
konieczne do powstania człowieka wielkiego. W jego myśli dobro samo w sobie nie
obejmuje szczęścia zwykłych ludzi.
Albowiem z człowieka dzisiejszego
musi się zrodzić istota obdarzona większą mocą niż ta, jaką ludzkość posiadała
dotychczas, zdolna żyć bardziej głęboko, bardziej bogato, bardziej uczuciowo i
bujnie, zdolna silniej radować się i cierpieć, zdolna bardziej majestatycznie
rzucać wyzwania wszechświatowi i na ludzki sposób przekształcać i przewartościowywać jego nieludzki charakter, dając mu dotychczas nie
osiągnięty blask i wspaniałość. Człowiek powinien i musi zrodzić nadczłowieka. Nadczłowiek będzie
ponad to, co teraz możemy sobie wyobrazić, ponad znanym nam światem. Będzie żył
w świecie, który z naszej perspektywy można określić jako boski. Ponieważ jest
boski, nie dotyczą go znane nam afekty. Nie wyrządza ani dobra, ani zła, ani
też jemu nie można ich wyrządzić, wobec czego będzie on „poza dobrem i złem”. „Poza
dobrem i złem” działają jednostki wyższe, których nie obowiązują stworzone
przez „stado” zasady moralne. To te jednostki mają wyznaczać nowe wartości.
Echo tęsknoty za nadczłowiekiem
pobrzmiewa w fundamentalnym dziele poruszającym omawianą tu tematykę, pomniku
literatury światowej, o którym nie sposób tu nie wspomnieć – w „Zbrodni i
karze” Fiodora Dostojewskiego. Bohaterem powieści jest Rodion Raskolnikow,
młody człowiek, student, który morduje starą kobietę, lichwiarkę, oraz jej
siostrę. Motywem zbrodni jest rabunek; jednak nie tylko o samą grabież tu
chodzi. Raskolnikow uważa, że w ten sposób „wyrówna rachunki” z lichwiarką, która
bogaci się na cudzej krzywdzie i nieszczęściu. W przekonaniu tym utwierdzają go
pewne wydarzenia zewnętrzne, jak na przykład podsłuchana rozmowa, w której dwaj
mężczyźni, student i oficer z odrazą wyrażają się o kobiecie. Dochodzą oni do zgodnego wniosku, że
powinna ona jak najszybciej umrzeć, gdyż bogaci się kosztem biedaków, zaś swój
majątek po śmierci zamierza przekazać na klasztor. Zabójstwo starej lichwiarki
przyniosłoby korzyści całemu społeczeństwu, któremu za zrabowane pieniądze
można by pomóc. Czyn taki, dokonany w imię dobra ludzkości, nie powinien
wywołać wyrzutów sumienia. Raskolnikow spostrzega, że w swych poglądach nie
jest odosobniony.
Po dokonaniu zbrodni Raskolnikow
popada w malignę czy też rodzaj obłędu, trawi go gorączka, traci przytomność,
staje się podejrzliwy. Okoliczności, wcześniej popychające go w kierunku
zbrodni, teraz jakby sprzysięgły się przeciwko niemu. Na ulicy jakiś nieznany
człowiek wypowiada pod jego adresem słowo „morderca”. Pierwszą i natychmiastową karą dla zbrodniarza staje się zatem jego sumienie. I tutaj
rodzi się we mnie pewna wątpliwość. O ile bowiem sumienie jest instancją dla
większości z ludzi, to jednak istnieją takie przypadki, w których sumienie
pozostaje wyłączone. Mam tu na myśli nie tylko osobników patologicznie
niezdolnych do odczuwania współczucia, ale także (a raczej przede wszystkim) sytuacje ekstremalne, takie jak wojna. Z wielu
przekazów (np. „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, „Rozmowy z katem” Kazimierza
Moczarskiego) wiemy, że zbrodniarze wojenni nie odczuwali wyrzutów sumienia i
„po godzinach” wracali do domów, rodzin, życia codziennego jak gdyby nic się
nie stało (jak bohater książki Mocarskiego, morderca warszawskiego getta, jeden
z największych zbrodniarzy hitlerowskich – Jürgen Stroop). Nie były to
przypadki odosobnione, jednostkowe.
W czasie wojny sumienie nie zakłócało snu setek tysięcy, a może nawet milionów
oficerów i żołnierzy – choć doprawdy nie wiem, czy zasługują oni na to miano –
kierujących obozami zagłady, czerpiących bestialską uciechę z torturowania
ludzi, eksterminujących ludność cywilną okupowanych terytoriów czy strzelających
jeńcom w tył głowy.
Wojna budzi w ludziach bestie,
czego „swojskim” przykładem są miasteczka Radziłów czy Jedwabne, w których
Polacy pomordowali swoich sąsiadów – Żydów. Jak napisał Eric Voegelin (Hitler
and the Germans, Columbia and London 1999, cytuję za J.
T. Grossem, Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka,
Sejny 2000, s. 111-112): „Prosty człowiek, który jest porządny tak długo, jak
długo społeczeństwo pozostaje w stanie ogólnej równowagi, dostaje amoku nie
wiedząc nawet dokładnie, co się z nim dzieje, kiedy ten porządek rozpada się”.
Wojna bezprzykładnie demoralizuje nawet prostych, porządnych ludzi.
Ostatecznie Raskolnikow przyznaje
się do popełnienia zbrodni, choć nie musiałby tego robić: nie było przeciwko
niemu żadnych dowodów, a wcześniej winę wziął na siebie malarz pokojowy
Mikołaj. Rodion nie mógł bowiem żyć z tym ciężarem, cierpienie psychiczne
odbierało mu zdrowie i siły. Nawet w odludnych miejscach czuł czyjąś dokuczliwą
obecność. Działo się tak nawet pomimo tego, że początkowo był on przekonany, iż
postępuje słusznie, że zabijając lichwiarkę robi przysługę światu. Owa
ekspiacja i szczera skrucha stoi w całkowitej sprzeczności z głoszonymi
wcześniej poglądami Raskolnikowa. Jeszcze przed dokonaniem zabójstwa
opublikował on artykuł „O zbrodni”, w którym przedstawił głosił wyższość pewnych ludzi, grupy jednostek
wybitnych, nie podlegającej ograniczeniom i zasadom – jak uzupełniłby Nietsche:
nakładanym przez „stado”. Sam Raskolnikow wyjaśnia: „człowiek
»niezwykły« ma prawo… właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie może w
sumieniu pozwolić na przekroczenie… niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy
tego wymaga urzeczywistnienie jego idei (niekiedy może zbawiennej dla całej
ludzkości). […] Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona, wskutek jakichś
okoliczności, żadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez
ofiarę życia jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej, ludzi, którzy by
temu odkryciu przeszkadzali lub stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany… u s u n ą ć
tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość zapoznać ze swymi
odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo
mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów”. Jest to jakaś
reminiscencja poglądów Georga Hegla, dla którego społeczeństwo było ważniejsze
niż jednostka.
Również
na pytanie Soni, której wyznał swój postępek, na pytanie: „Czyż wolno?”, odpowiedział
dumnie: „Przecież zabiłem tylko [...] bezużyteczną, plugawą wesz” i wygłosił tyradę, w której dowodził, że człowiek „mocny i silny rozumem i
duchem” ma prawo gwałcenia norm i zakazów, ustanowionych na użytek pospolitej
większości.
W powieści tej łatwo dostrzec
dwojakie wpływy: po pierwsze nietzscheańskiej koncepcji nadczłowieka, po drugie
zaś platońskiej koncepcji ukaranego zbrodniarza, szczęśliwszego niż ten, który
kary uniknął. I rzeczywiście, zgodnie z tą drugą Raskolnikow w czasie odbywania
kary (zsyłka na Syberię) doznaje przemiany, staje się innym, nowym, szczęśliwym
człowiekiem. Przesłaniem moralnym dzieła jest, że nie ma zbrodni bez kary,
kwestia pozostaje jednak nadal otwarta, ponieważ życie codzienne poucza nas, że
nie zawsze toczy się tak, jak chciałby pisarz.
Jest oczywiste, że zastosowanie w
praktyce filozofii „nadczłowieka” pociąga za sobą ponure konsekwencje. Słusznie
ostrzegał przed nimi rosyjski pisarz. Niestety reżim nazistowski zinterpretował
myśl nietzscheańską na własną modłę, czego katastrofalnym skutkiem były
cierpienia i śmierć wielu milionów ludzi, nie tylko tych „gorszych”, lecz także
„aryjskiej rasy panów”. Na tym właśnie polega zbiorowa wina i odpowiedzialność
Niemców przed własnym narodem i przed całym światem.
4. Kara
Wina nieuchronnie musi pociągać za sobą karę. Takie
jest moralne przesłanie „Zbrodni i kary” Dostojewskiego, powtarzane również w
wielu innych dziełach literackich. Przeanalizuję tutaj kilka wybranych
przykładów.
Motyw ten znany był dobrze już literaturze starożytnej.
Jako przykład chciałbym przedstawić jedno z najwybitniejszych, najbardziej
wzruszających dzieł literackich w historii – „Antygonę” Sofoklesa. W
najważniejsze wydarzenia dramatu wprowadza czytelnika prolog. Rzecz dzieje się
w Tebach, którymi włada Kreon. Niedawno miała miejsce bitwa, w której
naprzeciwko siebie stanęli dwaj bracia, walczący o władzę – Eteokles i
Polinejkes. Obaj zginęli w bitwie, Kreon zaś nakazał pochować Eteoklesa (który
bronił miasta) z honorami, a Polinejkesa, najeżdżającego na Teby z pomocą obcej
armii, surowo zakazał grzebać.
Antygona (siostra Eteoklesa i Polinejkesa) żaliła się
swojej młodszej siostrze Ismenie z powodu nieszczęść, jakie spadły na ich ród.
Z miłości do brata chciała go pogrzebać mimo zakazu Kreona. Antygonie bardzo
zależało na pochówku brata, ponieważ – zgodnie z wierzeniami Greków – nie
pogrzebanie ciała zmarłego uniemożliwiało mu podróż do Hadesu i skazywało go na
wieczną tułaczkę po ziemi. Ismena natomiast bała się gniewu Kreona, dlatego też
odmówiła postępku niezgodnego z dyktowanym przez władcę prawem. Mimo namów
Antygony nie zdecydowała się pomóc jej w pochowaniu brata. Rozżalona, ale
zdecydowana spełnić ostatnią posługę wobec zmarłego brata Antygona postanowiła
zatem dokonać tego sama.
Przyłapana na gorącym uczynku dziewczyna przyznała się
od razu do popełnionego czynu. Wiedziała o wydanym zakazie, miała więc
świadomość, że łamie prawo królewskie. Za wyższe uznała jednak prawo boskie,
które nakazywało grzebać zmarłych. Dla niej było ono ważniejsze od ludzkich
zakazów, także od tego wydanego przez króla. Dlatego też nie okazała skruchy i
była dumna ze swojego czynu, a nawet gotowa ponieść karę śmierci. Władca jednak,
nie chcąc splamić się zabójstwem krewnej i tym samym ściągnąć na miasto
nieszczęścia, postanowił zamurować ją żywcem, pozostawiając trochę jedzenia. W
innych okolicznościach takie nieposłuszeństwo karane było ukamienowaniem.
Utwór kończy się sceną, w której posłaniec oznajmia,
że Antygona powiesiła się, a Hajmon (syn Kreona) z rozpaczy popełnił samobójstwo. Na wieść o śmierci
Hajmona zabija się Eurydyka – żona Kreona. Władca Teb rozpacza po stracie
najbliższych.
Winy zatem zostają ukarane. Sytuacja Antygony jest w
dosłownym tego słowa znaczeniu tragiczna. Została ona postawiona w sytuacji
trudnego wyboru – wyboru, w którym każde posunięcie jest złe. Łamiąc zakaz
Kreona nie chciała wystąpić przeciwko władzy, nie był to wyraz buntu, chodziło jedynie
o poszanowanie podstawowych wartości: rodziny oraz religii. W ich obronie wykazała
się ogromną odwagą i poświęceniem,
a wydany na nią wyrok, z czysto ludzkiego punktu widzenia, można uznać za krzywdzący, choć zgodny z literą obowiązującego prawa.
a wydany na nią wyrok, z czysto ludzkiego punktu widzenia, można uznać za krzywdzący, choć zgodny z literą obowiązującego prawa.
O wiele prostsze wszystko było w literaturze
średniowiecznej. W pierwszym powstałym na naszych ziemiach dziele
historiograficznym – „Kronice” Galla Anonima, wina i kara stanowią nierozłączną
parę. Przedstawiając zatarg króla Bolesława Szczodrego z biskupem Stanisławem i kary, jaka spotkała tego ostatniego, kronikarz zachował
dyskretną powściągliwość, nie chcąc – jak mówi – ani „usprawiedliwiać zdrajcy
biskupa”, ani pobłażać królowi, „który tak szpetnie dochodził swych praw”. Król
przedstawiony tutaj został jako mężny rycerz, nadmiernie jednak przy tym
ambitny i próżny. W krótkiej relacji zawarta jednak została informacja, że
biskup oskarżony o zdradę został skazany na hańbiącą karę obcięcia członków,
stosowaną ówcześnie wobec wiarołomców i buntowników występujących przeciwko panującemu. Także i Bolesławowi postępek
ten nie uszedł na sucho, został bowiem pozbawiony tronu, wypędzony z kraju i
wkrótce zmarł. Spotykamy się tu zatem z prostym i szybkim następstwem winy i
kary.
Cała kronika Gallowa powstała jako pean na cześć
Bolesława Krzywoustego. Jednakże jego obraz jako władcy idealnego zaciemnia
nieco zbrodnia dokonana na przyrodnim bracie Zbigniewie. Kronikarz starał się
tutaj być oględny i unikać skrajnych ocen. Nie wierzył, książę sam był zdolny
do takiego czynu. To źli doradcy stali się przyczyną nieszczęścia. Gall
kategorycznie zaprzecza, aby Bolesław działał „z wyrachowania” i „z rozmysłu”. To prawda, dał się ponieść zapalczywości i
gniewowi wywołanemu niewłaściwym i podstępnym działaniem brata. Niemniej jednak
na najwyższą pochwałę zasługuje jego pobożna skrucha i pokuta, jaką spełnił po
śmierci Zbigniewa. Szczera skrucha i pokuta pozwalają księciu uniknąć kary.
Przeciwnie natomiast jego przyrodni brat, który zostaje ukarany za swoje
występki.
Podobnie nieskomplikowaną sytuację mamy w przypadku
dzieł średniowiecznej epiki rycerskiej. Jedną z nich była „Carmen Mauri”,
opowiadająca losy wojewody Piotra Włostowica i jego konfliktu z księciem
Władysławem II Wygnańcem (1105-1159). Zawiązanie akcji dramatycznej następuje w
scenie zimowego polowania, kiedy to – grzejąc się w nocy przy ognisku na leśnej
polanie – książę i wojewoda czynią sobie bolesne przymówki. Władysław żartuje z
Piotra, że jego żona zdradza go
z zaprzyjaźnionym opatem. Piotr odparowuje: może to i prawda, ale niewielka to
afera, gdy małżonka księcia oszukuje go z niemieckim rycerzem. Rozmowa ta
wywarła ogromne wrażenie na księciu. Od tego momentu Władysław zamknął się w
sobie i unikał żony. Księżna Agnieszka (córka margrabiego austriackiego
Leopolda III Babenberga) wymusiła na księciu wyznanie, a dowiedziawszy się,
jaka jest przyczyna jego niepokoju i gniewu, poprzysięga zemstę Włostowicowi.
Przedsięwzięła ona sprytny i okrutny plan:
przekonawszy męża, że Piotr wraz z juniorami knuje spisek przeciwko jego senioralnej władzy (rzecz działa się
już w epoce rozbicia dzielnicowego), skłoniła Władysława do rozpoczęcia wojny
domowej. Następnie podburzyła męża, by porwał wojewodę, zlecając wykonanie
„brudnej roboty” marszałkowi dworu, Dobkowi. Ten udał się do posiadłości
Włostowica we Wrocławiu, gdzie wkradł się w jego łaski, a następnie haniebnie go zdradził. Podstępnie porwał bezbronnego
Piotra, a także jego syna oraz wasala, starostę Rogera, domostwo zaś ograbił i
podpalił.
Pomimo iż Agnieszka domagała się dla wojewody kary
śmierci, skazano go na oślepienie i wygnanie. Wyrok został wykonany, a
tymczasem armia zjednoczonych juniorów zgromadziła się w Wielkopolsce i
wykorzystując chwilową nieobecność księcia w kraju, przystąpiła do ostatecznej
z nim rozprawy. Władysław został zdetronizowany
i wraz z żoną wypędzony z kraju, władzę przejęli zaś juniorzy. Piotr został
zrehabilitowany i odzyskał wszystkie dobra i godności.
W opowieści tej zło uosabiał nie tyle książę
Władysław, będący w istocie bezwolnym wykonawcą poleceń swojej żony, ile sama
Agnieszka, kobieta okrutna, mściwa i kłamliwa. Występki pary książęcej zostały
sprawiedliwie ukarane wygnaniem, sprawiedliwość zaś odnosi zwycięstwo.
Problem
winy i kary jest osią dramatów Williama Shakespeare’a. Głównym wątkiem
„Hamleta” jest zemsta tytułowego królewicza duńskiego na mordercy ojca (stryju
Klaudiuszu). Zbrodnię brata wyjawia Hamletowi duch jego ojca. Książę najpierw
powiadamia stryja o tym, że zna prawdę o śmierci ojca, dokonując tego w
przewrotny i nietypowy sposób – dopisując osobiście przedstawiającą to wydarzenie scenę do
wystawianego właśnie w pałacu przedstawienia. Niedługo później jest bliski
zgładzenia go, powstrzymuje się jednak tylko dlatego, że w chwili, kiedy wszedł
do jego komnaty, król właśnie się modlił. Wreszcie, na koniec dramatu,
Klaudiusz zastawia na bratanka pułapkę, w którą wpadają nie tylko oni dwaj,
lecz także matka Hamleta oraz brat Ofelii, Laertes, pojedynkujący się z
księciem. Ginie zatem król-bratobójca, matka Hamleta, która milcząco
przyzwalała na zbrodnię i na zagarnięcie królestwa przez mordercę, sam książę,
który wcześniej pomyłkowo zabił Poloniusza, a wreszcie Laertes, który zgodził
się na zbrodniczy plan Klaudiusza (pojedynkował się z Hamletem zatrutą szpadą,
a poza tym książę wypić miał kielich zatrutego wina). Nikt zatem, kto popełnił
jakiś występek, nie może pozostać przy życiu.
Zbrodnia
ukarana zostaje także w „Makbecie”. Morderstwa popełniane są tutaj w imię zdobycia władzy. Tytułowy bohater początkowo waha się, w końcu jednak
ulega swojej pozbawionej skrupułów żonie. Zabójstwo króla Dunkana to tylko
początek całej fali zbrodni. Jej sprawcy jednak niemal natychmiast ukarani
zostają obłędem, a na końcu płacą za wszystkie zbrodnie własnym życiem.
Poczucie
winy i następstwa zbrodni, które są karą za jej popełnienie, poddane zostają w
sztuce Shakespeare’a szczegółowej analizie. Panowanie nad światem nieuchronnego
losu, istnienie jakichś wyższych, sprawiedliwych sił, wprowadza w rzeczywistość ludzką nieuchronność poniesienia kary za wyrządzone zło. Nie ma
bowiem zbrodni bez kary. Nie ma człowieka, który nie czułby winy po odebraniu
komuś życia, po sięgnięciu moralnego dna. Zarówno dzielny rycerz, który dopuści
się nieprawości, jak i demoniczna, bezwzględna kobieta są wkrótce naznaczeni
ciężarem, którego nie potrafią udźwignąć. Oboje giną, co również potwierdza
nieuchronność kary i ogrom cierpienia, spowodowanego przez zbrodnie.
Motyw zbrodni i kary często wykorzystywany był przez
poetów romantycznych. Stał się on głównym wątkiem ballady Adama Mickiewicza
„Lilie”. Jej temat zaczerpnął Mickiewicz z opowieści ludowej, jednak akcję
utworu umieścił w konkretnej rzeczywistości historycznej: w czasach rządów
Bolesława Śmiałego. Jak dowiadujemy się z „Kroniki” Galla Anonima, podczas
długiej nieobecności mężów wyruszających z królem na wyprawy wojenne, żony nie potrafiły
dochować im wierności. Z tego powodu rycerstwo coraz powszechniej zaczęło
odmawiać udziału w wojnach. Aby temu zaradzić, władca ustanowił surowe kary dla
wszystkich kobiet, które dopuszczą się zdrady.
Właśnie
taka kobieta, która w owych czasach zdradziła męża, jest główną bohaterką
ballady. Opowieść rozpoczyna się w chwili, gdy niewierna małżonka zabiła męża,
który wrócił do domu po kilkuletniej nieobecności. Uczyniła to z daleka od
domu, w ustronnym miejscu. Po dokonaniu zbrodni, własnoręcznie wykopała grób i pogrzebała
w nim ciało pana. Na mogile zasadziła lilie śpiewając piosenkę - zaklęcie:
,,Rośnij
kwiecie wysoko,
Jak pan
leży głęboko;
Jak pan
leży głęboko,
Tak ty
rośnij wysoko”.
Następnie,
jeszcze pokrwawiona i brudna, udała się do chaty pustelnika, szukając u niego pocieszenia i rady. Wyjaśniła mu motywy swojego postępowania (strach
przed karą ustanowioną przez króla) i poprosiła o radę, w jaki sposób może
zmazać swoją zbrodnię. Nie chciała jednak pokuty, nie żałowała bowiem tego, co
zrobiła. Zależało jej jedynie na tym, aby zbrodnia nigdy nie wyszła na jaw. Pustelnik
pocieszył ją mówiąc, że może się niczego nie obawiać. Jej zbrodnie może wyjawić
jedynie mąż, a on już nic nie powie.
Uspokojona
kobieta wróciła do domu, gdzie czekały na nią dzieci. Na ich pytania o ojca początkowo nie wiedziała, co odpowiedzieć, a nawet nieuważnie zdradziła
się przed nimi, nazywając ich ojca nieboszczykiem. Jednak szybko zreflektowała się
i odpowiedziała, że ojciec wróci później. Dzieci cierpliwie czekały na ojca,
ale gdy ten nie wracał przez długie tygodnie – zapomniały o nim. Wdowa jednak
nie mogła zapomnieć. Nieustannie dręczyły ją koszmary. Nocami duch
zamordowanego błądził po domu i wołał: „To ja dzieci, wasz tato”. Widać więc, że również i ją, podobnie jak Raskolnikowa,
dręczyły wyrzuty sumienia, choć początkowo wydawało się, że zbrodnia nie
pozostawia w jej duszy najmniejszego śladu. Mówi o tym następujący fragment:
„Pani zapomnieć trudno,
Nie wygnać z myśli grzechu,
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu,
Nigdy snu na źrenicy”
Nie wygnać z myśli grzechu,
Zawsze na sercu nudno,
Nigdy na ustach śmiechu,
Nigdy snu na źrenicy”
Po
pewnym czasie do domu zbrodniarki przyjechali bracia zamordowanego męża. Gdy
dowiedzieli się od pani, że jej mąż zginął na wojnie, pocieszali ją mówiąc, że to
niemożliwe, ponieważ walczyli razem z bratem i wiedzieli, że ten nie zginął. Dlatego
też postanowili na niego poczekać.
Mijały
kolejne tygodnie, miesiące, a wreszcie lata. Wytworzyła się sytuacja podobna do
znanej już z „Odysei”: męża nie było w domu, a do żony zaczęli zalecać się jego
bracia:
,,My tu
próżno siedzimy,
Brata
nie zobaczymy.
Ty
jeszcze jesteś młoda,
Młodości
twojej szkoda.
Nie
wiąż się dla świata,
Wybierz
brata za brata”.
Ponieważ
mężobójczyni nie wiedziała, co ma począć w takiej sytuacji, ponownie udała się
po radę do pustelnika. Opowiedziała mu o dręczących ją straszliwych
koszmarach nocnych oraz o tym, że boi się, że duch
zmarłego, który nieustannie ją nęka, nie pozwoli zaznać jej szczęścia w nowym
małżeństwie:
„Budzę się, widzę, słyszę,
Jak idzie i dyszy,
Jak dysze i tupa,
Ach widzę, słyszę trupa!
Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem
Skrwawionym sięga nożem
I iskry z gęby sypie,
I ciągnie mnie i szczypie”.
Jak idzie i dyszy,
Jak dysze i tupa,
Ach widzę, słyszę trupa!
Skrzyp, skrzyp, i już nad łożem
Skrwawionym sięga nożem
I iskry z gęby sypie,
I ciągnie mnie i szczypie”.
Pustelnik
zaproponował, że za sprawą magicznych zaklęć przywróci panu życie, pomysł ten
jednak przeraził kobietę jeszcze bardziej. Kolejną radą było zatem, by wybór
męża pozostawić wyrokom boskim. Bracia mieli upleść wianki, a ona
powinna wybrać ładniejszy. Ten, którego będzie wianek, zostanie jej mężem.
Mężczyźni
w wyznaczonym dniu wypletli wianki i położyli je na ołtarzu w kościele. Dochodzi wówczas do kulminacji wydarzeń. Kobieta wybiera jeden z wianków, ale bracia nie potrafią określić, który z nich go uplótł. Kłócą się
między sobą. Jeden zauważa, że w wianku są jego wstążki, drugi twierdzi, że poznaje
lilie, które zerwał na mogile znajdującej się w lesie. W tym momencie pojawia
się widmo męża. Duch zabitego wyjawia, że wianek i żona należą do niego. Lilie
zostały zerwane na jego grobie, a niewierna żona musi ponieść karę za swoje
zbrodnie:
„Mój wieniec i Ty moja!
Kwiat rwany na moim grobie,
Mnie, książę, stułą wiąż;
Zła żono, biada tobie!
To ja, Twój mąż, Twój mąż”.
Kwiat rwany na moim grobie,
Mnie, książę, stułą wiąż;
Zła żono, biada tobie!
To ja, Twój mąż, Twój mąż”.
Po tych
słowach kościół zawalił się, a gruzy pogrzebały wszystkich zgromadzonych. Karę
poniosła więc nie tylko niewierna żona, ale także bracia, którzy nie próbowali
odnaleźć pana oraz wszyscy ludzie, którzy milcząc zezwolili na zatajenie
zbrodni.
Karę, tym razem nie za zabójstwo, lecz za
niedotrzymanie wierności przysiędze złożonej dziewczynie, ponosi strzelec,
bohater innej ballady Mickiewicza – „Świtezianka”.
W balladach sprawiedliwość wymierzana jest przez siły
magiczne. Inaczej natomiast dzieje się w II części „Dziadów”, gdzie na scenie
pojawiają się duchy wywoływane przez Guślarza. Są to pokutujące dusze zmarłych,
których grzechy podzielić można niejako na trzy kategorie: lekkie (dzieci),
średnie (Zosia) i ciężkie (zły pan). Tutaj kary, od lekkich (ziarnko gorczycy
dla dzieci) po najcięższe (wieczne potępienie dla pana) wymierzane są
bezpośrednio przez Boga. Z jeszcze innym wypadkiem mamy do czynienia w „Panu
Tadeuszu”. Tutaj winowajca, Jacek Soplica, sam wymierza sobie karę – życie w cierpieniu i pokucie.
Podobne moce, jak w balladach Mickiewicza działają w
„Balladynie” Juliusza Słowackiego. Rzecz dzieje się nad jeziorem Gopło, w
czasach ginących w pomroce dziejów. Oprócz ludzi działają tu także postaci
fantastyczne: Goplana – nimfa, władczyni jeziora oraz jej słudzy, duszki leśne
– Skierka i Chochlik. Fabuła ballady rozpoczyna się na dobre od intrygi Goplany
zakochanej w Grabcu. Ponieważ ten obdarza uczuciem Balladynę, Goplana dzięki
pewnym magicznym zabiegom kieruje do jej chaty władcę zamku, Kirkora. Według
planu nimfy Kirkor ma poślubić jej konkurentkę, dzięki czemu liczyła ona
uzyskać względy Grabca. Wypadki zaszły jednak o wiele dalej.
Książę bowiem ujrzawszy Balladynę
oraz jej siostrę, Alinę, nie mógł zdecydować się, która z nich jest
piękniejsza. Wówczas Skierka podsunął matce dziewcząt pomysł, by urządzić zawody w zbieraniu malin. Ta z nich,
która zbierze więcej owoców, zostanie żoną księcia. Był to początek tragedii.
Pod koniec dnia okazało się, że dzbanek Aliny jest pełniejszy. Zazdrosna i
ambitna Balladyna zabiła więc siostrę i zabrała jej maliny. Świadkiem tego
zdarzenia był Grabiec, zamieniony wcześniej przez Goplanę w wierzbę.
Na czole zabójczyni natychmiast
po popełnieniu zbrodni pojawiło się niezmywalne, krwawe znamię. Balladyna została żoną Kirkora i
zamieszkała w zamku, stając się złą władczynią. Przepędziła spod bram nie tylko
dawnych sąsiadów, ale także własną matkę, której wyparła się. Od tej chwili
spirala zbrodni nakręca się coraz bardziej. Balladyna zabija Grabca,
Pustelnika, wydaje (wygraną) bitwę swemu mężowi Kirkorowi, a wreszcie truje
Kostryna, który został jej partnerem bo śmierci księcia.
Kobieta zostaje więc samodzielną (ale
także osamotnioną ze swymi strasznymi występkami) władczynią i zgodnie z
obowiązującym prawem rozpoczyna sądy nad przestępcami.
Przed królową stawali kolejni oskarżyciele. Jednym z nich był zamkowy lekarz,
który stwierdził, iż Kostryn został otruty. Zażądał, by na truciciela wydano sprawiedliwy i surowy
wyrok. Kolejnym z oskarżycieli był Filon, zakochany w Alinie
pasterz, który znalazł jej ciało po zabójstwie. Domagał się on, by ukarano
mordercę dziewczyny. Wreszcie pojawiła się wdowa, która poskarżyła się królowej
na swą wyrodną córkę. Gdy dowiedziała się jednak, iż za wypędzenie matki grozi
kara śmierci, nie zdecydowała się wypowiedzieć imienia dziewczyny, nawet na
torturach, którym ją poddano. Balladyna, zgodnie z obowiązującym prawem, za
każdą z tych zbrodni wydała wyrok śmierci. Tym samym wydała wyrok na samą
siebie i zginęła rażona piorunem.
Również
i tutaj Sprawiedliwość działa za pośrednictwem mocy nadprzyrodzonych, zaś
pierwszą karą dla morderczyni są cierpienia psychiczne (tak można interpretować
owo krwawe piętno na czole). Coraz szybciej kręcąca się karuzela kolejnych
wypadków również świadczy o obłędzie, w jaki popada dziewczyna po popełnieniu
pierwszej zbrodni. Nie odnajduje ona spokoju w spożywaniu owoców przestępstwa,
popełnia kolejne zabójstwa, żyje w ciągłym napięciu (kulminacją jest tu
pojawienie się ducha Aliny), łaknie coraz więcej władzy i krwi, aż wreszcie
ginie jako ofiara własnej nieprawości.
Podobny
prosty schemat spotyka się w powieściach najpłodniejszego pisarza w dziejach
literatury polskiej – Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jednym z naczelnych celów
twórczości Kraszewskiego była dydaktyka obyczajowa i moralizatorstwo. Jeden i
ten sam topos, powtarzany natrętnie (by nie rzec: tłuczony na jedno kopyto) w
kilkuset kolejnych powieściach, zarówno historycznych, jak i obyczajowych,
staje się dla dzisiejszego czytelnika dość nużący. W każdej z książek tego
autora nieodmiennie cnota zostaje nagrodzona, występek zaś (niezależnie, czy
jest to rabunek, zabójstwo, uwiedzenie biednej dziewczyny, brak szacunku dla
rodziców, zdrada ojczyzny, złe obyczaje, hazard, życie ponad stan, hołdowanie
zagranicznym obyczajom i odchodzenie od tradycyjnego trybu życia polskiego
szlachcica) bezwzględnie ukarany. Obawiać się jednak można, że cały ten wysiłek
moralizatorski Kraszewskiego poszedł na marne.
Istnieją
też winy, które z łatwością możemy jeśli nie rozgrzeszyć, to przynajmniej w
pełni zrozumieć. Winę taką opisał w noweli „Latarnik” Henryk Sienkiewicz. Osią
utworu jest tęsknota za ojczyzną
polskiego emigranta, tułającego się po świecie od czterdziestu lat. W wieku
siedemdziesięciu lat znajduje on wreszcie bezpieczną przystań po latach
tułaczki – posadę latarnika w Aspinwall u wybrzeży Panamy. Wykonując tę pracę i
dziwaczejąc w samotności w swojej latarni Skawiński obojętnieje nawet w swojej
tęsknocie za utraconą ojczyzną. Marazm ten zostaje niespodziewanie przerwany
nadejściem paczki z książkami w języku polskim. Starzec pogrąża się w lekturze
„Pana Tadeusza” i powraca myślami do swojej młodości, do kraju, w którym się
urodził, wychował, za który walczył i który bezpowrotnie utracił. Pogrążony w
marzeniach zasypia czy też traci kontakt z rzeczywistością i nie zapala na czas
latarni, przez co na przybrzeżnych skałach rozbija się łódź. Skawiński zostaje
natychmiast zwolniony i wyrusza na dalszą tułaczkę.
Mamy tu zatem podwójną
katastrofę: rozbitą łódź oraz katastrofę osobistą starego latarnika. Mamy też
niezaprzeczalną winę funkcjonariusza, który nie dopełnił swoich obowiązków,
sprowadzając tym samym realne zagrożenie na innych ludzi. Łatwo jednak możemy
tę winę zrozumieć i skłonni będziemy do pobłażliwości, tym bardziej, że na
rozbitej łodzi nikt nie zginął.
Jednakże,
jak już mówiłem, nie każda wina zostaje ukarana. Niezwykle ciekawy
i, jak sądzę, uniwersalny tego przykład znajdujemy w powieści wybitnego pisarza
południowoafrykańskiego, laureata literackiej nagrody Nobla, Johna Maxwella
Coetzee – „Hańba”. Jest to powieść wielowarstwowa, poruszająca wiele wątków
(tytułowa hańba jest wielowymiarowa), z których w tym miejscu jeden jest dla
mnie najważniejszy. „Hańba” to opowieść o mężczyźnie po pięćdziesiątce, profesorze Politechniki Kapsztadzkiej Davidzie Lurie,
który zostaje oskarżony przez studentkę o molestowanie seksualne i zmuszony z tego powodu do odejścia z uczelni. Z piętnem hańby jedzie do swojej córki
Lucy, która samotnie prowadzi farmę – hoduje kwiaty, warzywa, prowadzi „psi
hotel”. Pewnego dnia na farmie pojawiają się czarnoskórzy, którzy chcą
skorzystać z telefonu. Szybko jednak okazuje się, że ich zamiary są o wiele
mniej przyjazne. Pobitego ojca zamykają w łazience, na córce zaś dokonują
zbiorowego gwałtu. I tu następuje nieoczekiwany zwrot – Lucy (teraz również
nosząca piętno hańby; jest to hańba ofiary przemocy, hańba gwałtu) nie zamierza
oskarżać gwałcicieli, choć wie, kim oni są. Nie jest to bierna rezygnacja, lecz
raczej mądra zgoda na to, co nieuniknione.
Dziewczyna, strzegąc
niezależności swych myśli i czynów, dąży do tego, by wrosnąć w realia ziemi, na
której mieszka, stać się częścią kraju ze wszystkimi tego konsekwencjami,
zarówno dobrymi, jak i złymi. Dobrowolnie akceptuje zarówno jedne, jak drugie i
poddaje się władzy przemocy. Wie, że wszystko ma swoją cenę. Jej hańba jest
czymś w rodzaju biletu wstępu, kartą przetargową do zapuszczenia korzeni.
Ojciec oczywiście nie potrafi
takiej postawy zaakceptować, nie godzi się na rezygnację z ukarania sprawców.
Napotyka jednak na ścianę biernego oporu córki. Wyrządzona jej krzywda w
naturalny sposób rodzi w nim bunt i niezgodę, David jest jednak bezsilny. Co
więcej, tak naprawdę on również zdaje sobie sprawę z realiów, jakie rządzą
południowoafrykańską prowincją. W pewnym momencie mówi: „Ryzykuje każdy, kto
cokolwiek posiada: samochód, buty, paczkę papierosów. Wszystkiego jest za mało,
żeby starczyło dla wszystkich – za mało samochodów, butów, papierosów. Za dużo
ludzi, za mało rzeczy. To, co jest, musi wejść w obieg, żeby każdy mógł się
nacieszyć chociaż przez jeden dzień. Tak przynajmniej głosi teoria; trzymaj się
teorii i tej pociechy, która ona z sobą niesie. Nie ludzkie zło, tylko ogromny
układ krążenia, w którego funkcjonowaniu litość i trwoga nie odgrywają żadnej
roli. Tak trzeba patrzeć na życie w tym kraju: schematycznie. Inaczej można
zwariować”. Są więc możliwe takie sytuacje, w których ofiara świadomie i celowo
odstępuje od ścigania sprawcy w celu zagwarantowania sobie innego dobra
niematerialnego, ważniejszego dla niej niż kara dla przestępcy.
Jeszcze inny wymiar zjawiska kary
przedstawił Franz Kafka w „Procesie”. Bohater powieści, Józef K., przebudziwszy
się pewnego ranka ujrzał w swojej sypialni nieznanego mężczyznę, który
poinformował go, że został aresztowany. Cała sytuacja była w najwyższym stopniu nierzeczywista, ponieważ Józefowi K. nie postawiono
żadnych zarzutów, nie okazano nakazu aresztowania, nie został on także osadzony
w areszcie, lecz dalej prowadził dotychczasowy tryb życia, chodząc do pracy,
wykonując swoje zwykłe obowiązki i zajmując własne mieszkanie. Dopiero po
pewnym czasie powiadomiono go, że na najbliższą niedzielę wyznaczono termin
przesłuchania, nie podając jednak godziny. Zły sen trwał nadal, ponieważ pod
wskazanym adresem na przedmieściu znajdowała się zwykła kamienica, a nie gmach
sądu. Józefowi z trudem, ukrywając prawdziwe intencje, udało się odnaleźć salę
przesłuchań w mieszkaniu, którego drzwi otworzyła mu młoda praczka. Tutaj
urzędnik zganił go za spóźnienie, cała zaś sytuacja przesłuchania wydawała się
być jedną wielką farsą.
Przez
kolejny tydzień K. oczekiwał na zawiadomienie o terminie następnego
przesłuchania. Kiedy go jednak nie otrzymał, postanowił z własnej inicjatywy wybrać
się w niedzielę do sądu,
który jednak tym razem nie urzędował. Ta sama praczka pokazała
Józefowi księgi
sądowe, które – ku jego najwyższemu zdumieniu – okazały się być
bogato ilustrowanymi książkami pornograficznymi. Chwilę później Józef trafił do
kancelarii sądowej, w której na informacje o swoich sprawach oczekiwali podobni
mu oskarżeni. Oglądając wnętrze kancelarii poczuł nagłą falę przygnębienia i
osłabienia. Dopiero wyprowadzony na zewnątrz poczuł się lepiej.
Kolejnym
przejawem oniryczności sytuacji było to, że Józef pomocy w swoim uwolnieniu od
nieznanych zarzutów zaczął szukać u osób postronnych, zupełnie do tego niepowołanych
(jak np. malarz sądowy Titorelli), a nie na drodze prawnej. Nie był to jednak
przejaw jego nieporadności umysłowej, tylko taka była specyfika panującego systemu.
Wizyta
bohatera u malarza Titorellego jest sama w sobie ciekawszym fragmentem
opowieści, a ponadto jej punktem zwrotnym. Malarz bowiem nie tylko przyrzekł
pomóc w procesie, ale także przedstawił trzy sposoby uwolnienia: prawidłowe, pozorne i przewleczone. Wyjaśnił mechanizmy działania sądu, gdzie jeden paradoks
opiera się na drugim. Chodziło o to, że sąd nie uznaje żadnych argumentów, decyzje
w sprawie wyroków nie są znane nawet sędziom, zaś niewinny nie potrzebuje
żadnej pomocy.
K. dowiedział się również, że rzadko zdarza się, aby osoba niewinna została
uwolniona, czyli prawidłowe, rzeczywiste uwolnienie od nieznanego oskarżenia
było niemożliwe do osiągnięcia. Malarz przyznał, iż sam nigdy nie spotkał się z
jawnymi decyzjami dotyczącymi wyroku sądowego. Słyszał o nich tylko z
opowieści, które urastały do rangi legend.
Pozorne uwolnienie miałoby
miejsce wtedy, gdyby ktoś (np. sam malarz) napisał specjalne oświadczenie
potwierdzającego niewinność K. oraz zebrał pod nim podpisy sędziów. Minusem
takiego rozwiązania byłoby prawdopodobne ponowne aresztowanie Józefa, które nastąpiłoby
za jakiś czas. Z kolei przewleczenie przetrzymałoby proces w jego początkowym stadium, przez co oskarżony i jego protektor musieliby być w
stałym kontakcie z sądem. Skutek byłby taki, że proces nie kończył się, ale też
nie posuwał się do przodu. Obydwa rozwiązania – uwolnienie i przewleczenie –
zapobiegłyby skazaniu oskarżonego, ale również jego uwolnieniu. K. nie
zdecydował się na żadne rozwiązanie. Na zakończenie rozmowy okazało się, że
kancelarie sądowe, takie jak te, w których K. był na przesłuchaniu, znajdują
się w prawie każdym domu.
Nieco
później Józef poznał kupca Blocka, którego proces trwał już od pięciu lat. Aby
mieć lepszą kontrolę nad trwającym procesem, kupiec wynajął kilku różnych adwokatów,
w których mieszkaniach spędzał dużo czasu nie chcąc przegapić jakiegoś ważnego
dla swojej sprawy momentu. Siłą rzeczy zmuszony został do ograniczenia własnej
działalności osobistej, aby móc pełniej poświęcić się procesowi, który przez
pięć lat nie posunął się do przodu ani o krok. Przesłuchiwania zdawały się nie
mieć końca, zaś o rozprawie głównej nie było słychać. Było to zatem klasyczne przewleczenie
według klasyfikacji Titorellego. Istotną informacją jest to, że na korzyść kupca
działał fakt, że był on gorliwym oskarżonym, a taką postawę bardzo cenili sobie
sędziowie.
Książka
kończy się sceną egzekucji Józefa K., który do końca nie poznał stawianych mu
zarzutów. W „Procesie” karą dla człowieka jest już sama informacja o oskarżeniu i aresztowaniu, choć przecież zewnętrzne okoliczności niemal nie
zmieniają się. A mimo to jednak jego tryb życia zmienił się całkowicie, od pierwszego
dnia sytuacja go dręczy; związane z tajemniczym oskarżeniem brzemię psychiczne
jest nie do zniesienia. Sytuację pogarszał fakt, że nie istniała możliwość obrony
czy odwołania, ponieważ po pierwsze K. był niewinny, a po drugie nie poznał
zarzutów, jakie przeciwko niemu wytoczono. Złe samopoczucie psychiczne zaczęło wkrótce
odbijać się niekorzystnie na obowiązkach służbowych, które zaczął zaniedbywać. Dla
K., podobnie jak dla Blocka, najważniejsza stała się jego sprawa w sądzie, która
pochłaniała wszystkie jego myśli. Proces wysunął się w jego życiu na pierwszy
plan, przysłaniając wszystko inne. Oskarżonemu jednym nieskomplikowanym ruchem
odbiera się wszystko, co najważniejsze: wolność, godność, człowieczeństwo.
Kara
jest dozowana, sadystycznie wsączana kropla po kropli w umysł oskarżonego.
Dotyka znienacka przypadkową, niewinną osobę (Józef K. to everyman, Jedermann,
celowo przedstawiony przez Kafkę w sposób bezosobowy). Czytelnik chcąc nie
chcąc zadaje sobie pytanie „czy ja nie będę następny?” Czy kary da się uniknąć?
Inaczej: czy da się uniknąć oskarżenia, bo to ono jest równoznaczne z wyrokiem?
I czy przejście na stronę sądu (aparatu władzy) może mnie uchronić? Niestety
odpowiedzi, jakie daje lektura książki (funkcjonariusze sądowi karani są
chłostą), jak i ogólnie rzecz biorąc historia Europy XX wieku, nie nastrajają
optymistycznie.
Opisana
w powieści sytuacja niczym z koszmarnego snu jest parabolą systemu
totalitarnego. W stalinowskim Związku Radzieckim czy nazistowskich Niemczech taki
sposób działania aparatu państwowego, posługującego się na co dzień terrorem,
był raczej normą niż marginesem. Nie podejmując w tym miejscu rozważań na temat
wydarzeń za naszą wschodnią granicą należy powtórzyć: „Niemcy Niemcom zgotowali
ten los”. Społeczeństwo niemieckie jest odpowiedzialne za oddanie władzy w ręce
nazistów (wina zbiorowa), natomiast poszczególni członkowie nazistowskiego
aparatu strachu i przemocy odpowiedzialni są za puszczenie w ruch spirali
przemocy, rozpętanie wojny i bestialstwa, jakie w jej czasie się wydarzyły, a
także za dalsze tego wszystkiego konsekwencje: powojenne wypędzenia Niemców.
Wypędzenia ludności niemieckiej z terytoriów
przyznanych w Poczdamie Polsce
i Czechom nie były karą (w sensie kary za winy kryminalne), choć w
mikrokosmosie człowieka, którego to właśnie spotkało, takie przekonanie było
odczuwane bardzo dotkliwie. Nie były też w intencji przywódców zwycięskich
państw aktem sprawiedliwości dziejowej, choć taki wydźwięk mogły mieć w
świadomości popularnej. Wysiedlenia nie były karą za winy Niemców, nie wyrażały
alianckiego nacjonalizmu. Dotyczyły one politycznej odpowiedzialności za
wywołaną wojnę. Nie wydawało się wówczas, by dla zmiany granic i wysiedleń
istniała jakaś lepsza alternatywa. Czy zmiana granic Niemiec, wysiedlenia, a
także procesy norymberskie traktować jako odwet i bezprawie czy też raczej jako
część trudnego procesu rozliczania wojny i tworzenia nowej konstelacji
geopolitycznej?
Kategoria politycznej odpowiedzialności nie zna
podziału na winnych i niewinnych i obejmuje w historycznym znaczeniu także
następne pokolenia. Naród dzieli losy swego państwa, zarówno w czasie pokoju,
jak i wojny. Jaka była wina Polaków, a także i Rosjan, w czasach zbrodniczego
systemu komunistycznego? Mimo to dzielili oni losy swych państw, a następne
pokolenia ponoszą konsekwencje tego ustroju. Po przegranej wojnie cierpi też
ludność agresora, którego kraj jest zniszczony i płaci reparacje, na co pracują
zarówno winni, jak i niewinni zbrodni.
Rozpoczęcie wojny przez Niemcy było początkiem końca
pewnej epoki, wydarzeniem o skutkach nieodwracalnych. Wysiedlenia Niemców
objęły siłą rzeczy winnych i niewinnych przestępstw kryminalnych. Ta polityczna
odpowiedzialność wynikła jednak nie tylko z decyzji mocarstw. Była ona również pośrednio
skutkiem polityki niemieckiej i klimatu w Niemczech (np. antyslawizmu lub
antysemityzmu). Prześladowanie Żydów lub przeciwników Hitlera miało już miejsce
przed wojną, a wielu Niemców przymykało na to oczy. Popełnione zbrodnie wojenne
nie były dziełem tylko Hitlera i jego grupy, dokonywali ich bowiem zwykli
Niemcy, choć nie wszyscy z przekonaniem. Istniejące przyzwolenie wynikało m.in. z przekonania o roli
Herrenvolku. Tolerowano więc dość powszechnie prześladowania Żydów, pracę
niewolniczą, pozbawianie ludności wielu okupowanych krajów dostępu do szkół lub
wymazywanie Polski z grona narodów kulturalnych. Nie trzeba brać osobiście
udziału w pogromach lub innych zbrodniach, by ponosić historyczną lub
polityczną współodpowiedzialność za te zdarzenie.
Wysiedleni Niemcy, podobnie jak mieszkańcy
bombardowanych miast niemieckich lub ranni żołnierze, byli ofiarami wojny.
Różnice poglądów między wieloma Polakami i Niemcami odnoszą się jednak właśnie do pojęcia ofiary. Z polskiej perspektywy
ofiary nie są sobie pod każdym względem równe, spoglądamy na nie bowiem w
kontekście przyczyny krzywd, kary (w indywidualnym wymiarze) lub odpowiedzialności
(w wymiarze grupowym).
Karę wymierzać może Bóg, siły nadprzyrodzone lub też
wspólnota ludzka, w której ramach powołane do tego są specjalne instytucje,
uprawomocnione autorytetem sądowniczym, a w niektórych przypadkach także
poszczególni ludzie. Kara w swoim podstawowym wymiarze nie jest zemstą, lecz
działaniem zmierzającym do usunięcia zła, tak z życia poszczególnych ludzi, jak
i z całej wspólnoty.
5. Wybaczenie
Po lekturze tekstu Karla Jaspersa zaczynam zastanawiać
się, czy przebaczenie win hitlerowskich jest możliwe. Niemiecki pisarz
żydowskiego pochodzenia Ralf Giordano, który przeżył holokaust uważa, że zaleczenie
ran możliwe jest wyłącznie poprzez wzajemne zrozumienie i współczucie. Inaczej sądzi
Marek Edelman, ostatni dowódca powstania w getcie warszawskim, który po swoich
przeżyciach nie widzi żadnej możliwości wybaczenia czy choćby podjęcia dialogu
z Niemcami.
By lepiej poznać poglądy tej legendarnej postaci warto
przytoczyć obszerniejszy fragment wywiadu, jakiego udzielił „Tygodnikowi
Powszechnemu”, opublikowanego 17 sierpnia 2003 r.:
"– Otóż właśnie: może zmiana postawy
pokolenia ’68 wynika z faktu, że Niemcy po prostu nie chcą już bić się w piersi
za swoich dziadów i ojców? Przez ile pokoleń można pokutować za winy przodków?
– Nie chodzi o pokutę: oni mają obowiązek zapłacić za te winy! Nie jedno, drugie czy trzecie pokolenie – ale tyle pokoleń, aż z niemieckiej mentalności znikną tęsknoty
o narodzie panów.
– Tu i tam ginęli ludzie... Obok pomnika wypędzonych będzie pomnik ofiar Holokaustu. Ale może dla młodych nie będzie to świadectwo zrównywania ofiar – czego obawiają się przeciwnicy Centrum – lecz wyraz wspólnej tragedii?
– Tyle że te tragedie są nieporównywalne. Pewnie: wypędzenie jest dramatem dla tych, którzy są wypędzani. Ale wypędzenie Niemców nie zmieniło mentalności ludzkości,
a Holokaust zmienił. Wypędzenie nie oznacza też zabierania ludziom życia. Tak, miało swoje ofiary. Lecz ofiary bywają wszędzie, nawet w czasie pokoju. Choćby w wypadkach drogowych. Przy wypędzeniu śmierć następowała w wyniku wypadków. Holokaust zakładał śmierć. Więc bez przesady: Holokaust i wypędzenie to dwa różne wymiary.
To za taką politykę – m.in. za popieranie
Hitlera – Niemcy zapłacili tzw. wypędzeniem.
– Czy po wojnie mogło nie dojść do wysiedleń? Czy dało się inaczej rozwiązać problem ludności niemieckiej żyjącej na terenie krajów okupowanych dotąd przez III Rzeszę?
– (…) Trzeba też pamiętać o psychologii społecznej: powszechnej nienawiści do Niemców. A nie była to nienawiść niezasłużona. Tak wśród Polaków, jak Żydów. Nie mówię nawet o zemście za zabitych. Ale bywało, że Niemiec, żaden gestapowiec, ale wojskowy, elegancki oficer w białych rękawiczkach, widząc na ulicy człowieka z opaską
z Gwiazdą Dawida, dawał mu po twarzy. Za nic. Czy to nie było poniżenie?
– Czy po wojnie mogło nie dojść do wysiedleń? Czy dało się inaczej rozwiązać problem ludności niemieckiej żyjącej na terenie krajów okupowanych dotąd przez III Rzeszę?
– (…) Trzeba też pamiętać o psychologii społecznej: powszechnej nienawiści do Niemców. A nie była to nienawiść niezasłużona. Tak wśród Polaków, jak Żydów. Nie mówię nawet o zemście za zabitych. Ale bywało, że Niemiec, żaden gestapowiec, ale wojskowy, elegancki oficer w białych rękawiczkach, widząc na ulicy człowieka z opaską
z Gwiazdą Dawida, dawał mu po twarzy. Za nic. Czy to nie było poniżenie?
– Pan po wojnie sugerował, że państwo żydowskie nie powinno być tworzone
w Izraelu, ale w kolebce hitleryzmu, czyli w Bawarii. Nawet gdyby trzeba było wypędzić stamtąd Niemców.
– Tak. Mówiłem, że Bawaria ma lepszy klimat niż Izrael. A przy okazji Niemcy mogliby
w ten sposób odpokutować winy wobec Żydów.
– A nie byłaby to – używając dzisiejszej terminologii – czystka etniczna? Pan protestował przeciwko czystkom w Bośni. Ale czy wypędzenie Niemców po wojnie nie miało podobnego charakteru?
– Niemcy zostali wypędzeni, bo przegrali wojnę. Na dodatek była to wojna totalna –
z ludnością cywilną. Jeśli w Powstaniu Warszawskim, w którym walczyło 20-30 tys. żołnierzy podziemia, zginęło 200 tys. cywili – to przeciwko komu Niemcy prowadzili wojnę?
(…) Niemcy – ze swoją
przeszłością – nie są normalnymi ludźmi. Jak się ma taką przeszłość, nie można
być normalnym. Ja ze swoją przeszłością i pamięcią też nie jestem normalny –
tyle że ja mam przeszłość antyniemiecką. Muszę ją mieć. Nie chcę się mścić, nic
do nich nie mam. Nie chcę tylko, żeby oni byli kreowani na ofiary. Bo wtedy ja
musiałbym uznać się za kata. A jest odwrotnie: to oni są moim katem. Na tej
samej zasadzie budowa Centrum Wypędzonych byłaby antypolska: oznaczałaby, że to
Polacy zrobili im krzywdę przez wypędzenie. Tak samo skierowana by była
przeciwko wszystkim innym narodom, które były ofiarami wojny.
Bo to Polacy i inne podbite narody byli ofiarami. Ja byłem pięć lat pod okupacją. Mówią: byli Niemcy źli i dobrzy. Ale dlaczego nie miałem wtedy szczęścia spotkać tego dobrego?
– Żadnego?
– Żadnego. Nie miałem szczęścia spotkać ani jednego dobrego Niemca. Tylko takich, co bili mnie po mordzie.
Tak, szkoda mi dziewczyny, która z małym dzieckiem zginęła podczas wypędzenia. Ale nie mam żadnej litości dla narodu niemieckiego. Bo to on wyniósł Hitlera do władzy. To społeczeństwo niemieckie przez pięć lat żyło z okupowanej Europy: żyło ze mnie i z moich przyjaciół, bo mnie dawali dwa deko chleba dziennie, a Niemcy jedli do woli. Dlatego tak ważne jest, by dalej musieli pokutować. Niech długo, długo płaczą – może wtedy dojdzie do ich świadomości, że byli katem dla Europy. Gdyby w efekcie zbudowania pomnika wypędzonym miał zapanować pogląd, że Niemcy zostali przez tę wojnę pokrzywdzeni, byłaby to klęska. Znaczyłoby to też, że oni mogą szukać odwetu.
A my wiemy, co to znaczy.
– Może oni tylko chcą respektu dla własnej pamięci... Wypędzenie to część historii ich narodu.
– Jakiej własnej pamięci! Czy im się taka straszna krzywda stała? Stracili domy? Tak, ale Żydzi stracili i domy, i wszystkich bliskich. Wypędzenie jest cierpieniem, ale jest wiele cierpień na świecie – człowiek chory też cierpi, a nikt mu nie stawia pomników.
Przestańcie się litować nad Niemcami, bo im się krzywda nie dzieje.
(…)
– Pan nawet nie próbuje wejść w ich kalosze...
Nie mam powodu, by wchodzić w kalosze kata. Nie mogę wejść w ich mentalność, bo oni byli zadowoleni, kiedy mnie zabijali. Tylko Pan Bóg jest tak sprawiedliwy, że opłakuje nawet kata. Ja nie jestem Panem Bogiem."
Fryderyk Nietzsche (choć być może
zestawienie tych dwóch nazwisk może wydać się komuś szokujące) napisał w
książce „Poza dobrem i złem” takie oto, głęboko zapadające w pamięć, zdanie: „Gdy
długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także i w ciebie”. Osoby, które przeżyły to, co M. Edelman, zbyt długo spoglądały w
bezdeń hitlerowskiego bestialstwa, by ta bezdeń nie spojrzała także i w nie.
Wypowiedzi, które znalazły się w tym wywiadzie, spotkały
się z dość ostrą krytyką i sprzeciwem czytelników gazety, zarzucających
Edelmanowi szerzenie nienawiści i brak ewangelicznej zdolności do wybaczania. Jako
przykład zacytuję list autorstwa Małgorzaty Zaręby-Wilke: „Jestem studentką
Wolnego Uniwersytetu w Berlinie (FU-Berlin).
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam wywiad z panem Markiem Edelmanem. Jego
wypowiedzi przeraziły mnie. Mogę zrozumieć, że jest przeciwnikiem budowy Centrum
Wypędzonych w Berlinie. Wiem, ile pan Edelman przeszedł. Rozumiem też, że nie
może zapomnieć i przebaczyć Niemcom, od których doznał tyle krzywd. Mimo to mam
problem z jego sposobem myślenia i argumentowania. Nie rozumiem, dlaczego
próbuje różnicować większą i mniejszą ludzką krzywdę. Zadawanie ludziom krzywdy
nie może być przecież usprawiedliwiane tym, że samemu doznało się większej!
Jego wypowiedź, komentująca zatopienie na Bałtyku statku z tysiącami
niemieckich uciekinierów jest przerażająca: »Przykre, że zginęły wtedy kobiety,
dzieci. Ale zwracam uwagę, że Niemcy w czasie II wojny światowej zatopili niejeden
statek z cywilami«. Co pan Edelman chce przez to powiedzieć? Że Niemcy nie mają
prawa odczuwać bólu, cierpienia i żałoby? I to tylko dlatego, że byli
narodem-katem? W tym narodzie były też ofiary! Podobnie jak Polacy czy Żydzi
nie byli tylko ofiarami! Malowanie biało-czarną farbą zubaża obraz świata.
Pan Edelman mówi, że nic do Niemców nie ma i że ich
nie nienawidzi, ale to właśnie nienawiść promieniuje z jego wypowiedzi. Nawet
to jednak jestem w stanie zrozumieć po tym wszystkim, co przeszedł. Problem
polega na tym, że on nienawidzi nie tylko Niemców, którzy go skrzywdzili, lecz
wszystkich Niemców. Pan Edelman nie mówi przecież w czasie przeszłym, tylko
teraźniejszym! Na pytanie: »Przez ile pokoleń można pokutować za winy
przodków?«, odpowiada: »Nie chodzi o pokutę: oni mają obowiązek zapłacić za te
winy! Nie jedno, drugie czy trzecie pokolenie – ale tyle pokoleń, aż z niemieckiej mentalności znikną tęsknoty o narodzie panów«. Tego typu
wypowiedzi (a jest ich w tym wywiadzie cała masa) przerażają mnie. Jestem całym
sercem Polką, wiele podróżuję, a od 10 lat mieszkam w Berlinie. Też uważam, że
nie wolno nam zapomnieć historii, ale zarzucenie Niemcom »tęsknot o narodzie
panów«, jest dla mnie absurdem! Nie znam w Europie narodu, który myśli bardziej
po europejsku niż Niemcy. Między innymi dlatego, że wyciągnęli wnioski z
własnej historii”.
Te dwa teksty ilustrują zależność, o której już
wspominałem: ludzie, którzy przeżyli piekło wojny, trudno zapominają i
wybaczają; niektórzy nie potrafią tego w ogóle. Zupełnie inny jest już stosunek
następnych pokoleń. Im łatwiej jest wybaczać, ponieważ wybaczają nie swoje
krzywdy.
Pośrednie niejako stanowisko pomiędzy Ralfem Giordano
a Markiem Edelmanem zajął Tadeusz J. Szuba, autor listu opublikowanego w
„Rzeczpospolitej” z ósmego listopada 2003 r.: „(...) Mnie, Polaka z wymordowaną
przez Niemców rodziną, z wymordowanymi plutonami kolegów, interesuje tylko jedno: by potomkowie bestii
(bestie już przeważnie nie żyją) nie podnosili głowy.
Nie otrzymałem i nie domagam się żadnych reparacji na
wzór reparacji płaconych w RFN »wypędzonym«. Przeżyłem. Nie dochodzę
sprawiedliwości. »Wybaczam i proszę o wybaczenie«. Szczerze pragnę dla moich
dzieci i wnuków dobrych stosunków z Niemcami. Ale ciągoty niemieckie do umuzealniania cierpień »wypędzonych«
odczytuję jako zalążek odradzania się niemieckiej buty, niemieckiej filozofii
Herrenvolku, czego owijać w bawełnę nie należy, czemu głośno trzeba się
sprzeciwić. Jak śmie Erika Steinbach odrywać los »wysiedlonych« Niemców od
losów narodów Europy, w tym Polski i Żydów, zgotowanego przez jej ojców,
stryjów w hurranacjonalistycznym amoku podboju świata? To są losy złączone
razem na wieki.
Wysiedlenie Niemców z Polski (tych, którzy sami nie
uciekli, bo mogli się obawiać krwawej zemsty), przeprowadzone w warunkach dość
prymitywnych, ale nie bestialskich, było wykonaniem międzynarodowego wyroku
zwycięzców koalicji antyhitlerowskiej. Niemcom wysiedlonym było źle. Każdy
normalny człowiek to rozumie. Ale stawianie im pomnika byłoby deptaniem
najprostszych zasad logiki i sprawiedliwości. O nieszczęściu wysiedlonych można
mówić sprawiedliwie tylko w zestawieniu z milionami torturowanych, rozstrzeliwanych
i gazowanych ofiar Niemiec hitlerowskich. A nie beatyfikować w oderwaniu, jako
podmioty rzekomego braku poszanowania praw człowieka.
Arogantom niemieckim w rodzaju Eriki Steinbach podnosi
się głowa wskutek tego, że Niemcy są bogate, a Polska biedna, że Niemcy mają
samochody, a Polacy kradną samochody. Ta przykra rzeczywistość niech będzie
podstawą nie do zadzierania przez Niemców nosa, ale do bicia się w piersi.
Przecież Polska legła w gruzach w 1939 r. dzięki Niemcom i była przez nich pięć
lat torturowana. Dzięki Niemcom wybuchł konflikt światowy, w którego
następstwie Polska dostała się pod rządy sowieckie na dwa pokolenia. W tym
czasie nie mogła się normalnie rozwijać, a Republika Federalna Niemiec - mogła.
No i się rozwinęła. Porównania dzisiejszej Polski i Niemiec są niekorzystne dla
nas w wielkim stopniu z winy Niemców. Niech więc Erika Steinbach choć milczy, a
nie wznieca krucjaty z szyldem praw człowieka, a treścią antypolską. (...)”. Trudno
takiego stanowiska nie rozumieć. Głosy mówiące o Niemcach „niech cierpią i
siedzą cicho” będą rozbrzmiewać, dopóki żyło będzie pokolenie pamiętające czas
wojny. Dla niego rachunki krzywd nie mogą już nigdy zostać wyrównane.
Inne spojrzenie jest jednak możliwe, czego dowodzi
wypowiedź Stanisława Wodyńskiego, opublikowana w „Rzeczpospolitej” 27 września
2003 r.: „Mówiąc szczerze, zastanawiam się nad pewnością przedstawicieli
protestujących [przeciwko utworzeniu w Berlinie Centrum przeciwko Wypędzeniom – PT] środowisk, którzy wygłaszają opinie tak kategorycznie. Ja mam spory kłopot
z określeniem swego stanowiska w tej dyskusji, a wynika to z mojego zaangażowania w budowanie z Ukraińcami relacji, których
głównym celem jest utrwalenie pamięci o polskiej obecności na Kresach
Wschodnich II RP. Nasze działania motywowane są tą samą nostalgią, która
gromadzi Niemców wypędzonych ze Śląska i Prus Wschodnich w organizacjach
lokalnych ziomkostw czy Związku Wypędzonych.
Byłbym ostrożniejszy w doszukiwaniu się celów
politycznych w zamiarach uwiecznienia obiektywnej krzywdy, jaką było wypędzenie
milionów ludzi z ich ziemi rodzinnej, z Heimatu. Jestem również dotknięty
traumą wypędzenia, wyrastałem w atmosferze, w której długo wszystko było odnoszone do przejść i okoliczności
towarzyszących wysiedleniu. To doświadczenie pomaga mi zrozumieć innych.
Zaowocowało również moimi, jako pracownika samorządu, działaniami na rzecz
zbudowania partnerskich relacji z Kreislandem Holzminden, położonym w Dolnej
Saksonii, w którym jeszcze żyją dawni mieszkańcy powiatu głubczyckiego.
Na 10 października br. w Głubczycach wyznaczyliśmy
sobie z Niemcami termin podpisania umowy partnerskiej. Na życzenie strony
niemieckiej w jej tekście używa się obok obecnej nazwy powiatu jego nazwy
przedwojennej. I nikogo to nie ruszyło! Natomiast wiele osób przybyłych z
Polski 28 sierpnia do Mariampola na Ukrainie było wzruszonych tym, że tamtejszy
samorząd przywrócił historyczną nazwę Mariampol tej, położonej nad Dniestrem
małej miejscowości”.
W podobnym tonie wypowiedział się inny czytelnik
„Rzeczpospolitej”, Michał Kirpluk w liście opublikowanym w numerze z 23
września 2003: „To, co nas razi u Niemców, tolerujemy i lekceważymy u siebie. Nie jest to dobra metoda na
budowanie uznania na świecie dla racji Polski i Polaków.
Polacy chcieliby, żeby Niemcy uszanowali uwarunkowane
historycznie uzasadnione lęki i kompleksy Polaków. Dajmy im przykład szanując
te same uczucia u wschodnich sąsiadów. Będzie to dowodem na to, że dojrzewamy jako naród i
traktujemy temat po europejsku, a nie zaściankowo”. Być może więc wszystko
zależy po prostu od empatii, naszej zdolności spojrzenia na rzeczywistość z
perspektywy innych ludzi, wczucia się w ich sytuację. Niestety chwilami odnosi
się wrażenie, że Polacy i Niemcy zamiast dialogu toczą raczej jałowy „podwójny
monolog”.
Cytowane powyżej listy są bardzo poważnymi głosami
mówiącymi, że Polacy powinni gruntownie przemyśleć swój stosunek do sąsiadów,
zarówno zachodnich, jak i wschodnich. Nie należy stosować „podwójnej miarki”,
relatywizować winy i myśleć schematami. Należy wreszcie dostrzec, że nie
zawsze, nie w każdej sytuacji jesteśmy ofiarami i wcale nie trzeba długo
szukać, ani tym bardziej układać spisków, by wskazać nam nasze winy. Uznanie
własnych przewin jest kolejnym warunkiem sine
qua non porozumienia i wybaczenia.
Zupełnie inną perspektywę widzenia problemu
zaproponował krytyk literacki, historyk i prozaik Stefan Chwin w tekście
opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” 28 września 2003 r. („Szczęście
wypędzonych”). Chwin sam o sobie mówi, że jest dzieckiem wypędzonych – matka
uciekała ze spalonej przez Niemców Warszawy, ojciec zaś z zajętego przez Rosjan
Wilna. Dziś proponuje on, by zacząć mówić także o pozytywnych (!) aspektach wypędzeń. Przy całym złu, jakie ze sobą niosły (przesiedlenia, przesiedlenia, deportacje, zsyłki
milionów ludzi, rozpacz, udręczenie, śmierć bliskich, rabunki, choroby,
upokorzenia, utrata majątku, długie lata nostalgii), wypędzenia, jeśli chłodno
zastanowić się nad nimi, miały także korzystne skutki.
Albowiem ojciec autora Hanemanna, przy całej goryczy i tęsknoty
za utraconym Wilnem, uważał za swoje wielkie szczęście to, że udało mu się wydostać z sowieckiej Rosji. I zapewne podobnie
niewielu Niemców tak naprawdę wolałoby spędzić życie w socjalistycznej Polsce, zamiast w Niemczech Zachodnich.
Ale to tylko czubek góry lodowej.
Bo co by się stało, gdyby nie zostali oni wypędzeni, gdyby zdecydowano, że
ludność niemiecka ma po przegranej wojnie pozostać na swoim miejscu? Można
przypuszczać, że parę miesięcy po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną obozu koncentracyjnego
Auschwitz na „terenach poniemieckich” mogłoby dojść do samosądów takich jak na
przykład te, które zdarzyły się w latach dziewięćdziesiątych w Kosowie. Z
psychologicznego punktu widzenia jest to nawet bardziej niż prawdopodobne.
Dowodzą tego już same nieprawości popełniane w czasie wypędzeń, a także
nienawiść, jaką dziś jeszcze, po sześćdziesięciu latach od zakończenia wojny,
żywią do wszystkich Niemców ci, którzy piekło wojny przeżyli (vide M. Edelman).
Mogłaby też wchodzić w grę groźba
wypędzenie milionów Niemców z Pomorza
i Śląska nie za Odrę, lecz dokładnie w przeciwną stronę, na ośnieżone równiny
za Uralem. Zresztą podobny los spotkał wielu niemieckich jeńców wojennych,
którzy z Rosji nie wrócili nigdy, ale jakoś o tym dzisiaj się w Niemczech nie
słyszy.
Stefan Chwin wspomina także pewne
wydarzenie z lat czterdziestych: rozmowę swego ojca z oficerem Armii Czerwonej.
Pochodził on z małej wioski pod Leningradem. Niemcy wymordowali całą jego rodzinę:
dwoje dzieci, żonę i starą matkę. Wszystkich zamknęli w starej chałupie razem z
innymi mieszkańcami wioski i spalili żywcem. Obarczony tak przytłaczającym
bagażem psychicznym oficer ten miał własny pogląd, jak należy rozwiązać „kwestię
niemiecką” po wojnie, rozważając trzy możliwości.
Pierwszą z nich była sterylizacja
wszystkich Niemców, jakim udało się przeżyć wojnę, łącznie z niemowlętami, tak
by naród niemiecki wymarł w sposób naturalny. Druga możliwość była bardziej
malownicza. Pod Berlinem, na przykład w Poczdamie, należy zbudować w skali jeden
do jednego dokładną kopię obozu koncentracyjnego Auschwitz, z rampami kolejowymi, komorami gazowymi i krematoriami, potem wagonami
bydlęcymi zwieźć tam z całych Niemiec wszystkich Niemców i wytruć ich gazem
Cyklon B, zaczynając od mieszkańców Berlina, tak żeby na kuli ziemskiej do końca
świata nie został nawet jeden żywy Niemiec. Trzecią było wreszcie wywiezienie
całego narodu niemieckiego na Syberię.
Jak dalej pisze Chwin, „ktoś, kto
mówi dzisiaj o wypędzeniach, zapominając o tym psychologicznym kontekście,
lewituje jak półprzytomny ponad rzeczywistością historyczną. Niemcy, którzy
domagają się zbudowania Centrum przeciw Wypędzeniom, powinni przeczytać sobie
choćby jeden raz wstrząsające wiersze monachijskie Borowskiego, które swoim
tonem, niestety, w paru miejscach przypominają pomysły sowieckiego oficera.
Ludziom oszalałym z bólu po masakrze, jaką Niemcy zgotowali światu,
przychodziły do głowy idee najstraszniejsze. Relacje z obozów i więzień, w których trzymano Niemców po wojnie w Polsce, bywają przerażające i można się
czasem dziwić, jakim to cudem zmasakrowane narody nie dokonały na Niemcach
prawdziwie masowego odwetu”.
Czy zatem masowe deportacje
ludności niemieckiej po zakończeniu drugiej wojny światowej miały jakieś dobre
strony? Tak, z tego punktu widzenia, o jakim tutaj mówimy, był to dla nich
prawdziwy wygrany los na loterii życia.
Rzeczywistość, także i ta
dotycząca wypędzeń, nigdy nie jest tylko czarno-biała. Kto nie dostrzega
tysięcy odcieni szarości, rozciągających się pomiędzy skrajami spektrum, jest
po prostu ślepcem. Istnieją więc różne płaszczyzny porozumienia. Stosunki
polsko-niemieckie układały się do roku 2006 dobrze tylko w sferze
deklaratywnej, na najwyższych szczeblach oficjalnych. Po obu stronach mamy wiele
rozsądnych osób, które pracowały nad zbudowaniem wzajemnego porozumienia.
Natomiast w szerokim kontekście społeczeństw nie wygląda to już tak dobrze.
Stosunki zdominowane są przez niezrozumienie, przez jałowe emocjonalne
dyskusje, przerzucanie sobie piłeczki, wzajemne oskarżenia (o rewanżyzm i
rewizjonizm), przez grupy ekstremistów i dyskusje nad Centrum przeciwko Wypędzeniom
i Pruskim Powiernictwem.
Bogini pojednania, jeśli istnieje, chadza czasem
dziwnymi drogami. Demonizowany w Polsce Ludowej, nieżyjący już Herbert Czaja
apelował przed dziesięcioleciem do swoich rodaków: „Nie możemy spychać na
margines tego, ze nasi sąsiedzi padli ofiarą najcięższych zbrodni, które
popełnili Niemcy”. Inny „czarny charakter” PRL, Herbert Hupka, został przez
swoje rodzinne miasto Racibórz odznaczony za zasługi dla polsko-niemieckiego
porozumienia. Twierdzi się nawet, że odbywający nostalgiczne podróże do
ojczyzny na wschód od Odry i Nysy Niemcy stali się konstruktywną siłą w dialogu
polsko-niemieckim.
W zrywaniu dialogu polsko-niemieckiego sporo winy leży
po stornie Eriki Steinbach. Często kiedy mówi ona o ofiarach drugiej wojny – to
są to Niemcy; kiedy o ludobójstwie – chodzi o Niemców z Jugosławii; obozy śmierci – to chodzi o
Polskę; zbrodnie wojenne – to narodowi socjaliści niewiadomej przynależności
państwowej albo bliżej niezidentyfikowana postać Hitlera. Niemcy, owszem, mają
związek z wojną, ale jako ofiary wypędzenia i mordów. Obraz cierpień związany z
wojną ukazywany w ten sposób tworzy nie tylko pole do kreowania fałszywej
świadomości, ale sprawia, że znika sama istota rzeczy.
Z drugiej jednak strony czasem na niekorzyść E.
Steinbach interpretuje się pewne skróty myślowe, których stosowanie wymusza
forma publikacji prasowej. W artykule liczącym kilka tysięcy słów nie sposób
zawrzeć wszelkich informacji, doprecyzować swojego stanowiska, wyjaśnić
wszelkie niuanse i rozwiać każdą wątpliwość. Tymczasem polscy komentatorzy
zdają się tylko czyhać na takie niefortunne wypowiedzi i o tym aspekcie również
warto pamiętać.
Stwierdzenie, iż czas goi rany jest już banałem. Jeśli
jednak mówimy
o wybaczaniu, to właśnie czas jest czynnikiem decydującym. Pomiędzy winą a wybaczeniem upłynąć musi odpowiedni okres czasu; tym dłuższy, im większa był
wina. Niekiedy jednak, w perspektywie życia jednego człowieka, nawet czas nie
jest w stanie ukoić bólu. Wtedy wybaczyć mogą dopiero następne pokolenia.
Bowiem są winy, które niezwykle trudno jest wybaczyć i których bez wątpienia
nie wolno nigdy zapomnieć. Istnieje wiele ich świadectw, by wymienić tu choćby
„Medaliony” Zofii Nałkowskiej. Ta wstrząsająca książka, utrzymana w konwencji
reportażu, przekazu bezosobowego, nie ocenia, nie wzywa do zemsty czy karania
winnych. Czytelnik otrzymuje tu nagie fakty, bez komentarza, moralizatorstwa, i
ten zabieg autorki sprawił, że jest to dokument tak przejmujący. Wszelkie
dodatki osobiste mogłyby tylko osłabić ich wymowę.
Drugim przykładem, który można by
tutaj wskazać, jest opracowany przez Władysława Bartoszewskiego i Zofię
Lewinównę zbiór dokumentów wydany pod tytułem „Ten jest z ojczyzny mojej”. Tytuł
ten jest cytatem z wiersza Antoniego Słonimskiego: „Ten jest z ojczyzny mojej,
kto – gdy przychodzi chwila próby – identyfikuje się z ofiarami”. Nie jest to już – jak „Medaliony” – książka literacka, lecz pierwsza
w naszym piśmiennictwie tak obszerna publikacja dokumentarna o pomocy
udzielanej w latach okupacji przez społeczeństwo polskie prześladowanym Żydom i
osobom narodowości lub pochodzenia żydowskiego. Zawiera przeszło 200
autentycznych relacji i wspomnień, głównie pisanych przez Żydów, oraz około 100
dokumentów.
Jednym z pierwszych pytań nasuwających się po lekturze
każdej z tych książek jest: Czy jest w ludzkiej mocy wybaczyć takie winy? W
odpowiedzi ma się ochotę powtórzyć za Markiem Edelmanem: Nie jestem Panem
Bogiem.
Istnieją inne jeszcze winy, winy, które trudno
wybaczyć i których sprawców wyjątkowo tylko spotyka zasłużona kara. Są to
występki dziejące się w zaciszu domowym, „małe zbrodnie rodzinne”, by
sparafrazować tytuł sztuki Erica-Emmanuela Schmitta. Trudno wybaczyć, bowiem
przemoc fizyczna i psychiczna wobec dzieci, ich maltretowanie czy molestowanie
jest postępkiem wyjątkowo ohydnym. A dręczone dzieci rzadko zaczynają mówić o
swoich cierpieniach… Czasem milczenie przerywają dopiero po latach, jak Wayne
Theodore („Rodzina Theodore. Opowieść o odwadze, przetrwaniu i nadziei”, Warszawa 2004). We wstępie do swojej książki pisze on: „Byłem
maltretowanym dzieckiem. W wieku czterdziestu czterech lat mogę wreszcie o tym
opowiedzieć bez zaciskania zębów. Mogę o tym mówić bez opuszczania głowy w
poczuciu bezbrzeżnego wstydu.
W rodzinie, w której wyrastałem, było dwanaścioro
dzieci. Matka zawsze gdzieś znikała, gdy tylko była w kolejnej ciąży, a
psychotyczny ojciec był przejęty jedną myślą – jak trzymać ją i nas, dzieci, w
ryzach. Rosłem na wyspie, zamienionej w fortecę, odżywiając się czymś, co nie
nadawało się do jedzenia dla człowieka, z rodzeństwem, szpiegującym jedno
drugiego po to, by strzec swej skóry i dostawać trochę przyzwoitsze posiłki.
Gdy jesteś maltretowanym dzieckiem, życie staje się
sekretem. Nie idziesz do szkoły, ponieważ ludzie mogliby zobaczyć, że masz
świeże rany. Udajesz, że wszystko jest w porządku, kłamiesz wszystkim, gdy
zadają pytania. Masz niewielu przyjaciół. Z nikim nie rozmawiasz. Nie ufasz
nikomu. Towarzyszy ci przeświadczenie, że
jesteś nic nie wart”.
Kiedy ojciec katował Wayne’a z byle powodu, jego matka
przyglądała się temu bezczynnie lub też odwracała wzrok udając, że nic nie
widzi. A to, czego doświadczał chłopiec i jego rodzeństwo, to nie było zwykłe
lanie. Ojciec dosłownie katował dzieci, często zostawiając je na granicy
śmierci. Cierpiały one jednak nie tylko fizycznie. Całe ich życie zostało
złamane, odebrano im dzieciństwo i nie dano szansy na naukę, zabawę, rozwój,
normalność. W psychice tak bestialsko traktowanych młodych ludzi, bezbronnych
ofiar nieludzkiej przemocy zachodzą zmiany, których nie sposób naprawić,
zaleczyć, wykorzenić. Agresja rodzi agresję i dzieci brutalnych rodziców
również zachowują się gwałtownie i mają w sobie całe pokłady złości; powielają
ich błędy.
W domu Theodore’ów zwichnięte zostały więzi rodzinne.
Rodzeństwo zostało wytresowane do donoszenia na siebie nawzajem, tak, że żadne
z dzieci nikomu nie mogło zaufać. Za najmniejsze wykroczenie przeciwko regułom
ustalanym arbitralnie przez ojca karą było brutalne lanie. Natomiast donosiciel
przez jeden dzień nie był bity, siadał na specjalnym krześle, dostawał lepszy
posiłek – był przez ojca szczególnie wyróżniany. Dzieciaki natomiast potwornie
potrzebowały miłości i, nie rozumiejąc tego, co dzieje się wokół nich, te
nagrody dla donosiciela interpretowały właśnie jako przejaw ojcowskiej miłości.
Podobny problem spotykamy w autobiograficznej powieści
Wojciecha Kuczoka pod tytułem „Gnój”. Sam autor mówi o niej, że „Gnój od początku pomyślany był jako
powieść antybiograficzna… Zapisałem w niej to wszystko, czego nie pamiętam. To
powrót do mojej ulubionej psychopatologii życia rodzinnego”.
W powieści Kuczoka nie ma już tak krańcowo brutalnej
przemocy fizycznej jak w „Rodzinie Theodore”, niemniej jednak ojciec (nazywany przez autora
konsekwentnie „starym K.”) „ćwiczy” syna skórzanym pejczem. Również i tutaj
przemoc fizyczna i psychiczna wobec rodziny ma na celu całkowite jej sobie podporządkowanie.
Innym wreszcie aspektem tego problemu (winy rodziców
wobec dzieci) jest alkoholizm. Dzieci alkoholików, nawet już po osiągnięciu
dojrzałości, mają niesłychane problemy z własnymi emocjami, z odnalezieniem
równowagi i szczęścia, z ułożeniem sobie własnego życia. Nawet jeśli dziecko nie
jest maltretowane czy molestowane, dysfunkcja alkoholowa rodziny, w której się
wychowało odbiera mu szanse na normalne życie w przyszłości. Również i to
zagadnienie bywało przemilczane; dopiero od niedawna dorosłe dzieci alkoholików
zaczęły mówić głośno o swoich problemach. Wiele takich, często wstrząsających
opowieści znaleźć można w wydanych w Polsce książkach: T. L. Cermak, J. Rutzky, „Czas uzdrowić swoje życie. Przewodnik do pracy nad
sobą”, Warszawa 1998; J. G. Woititz, „Dorosłe dzieci alkoholików”, Warszawa
2000; „Gdzie się podziało moje dzieciństwo. O dorosłych dzieciach alkoholików”,
Kielce 2003; a zwłaszcza na witrynie internetowej „Nieoficjalna strona DDA” (http://www.dda.pl/, zakładka „DDA o sobie”).
Przeraża opisywana zarówno przez W. Theodore’a, jak i
W. Kuczoka, a także przez licznych DDA całkowita obojętność otoczenia wobec
problemu maltretowania dzieci czy dysfunkcjonalności rodziny. Obojętność
dalszej rodziny, sąsiadów, lekarzy, szkoły czy też instytucji państwowych
powołanych do niesienia pomocy socjalnej. To ona pozwala przestępcom unikać
kary. Obojętność jest ogromnym grzechem zarówno jednostek (dzięki czemu
brutalni ojcowie mogą bezkarnie maltretować swoje dzieci), jak i obojętność
milionów „porządnych ludzi”, dzięki której możliwe są rządy zbrodniarzy (jak w
hitlerowskich Niemczech).
Odebrane dzieciństwo kładzie się jak ponury cień na
całym przyszłym, dorosłym już życiu. Niewiele maltretowanych dzieci ma odwagę,
tak jak Wayne Theodore, powiedzieć o tym głośno, nawet po upływie wielu lat.
Pozostaje mieć nadzieję, że niektórym z nich napisana przez niego książka
pomoże uporać się z własnym cierpieniem. Czy jednak potrafią one wybaczyć swoim
rodzicom-oprawcom?
A jednak… czy bez wybaczenia można żyć? Czy nie jest
lepiej dla ofiary, by wybaczyła swemu oprawcy? Czy uraza, chęć odwetu,
rewanżyzm nie są robakami toczącymi duszę ofiary? Odpowiedź na dwa ostatnie
pytania brzmi: tak. Odwet jest czymś, na co nie warto tracić życia. Bez
wątpienia wina kryminalna musi zostać ukarana, wina moralna napiętnowana. Bez
wątpienia o zbrodniach należy pamiętać, by nie dopuścić do ich powtórzenia w
przyszłości. Niemniej jednak dla uzdrowienia życia własnego ofiary, by pozbawić
je goryczy, a także dla dobra następnych pokoleń wybaczenie jest konieczne.
Jedyną drogą, na jakiej można ten cel osiągnąć, jest dialog, choć jego
nawiązanie pomiędzy katem a ofiarą jest bez wątpienia rzeczą niełatwą, bolesną
i wymagającą czasu. Jednakże jedynie dzięki rozmowom można osiągnąć jakiś
poziom porozumienia i wybaczenia.
Jezus Chrystus nauczał, by kochać nawet swych
prześladowców. Jednakże by postępować zgodnie z tymi naukami potrzebne są
specjalne kompetencje psychiczne czy też społeczne. Dla zwykłego śmiertelnika,
nawet będącego dobrym chrześcijaninem, jest to wymóg niesłychanie trudny do
spełnienia. Niemniej jednak warto słuchać księdza Jana Twardowskiego, gdy woła
do nas: „Spieszmy się kochać ludzi…”. Zarówno oprawcy, jak i ich ofiary powinni pielęgnować w swych sercach iskierkę miłości dla drugiego
człowieka. Inaczej ludzkość utonie w morzu nienawiści, krwi i wiecznego odwetu.
Jak bardzo skrzywdzonemu człowiekowi potrzebna jest
rozmowa, dzielenie się własnym bólem choćby dla zachowania równowagi
psychicznej, pokazuje w autobiograficznej powieści „Niezawinione śmierci” Wiliam Wharton. Opisane tu
zostały przeżycia związane z tragiczną śmiercią córki, zięcia i dwóch wnuczek,
którzy zginęli w karambolu spowodowanym wypalaniem traw przy trasie międzystanowej. Autor dzieli
się miłością, smutkiem, gniewem oraz pragnieniem doskonałej sprawiedliwości.
Jest to opowieść o niezawinionej karze i o nieukaranej winie. Wharton długo nie
potrafił poradzić sobie z utratą najbliższych, z dotkliwym poczuciem straty i
niesprawiedliwości świata. Jego sposobem na odzyskanie równowagi psychicznej
było właśnie napisanie tejże książki. Była to jego rozmowa z utraconą córką i z
sobą samym. „Rozmowa” to pozwoliła mu pogodzić się z rzeczywistością. Nie
uleczyła co prawda bólu (winy nie zostały zapomniane), jednak pozwoliła na
powrót do życia, zabliźnienie ran. To książka o życiu pogodzonym za śmiercią, o
duchowej przemianie i pogłębionym rozumieniu naszych codziennych zmagań.
Bibliografia
1.
Adamowicz P., P.Ś., P.JEN., Wezwanie do dialogu, „Rzeczpospolita” 2003.10.30
2.
Bachmann K., Nieunikniona
nacjonalizacja pamięci, „Rzeczpospolita” 2003.07.30
3.
Bachmann K., Piłka
po polskiej stronie, „Rzeczpospolita” 2004.08.19
4.
Bartoszewski W., Przeciw
wybiórczej pamięci, „Rzeczpospolita” 2003.07.15
5.
Bartoszewski W., Lewinówna Z., Ten jest z ojczyzny mojej, Warszawa 2007
6.
Biblia to jest
Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Brytyjskie i Zagraniczne
Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1982
7.
Bingen D., Włodarczyk E., Pamięć bez podziałów, „Rzeczpospolita” 2003.12.31
8.
Bratkowski S., Kim
chcą być Niemcy, „Rzeczpospolita” 2003.08.28
9.
Buras P., Smutna
prawda o braku pojednania, „Rzeczpospolita” 2003.09.26
10.
Cermak T. L., Rutzky J., Czas uzdrowić swoje życie. Przewodnik do pracy nad sobą, Warszawa
1998
11.
Chwin S., Szczęście
wypędzonych, „Tygodnik Powszechny” 2003.09.28
12.
Coetzee J. M., Hańba,
Kraków 2003
13.
Dostojewski F., Zbrodnia
i kara, Warszawa 2000
14.
Fuller B. A. G., Historia
filozofii, t. I-II, Warszawa 1966
15.
Gdzie się
podziało moje dzieciństwo. O dorosłych dzieciach alkoholików, Kielce 2003
16.
Gil R., Politykom
zabrakło gestu Brandta, „Rzeczpospolita” 2004.08.03
17.
Gross J. T., Sąsiedzi.
Historia zagłady żydowskiego miasteczka, Sejny 2000
18.
Haszczyński J., Czy
Polacy są niewrażliwi, „Rzeczpospolita” 2000.06.07
19.
Haszczyński J., Nie
obciążać stosunków z sąsiadami, „Rzeczpospolita” 2000.09.04
20.
Haszczyński J., Różne
wypędzenia, „Rzeczpospolita” 2000.09.21
21.
Haszczyński J., Pankiewicz J., „Na różnych falach”, „Rzeczpospolita” 2003.11.23
22.
Hirsch H., Niemiecki
ból, „Rzeczpospolita” 2003.07.24
23.
Hirsch H., Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w
Polsce 1944-1950, Warszawa 1999
24.
Holzer J., Porozmawiajmy
o historii - Polacy-Niemcy, „Rzeczpospolita” 2003.11.29
25.
Huelle P., Fatalny
labirynt, „Rzeczpospolita” 2002.05.04
26.
Jaspers K., Problem
winy, „Etyka” 17 (1979)
27.
Jendroszczyk P., Azja
nie zaczyna się w Polsce, „Rzeczpospolita” 2004.06.21
28.
Jendroszczyk P., Cel
ten sam, inne metody, „Rzeczpospolita” 2004.03.06
29.
Jendroszczyk P., Ignorancja
po niemiecku, „Rzeczpospolita” 2004.05.12
30.
Jendroszczyk P., Instrumentalizacja
mitu, „Rzeczpospolita” 2004.05.31
31.
Jendroszczyk P., Nie
obawiać się wypędzonych, „Rzeczpospolita” 2004.05.04
32.
Jendroszczyk P., Nieczyste
sumienia Polaków, „Rzeczpospolita” 2003.12.19
33.
Jendroszczyk P.,
Nieodwracalny bieg historii, „Rzeczpospolita” 2004.07.29
34.
Jendroszczyk P., Niezupełnie
te same cele, „Rzeczpospolita” 2004.03.22
35.
Jendroszczyk P., Nowe
oblicze Eriki Steinbach, „Rzeczpospolita” 2004.09.06
36.
Jendroszczyk P., Pamięć
o ofiarach wypędzenia, „Rzeczpospolita” 2003.07.14
37.
Jendroszczyk P., Przełamywanie
tabu, „Rzeczpospolita” 2002.08.17
38.
Kaczyński A., Lepszy
dialog niż konflikt, „Rzeczpospolita” 2002.03.28
39.
Kołakowski L., Etyka
bez kodeksu [w:] Kultura i fetysze.
Eseje, Warszawa 2000
40.
Kopka B., Obozy
pracy w Polsce 1944-1950, Warszawa 2002
41.
Kranz J., Dlaczego
trudno się porozumieć?, „Rzeczpospolita” 2003.12.20
42.
Kranz J., Poza
granicą debaty, „Rzeczpospolita” 2003.07.18
43.
Krasnodębski Z., Polskie
milczenie, „Rzeczpospolita” 2002.06.22
44.
Krasnodębski Z., Więźniowie
przeszłości, „Rzeczpospolita” 2003.10.31
45.
K.T.G., Hupka i
Czaja po latach, „Rzeczpospolita” 2003.10.20
46.
Kuczok W., Gnój,
Warszawa 2004
47.
Łukaszewicz M., Szacunek
dla historii, „Rzeczpospolita” 2003.08.28
48.
Machcewicz P., Pamięć
nie tylko o wypędzonych, „Rzeczpospolita” 2003.08.01
49.
Mickiewicz A., Ballady,
Poznań 1998
50.
Moczarski K., Rozmowy
z katem, Warszawa 1999
51.
MT-O, PAP, Nowy
wizerunek wypędzonych, „Rzeczpospolita” 2004.08.09
52.
Nałkowska Z., Medaliony,
Warszawa 1993
53.
Nie litować się
nad Niemcami. Wywiad z Markiem Edelmanem, „Tygodnik Powszechny”, 2003.08.17
54.
Nieoficjalna strona DDA (http://www.dda.pl/)
55.
Nietzsche F., Poza
dobrem i złem, Warszawa 1983
56.
Pięciak W., Naród
ofiar, „Rzeczpospolita” 2003.08.02
57.
Platon, Gorgiasz.
Menon, Kęty 2002
58.
Platon, Państwo,
Warszawa 2003
59.
Pruszyński J., Czy
powinniśmy przepraszać za wysiedlenie?, „Rzeczpospolita” 2003.10.16
60.
Południk E., Pamięć
ważniejsza od przeprosin, „Rzeczpospolita” 2004.05.18
61.
Russell B., Dzieje
filozofii Zachodu i jej związki z rzeczywistością polityczno-społeczną od
czasów najdawniejszych do dnia dzisiejszego, Warszawa 2000
62.
Schmitt E.-E., Małe
zbrodnie małżeńskie, Kraków 2005
63.
Schröder G., Miejsce
polskiej dumy i niemieckiej hańby, „Rzeczpospolita” 2004.08.03
64.
Semka P., Dzieci
Hupki i coca-coli, „Rzeczpospolita” 2003.09.10
65.
Shakespeare W., Hamlet,
Kraków 1997
66.
Shakespeare W., Makbet,
Kraków 1998
67.
Słowacki J., Balladyna,
Bielsko-Biała 1995
68.
Sofokles, Antygona,
Warszawa 1998
69.
Sokołowski J., Odwetowcy
czy ofiary historii?, „Rzeczpospolita” 2003.09.20
70.
Steinbach E., Prawo
Niemców do pamięci, „Rzeczpospolita” 2003.08.26
71.
Strzembosz T., Zychowicz P., Hitler nie przybył z księżyca, „Rzeczpospolita” 2003.08.28
72.
t. t. s., jap, dpa, pap, Reuters, Niemcy są winni swoich cierpień, „Rzeczpospolita” 2004.08.07
73.
Theodore W., Horvitz L. A., Rodzina Theodore. Opowieść o odwadze, przetrwaniu i nadziei,
Warszawa 2004
74.
Urban T., Na
różnych falach: Polska-Niemcy, „Rzeczpospolita” 2003.11.15
75.
Urban T., Podwójny
monolog nie pomaga, „Rzeczpospolita” 2003.09.16
76.
Wieczorek W., Głęboki
sen Polski, „Rzeczpospolita” 2004.07.27
77.
Wharton W., Niezawinione
śmierci, Poznań 2004
78.
Woititz J. G., Dorosłe
dzieci alkoholików, Warszawa 2000
79.
Wyspiański S., Wesele,
Kraków 1975
80.
Zychowicz P., Opowiedzieć
Europejczykom historię, „Rzeczpospolita” 2004.04.23
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz